1 kwietnia 2024

To było przelotne załamanie nerwowe...

 Udało mi się przeżyć kolejny tydzień i ciągle żyję, a nawet trochę lepiej się czuję, co jeszcze parę dni temu jawiło mi się praktycznie niemożliwe. Po raz kolejny w tym roku szkolnym zaliczyłam lekkie przelotne załamanie nerwowe. No dobra, nie wiem, czy takie znowu lekkie. Ważne, że zkupywstałam i powoli się czołgam w stronę światła. W grudniu było niecukierkowo, ale teraz było z 5 razy gorzej. Bardzo chciałam nigdy się nienarodzić i nieistnieć... 

Ta szkoła mnie przerasta czasami. 

Zbyt często. 

Jestem za stara na szkołę i za słaba psychicznie na to wszystko. Gdybym tylko miała jakąś alternatywę, inne możliwości, gdybyśmy mieli wystarczająco pieniędzy, gdyby Małżonek miał lżejszą i milszą pracę i w pełni sił był albo gdyby dziatwa nasza mogła zwyczajnie jak ich rówieśnicy sobie beztrosko i łatwo żyć, rzuciłabym tę szkołę już wtedy w grudniu. Wypięłabym się na to wszystko, pogodziałabym się z porażką i zostałabym zwyczajnie w domu, by tu wszystko ogarniać, wszystkiego pilnować i o wszystko się troszczyć, a w wolnych chwilach robiłabym to co najwięcej frajdy mi sprawia i w czym mogłabym być całkiem dobra. Pisałabym i/lub zaczęłabym prowadzić kanał na YT.

Szkoła sama w sobie nie jest zła. Ba, jest fajna, a ja lubię się uczyć i robić te wszystkie rzeczy, które tam robimy. Jednak kombinowanie szkoły z byciem żoną i matką jest cholernie trudne, szczególnie gdy mało co idzie zgodnie z planem i gdy ciągle jakieś kłody pod nogi, a tu jeszcze sąsiadka znowu zaczyna być nachalna, namolna i wkurwiająca... Mam co prawda anielską cierpliwość i stalowe nerwy, ale już się rezerwa zaczęła świecić...

I tak którejś czarnej ponurej nocy się obudziłam i  pesymistyczna czarna strona mojego mózgu powiedziała mi, że nichuja nie dam rady wykonać zadań ani projektów, że nie ma szans, bym wyrobiła się w czasie, że nie nadaję się do pracy we flamandzkiej świetlicy i że ogólnie jestem w czarnej dupie... Nie spałam większość nocy a stres mnie zżerał od środka.

Gdy rano wstałam, spakowałam swój tornister i wsiadłam na rower, moje ciało protestowało z całych sił. Mówiło, że nie dam rady w takim stanie przejechać tych głupich 12km. To było chyba najdłuższe dwanaście kilometrów w moim życiu. A wiecie co jest w tej drodze do szkoły najgorsze? Ano to, że ta cholerna szkoła jest na pieprzonej górce!

 Tak tak, jakby co to zawsze mogę powiedzieć, że do szkoły miałam pod górę  chłe chłe. 

Droga mi się wielce dłużyła, ale jak już dojeżdżałam pod górkę to ucieszyłam się, że jednak mi się udało i już prawie jestem na miejscu, a zegar na kościelnej wieży pokazywał, że nawet zdążę spokojnie na lekcję. To dodało mi powera i się rozpędziłam porządnie, by wyjechać łatwo choć do połowy górki, a wtedy jakiś debil w puszce mnie wyprzedził  po czym zahamował, bo miał przeszkodę przed sobą w postaci zaparkowanego auta. Noż kurwa, jakbym miała jaki  kamień pod ręką to bym mu bez wątpienia przyjebała w szybę, taki mnie wkurw wziął! Wyjechałam na stojący na tę cholerną górkę, ale ostatkiem sił. Cisnęłam klamoty w klasie i poszłam sobie umyć pysk, by trochę się otrzeźwić, ale nie wiele pomogło, bo koleżanki spytały, czy chora jestem. Byłam chora. Psychicznie, o czym im powiedziałam, ale bez wdawania się w szczegóły. 

One rozumieją, bo mają podobnie. Też jest im ciężko, bo też mają rodziny, problemy i mówią, że nie wyrabiają na zakrętach. I to mnie właśnie motywuje, że nie jestem jedyną, którą ten kurs czasem przerasta. Dla nich tyle łatwiej, że one choć językiem niderlandzkim się biegle posługują, a dla mnie to kula u nogi.

Tak, tak, chwaliłam się nie raz, że dobrze się niderlandzkim posługuję i tak zaiste jest. Dobrze, jak na obcokrajowca, który zaczął się uczyć języka w wieku ponad 35 lat. Nie zmienia to faktu, że w tej specyficznej pracy, czyli pracy z dziećmi dobrze by było mówić nie dobrze, a bardzo dobrze, wręcz perfekcyjnie, bo wychowawca ma być wzorem dla dzieci. Od wychowawcy dzieci mają się uczyć. Wychowawca ma poprawiać, tłumaczyć, wyjaśniać, a ja robię sporo błędów, niektórych słów i zwrotów nie znam, wielu rzeczy nie potrafię dobrze wytłumaczyć, szczególnie pod presją czy w zdenerwowaniu. Ogromnie mnie to dołuje, deprymuje i złości. Pisanie zadań to też trudna sprawa, gdy człowiek się biegle językiem nie posługuje. Pisząc tego bloga przywykłam już do tego, że swobodnie bawię się językiem, znam wiele słów i świetnie się nimi posługuję, a w niderlandzkm czuję się jakbym chciała biegać maratony z nogą w gipsie. Niby poruszasz się do przodu, ale coś ci przeszkadza i ciągle się potykasz, a bieganiu nie ma mowy. Ale ty chcesz biec. Teraz. Szybko i daleko.

Najgorsze są jednak projekty i zadania same w sobie. Piekielnie dużo tego jest, a czasu stosunkowo mało. Każdą wolną chwilę spędzam przy swoim biurku: szukam, czytam, piszę, rysuję, drukuję, wyklejam, majsterkuję, latam po sklepach i wydaję pieniądzę, z którymi mi się nie przewala, by jakoś temu wszystkiemu sprostać, ale jest trudno. Cholernie trudno! Zadania są fajne, ciekawe, lubię robić takie rzeczy, ale nie pod presją czasu i nie pod ocenę. Ogromny to dla mnie stres. Perfekcjonizm też nie pomaga ;-)

Poza tym jest jeszcze jedna trudność dla mnie, a mianowicie kontakty z ludźmi. Język to przy tym nawet pikuś, bo w kwesti języka to wiem, że słownictwo okołodzieciowe i okołozabawowe jest dla mnie ciągle stosunkowo nowe i wystarczy trochę czasu w tym posiedzieć, by się naumieć, osłuchać, oczytać, wyćwiczyć. Natomiast kontakty socjalne i komunikacja z ludźmi to inna para kaloszy. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że skoro nie udało mi się  to w podstawówce, w liceum, w klubie sportowym, w  jednej ani drugiej pracy, to teraz ani nigdy się nie uda, bo nie mam odpowiedniego talentu ku temu, bo mam autystyczny mózg, który zwyczajnie tego nie potrafi. 

Jeden z przedmiotów i kilka z niego zadań wymagają, bym rozmawiała z rodzicami i z kolegami, co dla mnie jest okropnie trudne. No dobra, jeśli chodzi o konkrety, czyli że na ten przykład gówniak się wypitolił z huśtwaki i se śliwę nabił na czole i to trzeba przekazac rodzicom, to nie ma sprawy. Idę, zagajam, mówię, zrobione. Tyle, że w naszej świetlicy tego nie robię, bo tu jest taka strategia, że z rodzicami o ważnych rzeczach rozmawia ten, kto dyżuruje przy rejestracji (kto patrzy w kamerę, wpuszca, wypuszcza ludzi, rejestruje przyjścia i wyjścia dzieci) i kto zna wszystkie dzieci. Z chęcią opowiedziałabym też rodzicom, co ten czy tamten dziecek fajnego zrobili, co ładnego narysowali, jak koleżance pomogli, czy ładną wieżę z klocków zbudowali, ale znowu jak wyżej. Rodzice sami szukają swoich dzieci na sali lub podwórku i czasem się zdarza, że ktoś akurat zabiera dzieciaka, z którym np układam puzzle czy gram w jakąś grę albo rysuję, ale pech taki, że zwykle jest to dzieciak, o którym nie mam nic konkfretnego do powiedzenia, a mój problem polega na tym, że o niczym rozmawiać zwyczajnie nie umiem. Ja nie umiem zadawać ludziom tych wszystkich pytań, które namiętnie zadają normalsi. Nie potrafię rozmawiać o życiu codziennym, błahostkach. Cały ten small talk jest dla mnie niezrozumiały i niewykonalny. Zdarzyło się pare razy, że jakis tata albo jakaś mama nawet się przysiadła na chwilę i czekała przy stoliku aż dziecko dokonczy układać puzzle albo rysować i ja wtedy bardzo chciałam zagaić, o coś zapytać, ale nie udało się. Im bardziej chciałam o coś zapytać, coś sensownego powiedzieć, tym bardziej miałam w głowie blue screen. Zero pomysłów, zero słów, które mogła bym powiedzieć. Żeby zacząć taką rozmowę, zadać pytanie, czy coś powiedzieć, gdy nie mam nic ważnego do powiedzenia, musiałabym znać tę osobę bardzo dobrze, dużo o niej wiedzieć i mieć sporo czasu, by wszystko przeanalizować, rozpisać scenariusz wszystkich możliwych odpowiedzi, pytań, tematów, na które mogą skierować odpowiedzi, a potem się tego nauczyć i 100 razy przećwiczyć (dlatego np często gadam do siebie na głos) dopiero wtedy mogłabym zagaić. Jakiś czas temu (raczej nie dawno niż dawno) dotarło do mnie, że normalsi tego nie robią, że mózgi normalsów nie wyświetlają blue screena i pytajników tylko pełno tekstów do powiedzenia, że normalsi prowadzą bezsensowne codzienne rozmowy ot tak po prostu bez namysłu i bez uprzedniego ich przygotowywania przed lustrem.

Uświadomienie sobie tego pozwoliło mi zrozumieć wiele moich problemów z komunikają i kontaktami towarzystkimi, z którymi borykałam się przez te 47 lat życia. 

To jest przecież główny powód tego, że nazywano mnie nieśmiałą, choć jak się nieśmiała w wielu przypadkach wcale nie czułam, a tylko nie potrafiłam w small talk, nie umiałam i nie umiem rozmawiać o dupie Maryni, nie umiałam wykazywać sztucznego zainteresowania czyimś życiem (i przede wszystkim nie czułam takiej potrzeby, bo wychodzę z założenia, że jeśli ktoś ma mi coś do powiedzenia, to to mówi i tyle). Byłam nieśmiała, gdy musiałam mówić o czymś, czego nie byłam pewna lub robić coś, w czym nie czułam się dobra, bo uczucie inności, dosyć wysoki poziom inteligencji,  plus ówczesne chore metody wychowawcze, czyli zero komplementów i pochwał, a tylko niekończąca się krytyka sprawiły, że nie miałam ani grama pewności siebie. 

Teraz mam problem, bo w szkole oczekują, że będę rozmawiać z rodzicami, a ja nie bardzo im potrafię wytłumaczyć ani udownić, że dla mnie to żaden problem i że z chęcią będę z rodzicami rozmawiać nawet i czasem o pogodzie, ale nie robię tego na zawołanie ani na ocenę. Bo ja po pierwsze  musze ludzi poznać, bo to dla mnie cholernie ważne,  by nie palnąć jakiejś głupoty, by wiedzieć o czym i w jaki sposób z danym osobnikiem rozmawiać. Po wtóre muszę mieć powód do rozpoczęcia rozmowy. No i po trzecie w przypadku tej konkretnej placówki sposób pracy i podział obowiązków utrudnia mi to zadanie na potęgę, bowiem formalne rozmowy z rodzicami prowadzi konkretna osoba, czyli ta która siedzi przy drzwiach witając i żegnając rodziców z dziećmi.  

Tymczasem do wykonania dwóch zadań muszę porozmawiać z rodzicami na temat ich dziecka i to konkretnego problemu. Z pierwa wydawało mi się to zadania błahostką, ale gdy przyszło do jego faktycznego wykonania, okazuje się, że mam poważny problem. Nie znam rodziców, bo cholera ciężko poznac rodziców setki dzieci w ciągu zaledwie 2 miesięcy, gdy widuje się ich tylko i wyłącznie przelotnie jak wchodzą, wołają pociechę i wychodzą z nią, co trwa najwyżej minutę. Przy czym raz przychodzi mama, raz tata, a raz dziadek lub babcia czy starsza siostra lub brat. A tu człowiek jest pomiędzy tymi dziećmi i się z nimi bawi, chodzi z nimi do łazienki, rysuje... więc często nawet tych przechodzących rodziców nie zauważa, o ile nie zabierają dziecka, z którym się bawimy. 

A ja mam zagaić do konkretnego rodzica w konkretnej sprawie i to sprawie dosyć delikatnej, bo chodzi o odpampersowywanie. Sprawa zatem dotyczy tylko kilku z tych setki dzieci, a ja nie wiem, którzy to rodzice, nie wiem jak wyglądają ani po jakiemu mówią (nie wszyscy rodzice mówią po niderlandzku, a ja nie znam ani angielskiego ani francuskiego, ani tym bardziej greckiego, chońskiego, arabskiego..., bo dzieci mamy z wszystkich stron świata). Muszę zapytać koleżanki, co zrobiłam, ale o ile w przypadku obserwacji dzieci podczas zabawy to jest łatwe, no bo te dzieci tam są te kilka godzin i jak mi koleżanka powie, że to dziecko chodzi do przedszkola a to do szkoły średniej to ja sobie siadam, notuję podane imię i obserwuję robiąc stosowne notatki. 

Rodzic jest w świetlicy max minutę a sala jest ogromna do tego jest podwórko i koleżanka musiała by sie na ten przykład drzeć: "Eee Magda, przyszła mama Jasia!!!", co raczej głupawo by wyglądało c'nie? Inaczej musi któras koleżanka do tego rodzica zagaić i powiedzieć, że ja mam sprawę a potem mnie zawołać, co nadal jest trochę dziwne... Przyjdę i co? "Dzień dobry, jestem Magda stażystka, na zadanie domowe muszę pomóc rodzicom jednego dziecka w nauce korzysatnia przez pociechę z sedesu, a słyszałam, że twoje dziecko ma z tym problem. Nie zostało mi duzo czasu, więc będę to robić tylko przez dwa dni. Wpierw musisz mi jednak powiedzieć ze szczegółami, jak dotąd przebiegał u was ten proces i co udało wam się osiągnąć, jakie macie metody, system nagród, no i w ogóle jakim dzieckiem jest wasza pociecha, czym lubi się bawić i w ogóle mów wszystko jak na spowiedzi...". 

Nie wiem jak wy, ale ja bym się dosyć dziwnie czuła, gdyby podeszła do mnie jakaś stara obca baba, ktora nota bene słabo mówi w moim języku i powiedziała, że chce robić eksperymenty kiblowe na moim dziecku i zaczęła zadawać te wszystkie pytania (pytania są pi razy drzwi faktyczną realną częścią zadania).

To zadanie było by łatwe do wykonania w mojej poprzedniej świetlicy, bo tam poznałam szybko rodziców, gdyż było ich mniej niż 50 (około 20 dzieci) i wychowaczynie odprowadzały dzieci do bramki, więc wystarczyło pójść z danym dzieckiem i zapytać. 

Niektóre zadania uważam za bardziej niż nieprzemyślane. Już chyba raz pisałam, ale nauczyciele czasem w ogóle nie biorą pod uwagę faktu, że każda świetlica jest inna, w każdej są inne warunki i zasady pracy, a co za tym idzie wykonaie tego samego zadania może być w jednej łatwe, w drugiej trudniejsze, a w trzeciej nierealne. Koleżanki też często meldują niewykonalności zadań albo ogromne trudności.

Gdy dotarło do mnie, że to zadanie nie jest takie proste, bardzo się zdenerwowałam i zaczęłam kombinować, jak niby mam spotkać tych rodziców siuśmajtków, bo do dziś dnia nie mam pojęcia nawet jak oni wygladają. Nie złożyło się bowiem jak dotąd, bym zobaczyła, jak odbierają któreś z kilku dzieci, którym jeszcze się wypadki majtkowe zdarzają. W minionym tygodniu miałam raz dyżur na rannej zmianie. Podeszłam zatem do kompa i zapytałam dyżurojących koleżanek, czy mogłabym im towarzyszyć, aby zobaczyć jak wygląda ich praca (co samo w sobie jest przecież ważne) i trochę rodziców poznać. Jednej koleżance, która bardzo wyraźnie mnie nie lubi, ten pomysł bardzo się nie podobał i próbowała protestować, bo "przecież nie znam dzieci i nie umiem czytać" - powiedziała Karen (ja też ją bardzo lubię ;-)). 

Na szczęście druga powiedziała, że mogę zająć jej miejsce i zaznaczać nazwiska przychodzących dzieci na liście. Tamtej powiedziała, że muszę choć raz to zrobić bo moja nauczycielka kazała. Potem spytała jeszcze bardziej stwierdzając, że chyba z grubsza potrafię znaleźć nazwiska na kartce. Pierwsza notowała przyjścia w komputerze, a ja na papierze. Niektóre nazwiska i imiona to faktycznie jest nie lada wyzwanie, szczególnie te nieflamandzkie i czasem musiałam pytać, na jaką to litereę się zaczyna, ale poza tym git. Z tym, że okazało się, że rodzice przerważnie ograniczają się do szatni i nawet nie podchodzą do biurka, tylko całują dzieciaki i umykają.

Zatem przybycia to nie jest metoda na poznanie rodziców, ale na poznanie dzieci jak najbardziej, a to też ważne. Nadal nie wiem, jak wykonać zadania do których potrzebni są mi rodzice... Może na feriach sie uda? Stwierdziłam jednak, że najważniejszy jest przedmiot zabawa, bo z niego są największe projekty i najwięcej lekcji i z tym spróbuję się wyrobić do końca semestru. Wykombinowałam sobie bowiem, że jeśli mam nie zaliczyć, to jakiegoś głupiego zadania z głupiego przedmiotu, bo wtedy będzie łatwiej dokończyć ewentualnie ten kurs w przyszłym roku. Może udało by się wtedy chodzić do jakiejś pracy a na kurs w soboty na przykład. Powtarzanie semestru jednak wcale mi się nie uśmiecha, bo nie mam na to czasu, zdrowia ani pieniędzy. Ja muszę iść do pracy jaknajszybciej i wrócić do normalności. Chciałabym zaliczyć wszystkie przedmioty teraz i zacząć normalny staż, a w czerwcu go ukończyć i dostać atest. Dyplomu nie dostanę, bo nie mam oficjalnie szkoły średniej. Miałam nadzieję, że uda mi się załatwić uznanie dyplomów z Polski, ale to za bardzo skomplikowane jest no i poza tym mnie nie stać.

Ta polska zmiana nazwiska po ślubie to jest potrzebna człowiekowi jak wrzód na dupie. Tutaj mają prościej, bo nikt nazwiska nie zmienia. Moje dyplomy są na nazwisko panieńskie, jak wiadomo, a żaden z członów mojego aktualnego nazwiska tamtego nie zawiera, czyli nikt nie uwierzy, że to jest moje świadectwo maturalne, i że mam tytuł bibliotekarza, jeśli nie przedstawię dowodów na zmianę nazwiska, czyli aktów ślubu i rozwodu. No a do tego dokumenty trzeba przetłumaczyć. Świadectwa  wysłałam do tłumaczenia, jak zaczęłam szukać pracy w bibliotece, ale tłumaczka przetłumaczyła mi tylko jeden z dwóch wysłanych dokumentów, co kosztowało bagatela 150€. Już się nawet nie dopominałam o tłumaczenie dyplomu bibliotekarza, bo ja zrozumiałam że to obydwa dokumenty będą kosztować 150€ a nie jeden i już nie miałam hajsu na drugi. Poza tym musiałabym jechać do PL po akty małżeństw i papier rozwodowy, co jest przeciez niewykonalne, bo kiedy, jak i za co? No i to wszystko przetłumaczyć i w końcu wysłać do łaskawego uznania, co pewnie by ze 3 lata trwało... Olać to!

 Zatem nawet jak wyrobię się z zadaniami to i tak dyplomu nie dostanę, a tylko jakiś śmieszny atest, bo nawet jakbym miała tytuł magistra czy doktora to tutaj i tak formalnie była bym tępą dzidą bez szkoły średniej, bo dokumenty zagraniczne się nie liczą ot tak, co - momi nader skromnym zdaniem - wcale a wcale nie jest okej. 

Cieszyłam się tym kursem jak głupia, bo myślałam, że fajnie będzie jeszcze czegoś się nauczyć, coś w życiu zmienić, może jeszcze coś osiągnąć. Chciałam znowu pracować z dziećmi, robić to co lubiłam zawsze i z czym dobrze się czułam, ale potem z każdym tygodniem rosły moje wątpliwości, obawy, niechęć i frustracja. Dziś, jakkolwiek niedorzeczne by się to wam nie zdało, gdybym tylko czuła się na siłach i miała pewność, że podołam i że będę w stanie pracować jako sprzątaczka nie tylko teraz, ale i za 10 czy 15 lat albo żebym miała jakiekolwiek inne możliwości, to - uwierzcie mi - zostawiłabym ten kurs i ten pomysł w cholerę, bo mam już tego wszystkiego dość, bo nie podoba mi się to, co widzę w świetlicy. Nie mogę wam powiedzieć, co widzę  (już i tak za dużo napisałam parę razy, gdy mnie poniosło), ale źle się tu dzieje w świetlicach. Głównie chodzi o atmosferę pracy i za mało ludzi w ogóle o ludziach kompetentnych to już nie ma co mówić. Patrzę, słucham i mam ochotę wiać gdzie oczy poniosą. Mnóstwo zmarnowanych szans, niewykorzystanych możliwości, niesnaski,  plotki, ciągła rotacja pracowników, brak sensownej koordynacji, brak kompetencji i chęci do pracy... Chujnia z grzybnią.

Jako stażystka mam to wszystko w dupie, ale jak pomyślę, że miała bym pracować w takiej atmosferze i okolicznościach, to dzięki bardzo. Po dwóch świetlicach nie ma co oceniać, powiecie może, ale klasowe koleżanki dzielą się podobnymi lub gorszymi spostrzeżeniami... Zaprawdę powiadam wam, nie tego się spodziewałam po tym zawodzie, nie tego oczekiwałam, nie po to szłam na ten kurs...

I tak nawał zadań w szkole i te obserwacje połączone z problemami życia codziennego doprowadziły mnie do czarnej dupy, pod samą ścianę. Pozbierałam się trochę i udało mi się znaleźć trochę nadziei na skończenie tego kursu, ale gdybym tylko mogła, wróciłabym do sprzątania, bo to jednak spokojna praca. Jest zapierdol, ludzie bywają upierdliwi, produkty są szkodliwe, ale nikt ci się nie każe z nikim socjalizować, pracujesz sobie w spokoju i ciszy wedle własnego widzimisię, a po odbębnieniu roboty, trzaskasz drzwiami i nic cię więcej ta robota nie obchodzi. Sprzątanie to na prawdę jest dobra robota w pewnych okolicznościach. 


We wtorek przeprosiłam się z Krową, tylko że to była szybka decyzja i baterii nie naładowałam i nie starczyło prądu na całą drogę powrotną. Niemniej jednak rowerem elektrycznym łatwiej się wyjeżdżało na górkę i łatwiej się pokonywało te 12 kilosów w obie strony. Tylko, że dawno tym nie jeździłam i parę razy mało mnie nie wykopyrtnęło, jak wiatr silniejszy powiewał, bo to ciężka jest maszyna i niestabilna. Silnik u Krowy raz działa, raz nie działa, bo to stara Krowa jest, ale jak działa, to lekko się pedałuje.

W środę też użyłam Krowy, bo rano i po południu miałam świetlicę, a pomiędzy dyżurami wizytę u zębowej wróżki w przeciwnym kierunku, co dawało łącznie ponad 30 kilometrów kręcenia plus 10 tysięcy kroków do przejścia w świetlicy, czyli jakby trochę dużo. Trzeba jednak zauważyć, iż moja teoria co do zwiększenia częstotliwosci aktywności fizycznej zdaje się sprawdzać, bo fizycznie całkiem nieźle ten tydzień przebiegł i nie odczuwałam jakiegoś specjalnego zmęczenia fizycznego i to mimo złego i bardzo złego stanu psychicznego. W piatek byłam po kolejny zastrzyk i przy okazji sobie trochę pogadałam z lekarką. Zaleciła mi jakieś ziołowe piguły na poprawę jakości snu, ale zapomniałam pójść do apteki po nie. Może akurat zadziałają i nie będę po nocach myśleć tylko spać...

Wczoraj udało mi się namalować plan "świetlicy marzeń". Najspampierw mieliśmy narysować rzeczywisty  plan naszej świetlicy i ogrodu, a potem go samodzielnie umeblować zgodnie tak żeby spełniał potrzeby dzieci, wymogi bezpieczeństwa itd. Mam farta, że moja świetlica jest całkiem dobrze umeblowana i tylko drobne poprawki wprowadziłam. No z ogrodem sobie trochę pojechałam bardziej, bo tam poza górką i piaskownicą prawie nic nie ma, więc zaptałam Młodych co by chcieli mieć w świetlicy, gdyby byli mali. Trampolina, huśtawki, zjeżdżalnia, tunel, sprężynowa hustwaka, boisko, kosz do koszykówki i drzewa. Narysowałam i młodzież powiedziała, że jest spoko. Architektem może nie zostanę, ale jestem zadowolona z efektu. Czy spotka się to z uznaniem nauczyciela to nie zgadniesz, bo kto by tam zamiary nauczycieli przejrzał.



Po południu poszłyśmy z Młodą do fryzjera, bo się zaczęła żalić, że kumple śmieją się z niej, że wygląda jak książę ze Szreka. Jebłam! Faktycznie była do niego podobna hehe.

Chciała, żebym ją opitoliła maszynką, ale powiedziałam jej że ja to się mogę golić, ale ona jest młoda i powinna oddać się w ręce specjalisty. Zaproponowałam, że pójdziemy do Marokanów, bo oni raczej w Wielkanoc pracują i tak zaiste było. Młoda się trochę cykała, ale jak chłopak skończył strzyc, na jej pysku gościł szeroki uśmiech. Wspólnie uznałyśmy, że Marokanie to jednak są fachowcy. Chłopak ostrzygł ją dokładnie tak jak chciała, co u Belgijek chyba nigdy się nie zdażyło i to za 17 € a nie jak te tzw profesjonalistki za ponad 50€ za prostą męską fryzurę. Młoda dodała jeszcze, że chłopy to jednak delikatniejsze są przy strzyżeniu, a nie takie harpagany jak baby.

książę ze Szreka :-)

Dziś nagrałam z Młodym TIK-TAKA (tikataka, nie tiktoka!), bo laska z którą mam to przygotowywać nie przyłożyła się zbytnio do tego zadania, które miałyśmy przygotowac razem. Ona zaczęła przygotowania od wybrania tematu POCIĄGI (nie wiem, co nią kierowało, bo potem się okazało, że nie ma w domu niczego związanego z pociągami ani żadnych pomysłów). Ja wymyśliłam, co będziemy robić, rozpisałam scenariusz, poskładałam nasz pociag LEGO do kupy i załozyłam mu nowe baterie, polatałam po kringloopach razem z Młodą i udało nam sie znaleźć troche używanych zabawek, to i owo zamówiłam w necie, czego nie znalazłam, zrobiłam z papieru. Poszukałam też odpowiednich tiktakowych melodyjek na YouTube i skonwertowawszy je do MP3 zgrałam sobie na laptopa. Tak więc można rzec, że obie ciężko pracowałyśmy hahaha. Kilka razy sugerowałam w szkole, żebyśmy poćwiczyły, ale ona albo wtedy bardzo intensywnie oddawała się robieniu zadania pisemnego, które można było spokojnie zrobić samemu w domu albo - jeszczde lepiej - skrolowała se Instagrama. Milenials pełną gębą. 

A tu niespodzianka... Nie wiem skąd, ale od pierwszej lekcji, na której to zadanie dostałyśmy, ja wiedziałam, że tak będzie, no wiedziałam, że nauczyciele zaproszą dzieci na te przedstawienia. Tyle tylko, że spodziewałam się, że po prostu dzieci ze złobka zza płota przyjdą, a nie przedszkole z naszej gminy.

Tak, oznajmiono nam, że mamy przygotować 4-godzinne zajęcia dla dzieci, które przyjadą do naszej szkoły dla dorosłych na "dzień wrażeń", by zobaczyć jak i czego uczą się panie wychowawczynie w szkole. Dla pierdziochów to będzie wycieczka, a dla nas zmyślny egzamin. Mamy oficjalnie jedną lekcję na przygotowanie zajęć dla dzieci. Tiktaki to fragment programu. Bardzo śmieszne!

Znaczy okej, dla mnie pikuś, bo co to zrobić takie 10-minutowe przedstawienie. Pod warunkiem, że mogłabym to porowadzic sama, a nie z koleżanką, która jak dotąd nie wykazała żadnego tym przedstawiniem zainteresowania, a teraz nagle pisze  "ojojoj, jak my zrobimy to przedstawienie, przecież jest tak mało czasu, a tu teraz ferie dwutygodniowe...". Łał, serio?

Młoda mi doradza, że powinnam napisać do nauczycielki, że laska nic nie przygotowała i że sama to zrobię, a ona niech się buja. Dodaje, że w szkole ona tak właśnie załatwiała problem kolegów, którym nie chciało się pracować przy grupowych projektach, bo tak się robi. I wiecie, że jak jestem wkurwiona to tak właśnie mam ochotę zrobić, bo obawiam się, że ona mi może zaszkodzić i spaścić całe przedstawinie i zmarniwac moją ciężką pracę, jak nie będzie się umieć odnaleźć w swojej roli.

Postanowiłam jej jednak dać szansę, a nawet jej ułatwić zadanie przygotowując tiktak video, by se mogła obejrzeć i się naumieć.

Powiedziałam Młodemu, co i jak idzie po kolei. Przygotowałam namiastkę domku tik-taka z kartonu a reszte akcesoriów nabazgrałam na kartkach (bo prawdziwe rekwizyty leżą w szkole). Raz przećwiczyliśmy, drugi raz nagraliśmy 8-minutowe video i powiem wam, że gdyby nie to, że co chwilę śmialiśmy się jak głupki i że wszytkie rekwizyty były bardziej niż prowizoryczne, to moglibyśmy to opublikować na publicznym kanale. No ale Młody to stary jutuber i on umie w takie tiktaki, a ona to nie wiem...? To wideo miało też być taką złośliwą motywacją - moje małe dziecko potrafi to ty duża chyba też powinnać dać rady ;-)

Mamy się niby z raz na feriach spotkać i poćwiczyć. Mam nadzieję, że się opamiętała i teraz weźmie się do galopu. 

Zrobiłam też pociąg z warzyw, by sprawdzić, czy się to uda w pół minuty do muzyki skraftować, tak jak sobie to wymyśliłam. Dało się, ale uprzednio przygotowałam sobie kawałki warzyw i nadziałam je na wykałaczki. Drugi raz nie mogliśmy ćwiczyć, bo Młody zjadł kółka od wagonu...


Młoda zabrała Summer i Snowy'emu gniazdo, bo termin minął i tym razem też się nic nie wykluło. Sunny też nic nie wysiedziała i wróciła do Heńka na podwórko. Długo był strasznie samotny i smutny. Przez większość dnia siedział skulony z opuszconymi skrzydłami pod krzakami. Gdy Sunny wczoraj wyszła w koncu na cały dzień, ten biedak jakby ożył. Znowu chodzi żwawo i dumnie, grzebie, woła, pieje.

Summer i Snowflake







bażant sfotografowany z okna


Wczoraj trochę po południu Netflixowaliśmy, bo kręćka dostaję już od tych moich zadań i czasem muszę porobić coś głupiego. Zaczęliśmy ogladac nowy sezon serialu: "Po złej stronie torów". Małżonek odpakował wielką pakę naszych ulubionych czipsów, ale wydzielił nam rozsądnie na miskę, by nam jęzory nie odpadły od soli haha. Mamy jeszcze w obwodzie półkilową pakę żółtych M&M'sów, ale od tego też jęzory odpadają, ale dobre jest. Testowałam też piwerko z małego browarku kolegów Małżonka. Niezłe nawet było.

Teraz sobie popisałam dla relaksu i wracam do roboty, bo jeszcze duzo tego, ale nie ukrywam że nie chce mi się już. Bardzo mi się nie chce. Pisać już dziś nic nie będę, ale może skraftuję jeszcze coś do mojego kącika sensorycznego i zajęć dla dzieci w tymże. Może dało by się to zrealizować w czasie ferii, czyli w najbliższe dni i miałabym jedno zadanie znowu odfajkowane...? A może i kącik wodny by się udało...? Wątpię, ale nadzieję mieć można.
Na razie pokolorowałam ryż












10 komentarzy:

  1. Znajomosc jezyka wiaze sie scisle z jego kultura czyli narodem ktory nim wlada. Jezykoznawcy mowia o znajomosci jezyka prostej i akademickiej. Z tym drugim wiaze sie studiowanie przedmiotow w innym jezyku. Dwujezycznosc nie jest prosta. Small talk uwielbiam za to czarna rozpacz mam jak musze cos napisac. Bym sie nie szczypala to nie Polska i nie podstawowka. Nie chce brac udzialu w zadaniach to informowac. Corka ma racje. Zapewne jeszcze by robila problemy. Bycie obywatelem drugiej kategorii nie jest proste i przyjemne. Nawet do 3 pokolenia obserwuje sie duze roznice. Czesto tez dzieci maja zal o wychowywanie po Polsku, bo ciezej znalezc im wiez z rowiesnikami w danym kraju. Afirmacje polecam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ty to jednak twarda baba jesteś. Ja wróciłabym do sprzątania... Przypuszczam.
    Z prac dla emigrantów sprzątanie też mi zawsze pasowało najbardziej. Tak jak piszesz, spokój, cisza i nikt Cię nie wkurza.
    Straszliwie biurokratyczny i nieprzyjazny człowiekowi wydaje mi się ten Twój kurs na opiekuna świetlicowego.
    Tutaj mi się small talk urwało a w głowie zapanowała pustka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurs sam w sobie jest okej, bo to czego nas uczą pokrywa się z moją wizją tego zawodu. Problematyczne jest to, że wstępnie trwał on dwa lata i niedawno go skrócili do roku. Mówią że jest mniej zadań, ale guzik z tego, jak materiał ogólnie jest przeciez ten sam. Największym problemem jednak są same świetlice, w których pracują ludzie całkowicie niekompetentni i zwyczajnie nie nadający się do tego zawodu, ludzie którym nasze zadania się niepodobają "bo jak będziemy robić te wszystkie rzeczy, to się ludziom spodoba i jeszcze więcej dzieci będą do nas wysyłać" (a wtedy one też będą musieć coś robić), którzy często nie mają nawet podstawowej wiedzy nt rozwoju dzieci czy opieki nad nimi, ludzie, dla których my jesteśmy "tylko stażystami" i na każdym kroku muszą nam pokazywać gdzie jest nasze miejsce, czyli najlepiej jakbyśmy po prostu sprzątali, podcierali dzieciom tyłki, a nie że pchamy się do organizowania zajęć czy sal albo rozmów z rodzicami, czy rejestracji dzieci (i to nie jest kwestia rasizmu, bo klasowe koleżanki które są rodowitymi Flamandkami mają takie same doświadczenia).
      Ja jestem uparta i lubię trudne wyzwania, a czasem nawet lubię kopać się z koniem i walczyć z wiatrakami ;-) Co oczywiście nie zawsze dobrze się kończy dla mnie i jest zwyczajnie niezdrowe...

      Usuń
  3. Strasznie dużo tego masz, sporo jak dla zdrowego i młodego, a co dopiero dla ciebie...
    Atmosfera w pracy jest ważna, ale gdzie bywa idealnie?
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Młody i zdrowy miałby ten komfort, że mógłby w każdej chwili spokojnie zrezygnować i pójśc robić pierdyliard innych rzeczy.
      Idealnie nie ma nigdzie, to prawda, ale są takie miejsca, w których atmosfera jest zwyczajnie niebezpieczna dla zdrowia. Ta świetlica, w której aktualnie odbywam staż, do takich miejsc należy bez dwóch zdań. Najlepsze że ci, którzy w niej pracują mówią o swoim miejscu pracy "tonący okręt" i to widać, słychać i czuć.
      Moim zdaniem dobra atmosfera w pracy, szczególnie w takim miejscu , gdzie pracuje się z dziećmi to podstawa, a to to zadbać może i powinien ten lub ci, którzy daną placówką zawiadują. No ale niestety wszędzie ogromne braki personelu, szefostwo ma za dużo na głowie, nie ma kompetentnych i wykfalifikowanych pracowników tylko randomy bez wiedzy, kompetencji i przygotowania... Jest źle i lepiej niestety nie będzie. Dlatego mam wątpliwości, czy osoby takie jak ja, czyli z wiedzą, chęciami, talentami o gromną wrażliwością do tej pracy się nadają... Z każdym dniem jestem bardziej i bardziej przekonana, że takie osoby powinny się trzymac jak najdalej zdala i spokojnie z bezpiecznej odległości patrzeć, jak łajba idzie na dno ;-)

      Usuń
  4. problem z gadaniem o dupie Maryni to myślę, że mają nie tylko autyści ale też introwertycy. To jest normalne że ekstrawertyk jakim ja jestem potrafi zagadać do każdego i wszędzie co nie zaprzeczam, że ułatwia mi życie w mega wielu sytuacjach. Łatwo się zaznajamiam z ludźmi i z tego mam wiele plusów. Ale taki introwertyk nie lubi ani innych zagadywać jak nie ma po co ani żeby inni (tacy jak ja) napierdzielali do niego w autobusie albo poczekalni u lekarza. Więc zwyczajnie może jesteś introwertyczką i dlatego trudno Ci gadać o pierdach i stworzyć jakiś dialog na szybko.

    Poza tym teraz przeczytałam taki poradnik na temat tego kto się nadaje do jakiej pracy pod względem charakteru i generalnie takie prace w szkole, z dziećmi czy w świetlicach głównie powinny obsadzać osoby właśnie ekstrawertyczne bo im łatwo przychodzi kontakt z innymi i obcymi a Ciebie to męczy i stresuje. Nie każdy nadaje się łatwo do każdej pracy., Przykładowo ja jak mnie posadzą na 8h za biurkiem bez kontaktu z ludźmi to oszaleję bo ja muszę z kimś gadać.

    A to tłumaczenie papierów tak z ciekawości próbowałaś ogarnąć odwrotnie ? w sensie, żeby w PL Ci to przetłumaczyli na flamandzki ? i w XXI wieku to moze już można te akty rozwodowo-ślubne też ściągnąć jakoś online bez konieczności jazdy do Polski ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlaczego chcesz mnie przekonać, że nie mam autyzmu tylko "zwyczajnie jestem introwertyczką"? Dlaczego ludzie ciągle to robią? Dlaczego tak trudno jest wielu zaakceptować, że są na świecie ludzie, którzy zwyczajnie mają inne mózgi, odmiennie funkcjonują, odmiennie postrzegają świat, w inny sposób myślą? Ja wiem, że mam autystyczny mózg i cieszę się, że wreszcie to wiem, że wreszcie po przeżyciu na tym świecie ponad 40 lat, wiem, że ze mną jest wszystko w porządku, a tylko mam trochę inny mózg niż większość. Cieszę się, że wreszcie po tylu latach znalazłam przyczyne moich problemów z rozumieniem innych ludzi i całkowitym brakiem zrozumienia z ich strony i że dzięki temu odkryciu wreszcie zaczęłam rozumieć siebie i że teraz mogę siebie całkowicie zaakceptować taką jaką jestem i być z tego dumna, że wreszcie nie muszę próbować dostosowywać się do innych wyrzekając się swojego ja. Że wreszcie mogę w pełni korzystać ze swojego wyjątkowego mózgu i być szczęśliwą. Introwertyzm zaiste ma pewne takie cechy, które do mnie pasują. Jako nastolatka namiętnie czytałam wszystko o introwertykach i za wszelką cenę próbowałam siebie w te ramki wepchać, bo na ówczesną moją wiedzę o świecie definicja introwertyzmu najbardziej pasowała do tego, co o sobie wiedziałam, ale nie tłumaczyła ani jednej setnej tego czym się tak na prawdę czułam i wielu rzeczy nie wyjaśniała, a wręcz zaciemniała i prowadziła do frustracji. Dopiero termin autyzm przyniosł prawdziwą ulgę i niezmierną radość, bo wreszcie wszystkie puzzle zaczęły wskakiwać na swoje mieejsca. Teraz słucham i czytam wypowiedzi innych dorosłych autystyków, rozmawiam z koleżanką o której nie dawno oficjalnie zdiagnozowano ADHD i podejrzewa się autyzm i wreszcie czuję, że jestem wśród swoich, że wreszcie wiem kim jestem i że wreszcie znalazłam społeczność, z którą się wpełni rozumiem i identyfikuję.
      Wy zwyczajni ludzie nawet nie zdajecie sobie sprawy, co to znaczy przez całe życie czuć się dziwakiem, kosmitą, całe życie nie potrafić zrozumieć rówieśników ani innych ludzi, całe życie próbować się dostosowywać i szukać zrozumienia bez najmniejszej szansy na powodzenie i nagle po 30, 40, 50 latach znaleźć odpowiedź i trafić do domu, zrozumiec siebie i innych oraz zostać wreszcie samemu zrozumianym.
      Dziś wiem, że jestem inteligentna, super wrażliwa, autystyczna, biseksualna i niewierząca i nic ani nikt mi tej wiedzy już nie zabierze.

      Usuń
    2. Ja nie boję się obcych ani nie mam problemu z kontaktami jako takimi, które dotyczą mojej pracy. Bez najmniejszych problemów mogę uczestniczyć w zebraniu a nawet z chęcią je sama zwołam i poprowadzę. Z radoscią otwarcie zaproponuje nowe rozwiązania i przedstawię swoje pomysły czy opinie i będę walczyć o ich wprowadzenie, jeśli będzie mi zależało. Lubię organizować imprezy dla dzieci i dorosłych. Organizowałam i prowadziłąm takowe w Polsce nawet na sto osób całkowicie samodzielnie, ale też większe z Ośrodkiem Kultury, szkołami, przedszkolami, a nawet Kołem Gospodyń i księdzem. Pracowałam w bibliotece 14 lat, gdzie non stop coś organizowałam i byłam w tym dobra. Działałam w Radach Rodziców w 3 róznych szkołach, udzielałam się w zarządzie klubu sportowego, wystąpiłam nawet kiedyś w debacie telewizyjnej z wielką radością i bez najmniejszej tremy (czułam się w swoim żywiole) a ludzie mówili potem, że mam niezłe gadane. Lubiłam i lubię publiczne występy. Po zorganizowaniu raz zabawy karnawałowej otrzymywałam zaproszenia do sąsiednich gmin. Ale nie lubię, nie umię i nie rozumiem zwyczajnych rozmów codziennych, ploteczek, pierdołeczek, szczególnie gdy jest więcej niż jedna osoba, bo w 4 oczy to jeszczde mi idzie jakoś. Nie lubię zagajac do ludzi dla samego zagajania i nie umiem (nie lubię) się z nikim zaprzyjaźniać, co w pracy wydaje mi się (choć tego nie rozumiem) nieodzowne. Poza tym ogromnie, nieludzko mnie męczy, wręcz do szału doprowadza najmniejsza choćby niekompetencja, nieuczciwość, chamstwo, lenustwo, niesłowność, brak szacunku, tolernacji, poczucia humoru no i głupota innych.

      Usuń
    3. Tak, mamy XXI wiek i 30 lat jesteśmu w EU, ale kwestia dokumentów i łączności między Belgią i Polską jest ciągle gdzieś w czasach jaskiniowców. Na odległość może by się dało, gdybym miała polski podpis elektroniczny, ale do jego wyrobienia trzeba pojechac do Polski. Wątpię by polski tłumacz przysięgły w Polsce mniej sobie krzykał niz polski tłumacz przysięgły w Belgii. Żeby było śmieszniej to ja już mam od cholery tłumaczeń przysiegłych tych wszystkich dokumentów zarówno po francusku jak i niderlandzku, ale to zawsze musi być nowe, nie starsze niz 6 miesięcy tłumaczenie. Nie pytaj sie, dlaczego.

      Usuń
    4. zacznę od końca. Ok z dokumentami masz rację ten przepis, że nie starsze niż 6 miesięcy działa u nas od wieków i też nie wiem w sumie dlaczego. Może dlatego, że niektóre dokumenty w tym czasie się potrafią mocno zmienić. Rozumiem taki zapis dla aktu urodzenia (bo można zostać adoptowanym, zmienić płeć i jeszcze inne i wtedy akt urodzenia ulega zmianie) ale np. taki akt zgonu co tu się może zmienić ? albo szkolne dokumenty też sie tu nic nie zmieni. Akty ślubu i rozwodowe są najbardziej zmienne więc taki sprzed roku może być nieaktualny bo mozna było ponownie w międzyczasie wyjść za mąż i już są inne zapisy. No bzdura nie powinno to dotyczyć każdego dokumentu. A podpis elektroniczny ok, to faktycznie nie wyrobisz na odległość. No to pomysł umarł ;)

      Co do zebrań też teraz rozumiem. Chodzi o to, że o pierdach nie umiesz gadać ale jak masz plan i przemyślane co i jak poprowadzić to bez problemu. ok.

      Aaaaa dobra no ja nie mam za bardzo doświadczenia ani znajomych autystyków więc nie będę się mądrzyć grunt, że sama wiesz o co chodzi :)

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko