24 marca 2020

Wirus nic nie zmienia - moje dzieci ciągle spotykają się ze znajomymi w tym samym miejscu

Życie w czasach zarazy trochę jest dziwne. Ludzie się inaczej, niż zwykle zachowują, rzeczywistość inaczej funkcjonuje. Żyjemy w zwolnionym tempie i wielu ludzi nie potrafi sie do tego przyzwyczaić. Nie zadzroszcę tym, którzy dotąd żyli w poczuciu, że nad wszystkim mają kontrolę albo co lepsze, że  należą do narodu wybranego ani tym bardziej tym, którzy wierzyli, że wszystko można sobie zaplanować i że wystarczy chcieć... A tu nagle bęc!

Tak, myślę że ten wirus to dobra rzecz. Może ten i ów teraz doceni, to co ma i przestanie na wszystko narzekać od rana do nocy, a zacznie żyć tu i teraz...? Może...


Tymczasem ja od czwartku 19 marca jestem na przymusowym czasowym bezrobociu. Co to dla mnie oznacza? Ano że ciagle jestem pracownikiem mojego biura, ale czasowo nie ma dla mnie roboty, a w związku z tym mogę skorzystać ze specjalnego zasiłku, który z okazji tych koronnych okoliczności wynosi teraz 70% wynagrodzenia (normalnie 65%). Związki zawodowe utworzyły na tę okazję specjalne strony, gdzie elektronicznie można wypełnić swoje dossier i oni potem wyślą pocztą dokumenty do podpisania. 

Do tego Flamandzki Rząd zdeklarował się, że wszyscy, którzy są teraz na czasowym bezrobociu z powodu wirusa, otrzymają w pierwszym miesiącu po 200€ z centami na prąd i wodę. Ten hajs ma ponoć wpłynąć od razu automatycznie  na nasze konta i nic nie  musimy w tej sprawie robić. Oświadczyli też, że potem będą rachunki odraczane i że nie od razu będą wodę czy gaz odcinac, gdy ktoś na czas nie zapłaci... No ale dobra, to "zorgen voor later" jak tu mówią (zmartwienia na potem).

Na razie tymczasowe bezrobocie wyznaczone mamy (jak wiele innych rozporządzeń) do 5 kwietnia.  Jeszcze nie odkryłam co to za magiczna data....
Potem spodziewamy się kolejnych wytycznych. Nasza Maggie (taka jedna lekko puszysta laska z naszej gminy - lekarz z zawodu a aktualnie minister zdrowia) powiedziała nie dawno, że ta sytuacja potrwa jeszcze na pewno 8 tygodni, a i na wakacje lepiej plany odłożyć póki co. My prywatnie też mieliśmy już wcześniej podobne oczekiwania, ale nic to. Ja już się z tym faktem oswoiłam i przeszłam nad tym z grubsza do porządku dziennego. Dla kogoś , kto ma - tak jak my - ciekawe i kolorowe życie i wiele już przygód w swoim życiu przeżył, nie ma zwykle wielkich problemów z dostosowaniem się do nowych nawet najdziwniejszych okoliczności. 

A okoliczności są takie, że mamy lockdown, którego nie wolno nazywać lockdownem hehe, czyli, że: 

Sporo ludzi pracuje w domu przez interenet. 
Poza tym do pracy chodzą, ci co nie mogą pracować na odległość i u których można zachować zalecane środki bezpieczeństwa. Mój małżonek na razie pracuje.
Sklepy są w większośćci zamknięte - otwarte pozostają tylko te sprzedające żarcie dla ludzi, zwierząt oraz apteki. 
Wszystkie planowane ale nie niezbędne zabiegi i konsultacje medyczne zostały odwołane do zakończenia stanu wyjątkowego, czyli czasu bliżej nieokreślonego. 
Maggie powiedziała "blijf in uw kot" (zostań w domu) a potem wprowadzono odpowiednie rozporządzenia dotyczące opuszczania domu. I tak... kto jest zdrowy, z domu może wychodzić by:
- zrobić niezbędne zakupy 
- pojść do pracy (zaleca się mieć przy sobie dokumenty od pracodawcy, gdy jedzie się do roboty daleko)
- pospacerować, pobiegać, porowerować W SWOJEJ OKOLICY, ZE WSPÓŁLOKATORAMI swojego domu, omijając innych ludzi.

W sklepach częstokroć rano pierwszeństwo mają starsi. Do sklepu wpuszcza się po kilka osób, które mają 30 minut na zakupy, a płacić można tylko kartą. Proste i jasne. Aaa i srajtaśmę można kupić tylko przy kasie w ilości 1 opakowanie na raz, bo plebs próbował wcześniej nagromadzić w domu papieru do dupy na najbliższe 10 lat.

Za nieprzestrzeganie w/w wytycznych grożą WYSOKIE mandaty (nawet do 4 tysięcy euro) i inne kary. Z wpisów wczorajszych w necie wynika, że w naszej okolicy policja kontroluje i egzekwuje. Kolesie bawiący się całym stadem na wiosce dostali ponoć po 500€. Geniusze, którym zachciało się w niedzielę jechać na plażę do Ostendy po 350€.  W gazecie pisali, że pewnemu młodemu gnojkowi policja zabrała auto, bo nie dość, że przekroczył prędkość, jechał dalej niż wolno bez żadnego powodu , to jeszcze wiózł kilku pasażerów (a już był wcześniej karany). I brawo! A widziałam też wpisy "naszych" którzy wybierali się z rodzinami na wycieczki SAMOCHODAMI do lasów i jeszcze się upierali, że im wolno, gdy inni próbowali im to wyperswadować. Co prawda wolno iść do lasu czy parku, ale kurwa nie 50 czy 100km od chałupy.  Policja wczoraj zamknęła ponoć większość parkingów przy lasach, jeziorach itp z tego powodu. Co mnie jest w sumie w paski, ale piszę o tym, bo wielu pewnie ciekawych, jak to u nas w BE wszystko wygląda.

Dla mnie jednak ten czas jest całkiem zwyczajny w odczuciu. Nie chodzę do pracy i to jest coś nowego, ale czuję po prostu, jakbym była na wakacjach. Dla mnie bomba.

Oczywiście te okoliczności popsuły nam wiele planów, no ale cóż, już się do tego przyzwyczailiśmy, że nic nie idzie, tak jakby się chciało. Czekaliśmy na wiosnę, bo nie lubimy zimy i się doczekaliśmy. Jest ładnie, kwitną kwiaty, drzewa, słońce świeci. Super. Aż chce się żyć.

Tak wygląda flamandzka wieś teraz

Przykro nam, że nie pojedziemy - tak jak nam się marzyło - fotografować tych wszystkich kwiatów. W planach na najbliższe tygodnie były bowiem flamandzkie sady w naszej prowincji, tulipany w Holandii, ogrody królewskie w Brukseli  i niebieskie hiacyntowe lasy. Szkoda, że się  nie uda tych planów zrealizować w tym roku, ale świat się od tego nie zawali raczej. Nie takie rzeczy trzeba było odkładać z powodu nieprzewidywanych okoliczności. 


Pod znakiem zapytania stoi też nasza randka w Paryżu i być może bilety nam zwyczajnie przepadną, ale w sumie na to jesteśmy przygotowani od dnia, w którym ta wycieczka została zaplanowana, choć nie ukrywam, że epidemii to akurat nie braliśmy pod uwagę, a raczej bardziej przyziemne zdarzenia typu złamana noga, strajk kolei międzynarodowych, zamach terrorystyczny, upał, powódź, pożar i takie tam rzeczy, które przytrafiają się ludziom każdego dnia. Ale żeby epidemia?! Nie, to nam do głowy nie przyszło. Życie jednak jest zaskakujące. No ale - trudno - się mówi i żyje się dalej, a  dziesięciolecie związku i moje urodziny można uczcić w inny czadowy sposób. Do Paryża skoczymy se inną razą, gdy już nie będą starszyć zarazą.

Irytujące jest to, że wszystkie zaplanowane wizyty u specjalistów są odwołane. Na głupiego ginka czekałam miesiąc, by dzień przed się dowiedzieć, że teraz się mogę na październik umówić. Bardzo  śmieszne.

Na dermatologa czekałam 3 miesiące, to i kolejne 6 mogę poczekać, czy ile tam trzeba będzie. Ojtamojtam.

Bardziej mnie jednak wkurza, że Młoda ma kawałek aparatu na zęby założone bez żadnego sensu w tym momencie, bo teraz miała mieć wyrwane 4 zęby i po zagojeniu miała być założona reszta druciaka. Mamy zadzwonić i się umówić jak ten cyrk się skończy. No dobra, sie poczeka.

Najstarsza miała iść do szpitala na kilka tygodni po tę nieszczęsną diagnozę w kwestii autyzmu. Podejrzewamy, że to już nigdy się nie stanie, bo ona potem będzie za stara na ten oddział... No ale teraz się tym martwić nie zamierzamy.

Nie powiem jednak, by te komplikacje jakoś specjalnie różniły się od tych sprzed pandemii. Tylko że teraz jest więcej na raz. Nawet ślub żeśmy przeco przekładali, bo dziecko wylądowało w szpitalu. Przeprowadzka była skomplikowana przez zderzenie z tirem (podobnie jak wcześniej jedne z moich wakacji)... i tak dalej i tak dalej... Jedna komplikacja w te czy w te nie robi serio żadnej różnicy. 

Nasze przygody nauczyły nas cierpliwości i czekania na to, co nadejdzie. Nauczyły nas też cieszenia się tym, co jest tu i teraz w tym momencie oraz odnajdywania pozytywów w każdej sytuacji.

Szczerze mówiąc na dzień dzisiejszy to mnie ten wirus zwisa i powiewa. Obserwuję, co się dzieje. Co rano czytam gazetę, potem rozmawiam z mężem i dziećmi o tym, co nowego, ale żeby się tym specjalne przejmować? Nie widzę powodu.  Na dzień dzisiejszy bowiem nikt z nas nie jest chory. Na dzień dzisiejszy jest fajnie. Bo  na co tu narzekać? No NA CO?!!!

Siedzę w domu. Nie muszę chodzić do pracy. Mam całe dnie, całe tygodnie do wykorzystania na własny użytek. To jest fantastyczne i trzeba z tego skorzystać i wydusić z każdej chwili, ile się da.

No oczywiście mogę też siedzieć jak inni i całe dnie śledzić wszystkie informacje na wszystkich możliwych portalach, telewizjach, radiach, gazetach i jeszcze dzwonić po wszystkich znajomych i srać ze strachu w gacie, bo co będzie, jak zachorujemy? Co będzie, jak nasze firmy zbankrutują? Co bedzie, jak nastanie kryzys...? Co będzie jak w sklepach zabraknie srajtaśmy albo sosów do spagetti w puszkach?

 Mogę. Tylko po jaką cholerę?!

Po co zajmować się czymś, na co się nie ma wpływu, skoro można zająć się tym wszystkim na co wpływ się ma i co na nas wpływ ma pozytywny...?

Moje dzieci na ten przykład wszystkie trzy jak jedno co dnia spotykają się ze swoimi kumplami. Tak zwyczajnie po prostu w tym samym miejscu, jak robiły to przed pojawieniem się tego debilnego wirusa. Bawią się razem, gadają, śmieją i wydurniają. Czasem tak się drą, że muszę upominać.

Tak, moje dzieci, tak samo jak ich kumple,  mają nieograniczony dostęp do Internetu. Potrafią czytać, pisać i mówić w 3 językach. Całe dnie mogą się zatem doskonale bawić ze swoimi rówieśnikami z całego świata. Grają w kalambury, minecrafta, robloxa, gadają godzinami przez discorda. No, nie cały czas, bo ciągle przecież trwa rok szkolny, a nasi nauczyciele nie próżnują. Korzystając z tego samego wynalazku - Internetu - wysyłają dzieciom (szczególnie tym dużym) systematycznie zadania, które trzeba zrobić i odesłać. Czasem jest to w formie zwykłego tekstu, czasem trzeba zrobić prezentację w Power Pointcie, innym razem (języki obce szczególnie) trzeba nagrać filmik i wysłać do belfra. Nauczyciele prowadzą też lajwy na YT z poszczególnych przedmiotów. Każdy belfer ponadto dostępny jest cały dzień przez smartschool, gdzie drogą mejlową można mu zadawać pytania, umówić się na czat itd. Oczywiście, zdarza się, że u niektórych nauczycieli trzeba cały dzień czekać, aż odpowiedzą, ale nauczyciele też są ludźmi i różnie to bywa. Zdarza się też - jak dziś - że belfer dzwoni do rodzica, by powiedzieć, że jego stary dzieć nie odrobił zadanego  zadania i będzie miał przesrane jak tego nie naprawi. A wtedy rodzic musi iść opierdzielić dziecia i postraszyć go że zaraz zasadzi mu kopasa w dupasa, gdy czym prędzej za te zadania się nie zabierze. Czyli jednym słowem nie ma różnicy, czy bractwo chodzi do szkoły czy nie. Problemy pozostają te same - pilny uczeń pozostaje pilnym uczniem w każdych okolicznościach, a leser pozostaje leserem.

Oj biedne są dziś  te dzieci, które nie mają nieograniczonego dostępu do internetu albo są kontrolowani 24/7 przez swoich rodziców a kompa mają wydzielanego na minuty. Biedne są te dzieci, które dotąd każdego dnia spotykały się z rówieśnikami głównie w realu i które nie potrafią żyć bez tłumów wokół siebie. Dobrze, że moje do takich nie należą i - tak samo jak matka i ojciec - wyśmienicie czują się w domowej atmosferze z komputerem, tabletem czy książką.

Podoba mi się ten czas korony. Mam tyle czasu dla siebie i dla dzieci. Wstajemy rano. Jemy śniadanie, karmimy zoo. Potem bawię się z Młodym w szkołę. Powtarzamy tabliczkę mnożenia i dzielenia. Młody czyta po niderlandzku opowiadania i odpowiada na pytania. Prowadzimy hodowlę fasolek i Młody uzupełnia co dnia ich dziennik. Młody wyszukuje trudne polskie wyrazy i uczy się je wymawiać. Powtarzamy i utrwalamy godziny korzystając z papierowego zegara.
Wagi łatwo zrozumieć, gdy waży się mągę i cukier na ciastka. Granie w monopoly i inne gry pozwala doskonalić liczenie. Zabawa w sklep pomoże ogarnąć przeliczanie centów na euro itede itepe.


Poza tym wreszcie mamy czas, by uczyć się rosyjskiego. Młody czekał na tę chwilę, a ciągle nie mogliśmy się za to zabrać. Teraz okazja jest idealna. To świetna sprawa. Dla Młodego to czwarty język. Polski i niderlandzki to jego języki podstawowe. Oba opanował świetnie w mowie i w piśmie, ale ciągle oba doskonali. Angielskiego zaczął sie uczyć gdzieś w jesieni sam z internetu. Dziś całkiem sprawnie czatuje w tym języku. Potrafi też to i owo powiedzieć. Czasem do dziewczyn albo do ojca mówi po angielsku. Oczywiście wymowa jest taka sobie, ale jak na ośmiolatka samouka to bomba.

Po przemieszkaniu 7 lat w kraju wielojęzycznym  już wiemy, że wymowa i akcent oraz gramatyka to tak na prawdę cały guzik znaczy w prawdziwym życiu. Ważne by umieć się dogadać, by rozumieć, co do ciebie mówią i im odpowiedzieć, tak by zrozumieli, a reszta to kij.

Rosyjki mu się spodobał. Dziś umie się przedstawić, zapytać drugiego, ile ma lat i czy ma rower albo samochód. Zna trochę różnych słów - zwierzęta, liczebniki, kolory, różne przedmioty. Uczymy się po kilka nowych rzeczy dziennie, po kilka minut. Dla mnie to też świetna sprawa, bo okazuje się, że bardzo szybko sobie przypominam wszystko, czego ponad 20 lat temu się nauczyłam, a rosyjski zawsze może się przecież przydać w codziennym życiu w tym kraju wielonarodowym.

Chodzimy też na spacery albo robimy przejażdżki rowerowe po okolicy. Jak to fajnie mieszkać na totalnym zadupiu! Nawet na drodze można się teraz spokojnie bawić. Dziś np graliśmy sobie w kółko i krzyżyk kredą na asfalcie i robiliśmy też inne bazgroły. Cool.

Z Australii przywędrowała do nas

zabawa w szukanie misiów. 


Polega ona na tym, że ludzie wystawiają w oknach pluszowe misie (czy też inne pluszaki, gdy miśków nie mają) a dzieci wędrujące czy rowerujące z rodzicami po swojej okolicy mogą tych miśków wypatrywać. Wczoraj objechałam z Młodym i Młodą naszą i 2 sąsiednie ulice i całkiem sporo misiorów żeśmy zdybali. Były miśki na całe okno, były misie malutkie i misie średnie, którym tylko łeb było widać. Były też angrybirdsy, świeżaki i inne tam pluszowe zabawki. Młody był podekscytowany tym szukaniem. U nas też 2 miśki od wczoraj czekają na dzieci w oknach i na pewno już nie raz zostały od odkryte, bo koło nas wiedzie jedna z popularnych tras do lasu i mnóstwo ludzi teraz tą drogą spaceruje.
nasze miśki czekają na łowców niedźwiedzi



Pomysłów na spędzanie wolnego czasu póki co nam nie brakuje. Czytamy, gramy w gry, gadamy, wygupiamy się, śmiejemy, gotujemy, pieczemy, robimy sałatki, siedzimy przy kompie, spacerujemy, rzucamy piłką, bawimy się LEGO, sprzątamy, pierzemy, przytulamy się, oglądamy filmy... Ech, w domu można tyle fajnych rzeczy robić.


czasem tropimy morderców w cluedo


czasem używamy fantazji

czasem obserwjemy przyrodę

czasem robimy bałagan w kuchni

czasem gramy w mtematycznego pacmana 

czasem bawimy się w minecrafta w realu

rowerujemy po okolicy

gramy w gry

i w inne gry









14 marca 2020

Rzygam już tym wirusem

Miałam o tym nie pisać, bo już mi serio ten temat uszami wychodzi, ale w ostatnich dniach u nas takie jaja się odczyniają, że nie można przejść mimo. Poza tym nic mi się nie chce innego robić. Sobota w końcu.


Jednego dnia - w czwartek - dostaliśmy ze szkół informacje, że obecność dzieci w szkole obowiązkowa. Na drugi dzień jednak napisali, że lekcje są odwołane do ferii. Odwołane są też egzaminy wielkanocne i nie będzie raportów w tym trymestrze. Hurra!

Szkoły jednak pozostają otwarte i zapewniają opiekę dla ZDROWYCH dzieci, które nie mają z kim zostać albo którymi normalnie opiekować mieli by się dziadkowie, a którzy tego robić nie mogą bo należą do grupy ryzyka. W niektórych bardziej zaludnionych regionach opieka jest tylko dla dzieci lekarzy, policjantów i innych służb. No i dobra. Nie ma problemu. Moje mogą zostać w domu spokojnie same.

Dzieci są uchachane bo mają 35 dni wolnego. Dla szkoły średniej to w sumie nie wielka strata, bowiem nadchodzący tydzień byłby i tak ostatnim tygodniem nauki. Potem zaczynał by się sezon przygotowawczy do egzaminów wielkanoncych, czyli takie lelum polelum, no a potem same egzaminy, no i 2 tygodnie zasłużonych ferii.

Rząd ogłosił ponadto zamknięcie wszystkich restauracji, barów, zakładów fryzjerskich, kosmetycznych, sklepów które nie są niezbędne itd. Otwarte pozostają sklepy spożywcze, apteki i sklepy dla zwierząt. Knajpy póki co mogą sprzedawać na wynos (dowóz lub odbiór) i dobrze. Może uda im sie w ten sposób choć trochę zarobić i nie paść. 

Wszyscy dostaliśmy poprzez szkoły, gazety, radio wytyczne co do tego, jak się zachowywać w razie zaobserwowania u siebie podejrzanych objawów. Podoba mi się to jak tutaj w Belgii jest to zorganizowane. Każdy podejrzewający u siebie koronę albo mający wątpliwości ma po prostu zadzwonić do swojego lekarza rodzinnego, a ten po przeprowadzeniu wywiadu i zadaniu jakichs tam pytań ma stwierdzić, czy jest podstawa do obaw czy też zupełnie nie. Lekarz powie też, co dalej robić. Może wysłac nas na pogotowie lub zaprosić do swojego gabinetu na badania po godzinach przyjęć, tudzież przyjechać do domu.... Każdy kto ma kaszel, kicha powinien od razu dostać tydzień wolnego i siedzieć w domu na dupie....

Odwołano wszelakie imprezy masowe a także zaplanowane operacje i zabiegi (oprócz tych niezbędnych ratujących życie). To ostatnie też nie wróży za dobrze na czas po wirusie, szczególnie jeśli dłużej się pociągnie.

Jednak to co działo się przez ostatnie 2  dni w supermarketach to serio ludzkie pojęcie przechodzi, ale przynajmniej była okazja do pośmiania się. Ludzie wymieniali się zdjęciami i doświadczeniami z piątkowych zakupów, bo wielu spotkała niemiła niespodzianka. Trzeba wam jednak wiedzieć, że w Belgii - kraju w którym wszyscy pracują od poniedziałku do piątku - ludzie zasadniczo robią zakupy raz na tydzień i jest to przeważnie piątek. I w KAŻDY piątek po południu w sklepach są tłumy nieludzkie, no ale 13tego w piątek to się serio działo...

Jeden z moich klientów wczorajszych pojechał - jak co piątek o tej samej porze - do ulubionego hipermarketu i wróciwszy mówi, że istny armagedon - kolejka do wjazdu na parking, kolejka do wózków, kolejki półgodzinne do wszystkich 10 kas. Półki z ryżem, makaronem i papierem toaletowym puste, bo sklepowi zajęci na kasach  nie nadążają dokładać towarów. Jaja jak berety!

Potem druga klientka pokazała mi zdjęcia z tego samego sklepu, które kumpel jej podesłał. Kolejka jak w PRLu za meblami. Byczy hektarowy hipermarket a ludzie na parkingu stoją w kolejce, żeby wejść. Ona tam chciała jechać do budowlanego, ale to ten sam parking co dwa bycze spożywczaki. Po południu jednak już się wyludniło i kobieta sobie zrobiła zakupy spokojnie. Dziś na szczęście już im przeszło. Mąż właśnie po robocie wstąpił po warzywa i mówi, że pustki i cisza, a towaru full. Te ludzie to jednak so dziwne haha

Kolejną zabawę miałam ze swoim biurem. Wczoraj zadzwonili do wszystkich sprzątaczy  i każdemu z osobna powiedzieli, że jak klient nie życzy sobie, byśmy przychodzili, to mamy powiadomic biuro i mamy prawo do czasowego bezrobocia (związki poinformowały z kolei, że z okazji korony dostaniemy za bezrobocie 70% a nie jak zwykle 65% wynagrodzenia). Jak sami jesteśmy chorzy to tez mamy ich powiadomomić. No niby każdy to sam wie, ale dobrze, że informują. Dobra, ale potem otrzymałam mejl, który był tak dziwnie napisany, że zgłupiałam i w koncu nie wiem, czy oni tam napisali, że mam od poniedziałku do 25 marca zostać obowiązkowo w domu, czy mam obowiązkowo chodzić do pracy. No wiadomo mój niderlandzki ciągle pozostawia sobie wiele do życzenia, zatem pedzę do grupy internetowej sprzątaczy z mojego biura by zobaczyć, czy o tym mówią coś. MÓWIĄ! A JAKŻE! Więcej niż 10 postów pod którymi toczą się zażarte dyskusje na ten temat, bo się okazuje, że połowa zrozumiała ten mejl na takim samym poziomie jak ja, choć oni wszyscy albo przynajmniej większa część są RODOWITYMI BELGAMI. Nie ukrywam, że bardzo mnie to podbudowało, bo jednak się okazało, że to nie mój niderlandzki jest słaby, tylko ten co pisał tego mejla ma problem z pisaniem ze zrozumieniem. Potem oni wszyscy postanowili zadzwonić na podany numer.... Boszzzzz i się dziwili, że nie idzie się dodzwonić i tylko automatyczna sekretarka się zgłasza. Jednak w końcu ktoś napisał, że możemy spokojnie chodzić do roboty, dopóki klienci sobie tego życzą, ale wolno nam skorzystać z czasowego bezrobocia. Uff. O ile do poniedziałku rząd nie nakaże czegoś innego. Ja tam nie zamierzam bez powodu siedzieć w domu, bo tutaj ci nikt niczego za darmo nie da. Wczoraj pracowałam u ponad 80-letnich ludzi. Nie panikują bynajmniej, ale zachowują się o wiele ostrożniej i z rozmysłem, no i bardzo im smutno, że te wszystkie liczne imprezy i wyjazdy, na których mieli być zostały odwołane .

Jednak trzeba przyznać, że ten wirus to całkiem fajna sprawa, bo dzięki tej epidemii mogłam poczynić wielce interesujące obserwacji odnośnie zachowań społecznych oraz tego, jak belgia sobie radzi w trudnych sytuacjach.

No tak, teraz pewnie każdy czytający uważa że mi się popiętroliło, bo uznałam wirus za fajny. Cóż, jako się rzekło,  rzygam już tą paniką wokół korony,  jaką ludzie sieją wszędzie. Ja się nie boję wirusa, bo nie mam ku temu powodów. Poczytałam już dawno opine lekarzy i wirusologów, z których wynika, że nam zachorowanie na ten rodzaj grypu nic wiele nie powinno zrobic, jak i wszystkim innym silnym młodym byczkom i cieliczkom. Może nas co najwyżej uodpornić, gdyby na drugi rok znowu o tym czasie powrócił wraz z innymi rodzajami grypy, o ile nie zmutuje na tyle, by nasze przeciwciała nie mogły go po roku rozpoznać. Jako że jestem w miarę dobrym człowiekiem, postaram się - na tyle ile będą mogła - nie przekazać go innym. Nie przepadamy za innymi ludźmi i nie mamy się zwyczaju pchać pomiędzy nich bez potrzeby. Poza tym mieszkamy na totalnym zadupiu, gdzie spotkanie człowieka na swojej drodze to już coś, a nie dopiero człowieka z koroną. 

Mam pełną świadomoość, że to trudna sytuacja i wyjątkowy stan. Mam pełną świadomość, że wielu ludzi umrze, ale sorry z całym szacunkiem, ja nie odpowiadam za pojawienie sie tego wirusa, nie jestem w stanie ludzi uleczyć ani zapobiec rozprzestrzenianiu się. Poza tym wiem, że wiele mądrzejszych ode mnie uważa, iż powinno się wirusowi pozwolić spokojnie przejść przez planetę z zachowaniem normalnych ludzkich powszechnie znanych odruchów związanych z innymi chorobami zakaźnymi, czyli nie pchać się bez powodu pomiędzy chorych będąc zdrowym ani pomiedzy zdrowych będąc chorym, ubierać się adekwatnie do sytyuacji, dbać o higienę, jeść zdrowo i takie tam. 2 czy 3 % śmiertelności i to tylko wśród ludzi osłabionych to - moim zdaniem - nie powód do srania w portki ze strachu, gdy koleżanka w pracy na nas kichnie. Wy możecie se mieć inne zdanie. Wolno wam.

A co do moich innych obserwacji...

Polska. Kilka (- naście, - dziesiątdziesiąt -set?) osób w jednym wpisie nawoływało do pozostania w domu i cieszyło się z zamkniecia szkół, a drugim do liczne stawienie się w kościółku na modlitwy. Pomyślałby kto, że niektórzy z nich są po studiach, czyli - wydawało by się - powinni mieć jakiś mózg... 

Poza tym dziwuję się, że ludzie ciągle mówią tylko "jejciu, przecież nic wam się nie stanie jak posiedzicie w domu". SERIO?!!!
Nie neguję tu bynajmnie decyzji rządu i słuszności pozostania w domu (nie wypowiadam się w ogóle czy jest dobra czy zła, bo nie mam ku temu kompetencji), ale wkurza mnie zwyczajnie, że ktoś pieprzy takie głupoty iż nikomu nic się nie stanie, że ludzie nie zastanowią się, co to pozostanie w domu przez kilka dni, tygodni (nikt nie wie jak długo trzeba) może dla wielu ludzi znaczyć np bankructwo i/lub stratę pracy.  Może nawet znaczyć kryzys i możemy się wszyscy (WSZYSCY, nawet bezrobotne żyjące z 500plus czy innej jałmużny kury domowe) znaleźć przez to w czarnej dupie, w jakiej jeszcze nie byliśmy. Dziś nie ma oczywiście co panikować, trza poczekać na rozwój wypadków, ale cholera jasna warto by sobie było uświadomić, że dla wielu ludzi zostanie w domu to wcale nie jest taka prosta sprawa jak dla kogoś, kto nie musi się martwić skąd jutro weźmie pieniądze na życie i kto tak czy siak w tym domu całe dnie siedzi.

Warto mieć chyba świadomość tego, że na wirusie świat sie nie kończy, i że epidemia wcześniej czy później przejdzie, a ludzie będą musieć żyć dalej, a konsekwencje tej epidemii mogą być opłakane dla całego świata. Na pewno wiele się zmieni w polityce, gospodarce itd, bo ta epidemia już uświadomiła wielu ważnym i mniej ważnym ludziom mnóstwo  rzeczy... które na pewno będą chcieli zaraz zmienić (nie koniecznie na lepsze).

Poza tym są też ludzie, którzy normalnie muszą iść do pracy, bo ktoś przeco pracować musi.  Nie da się posadzić wszystkich w domu, bo ludzie i zwierzęta ciągle muszą żryć i srać. Chcecie też pewnie mieć w domu prąd, gaz, wodę i inne dobra. Wiecie, że ktoś musi się tym zajmować i jakoś do pracy dojechać? Autobus czy pociąg też by się zatem przydał. Dobrze by też było mieć dostęp do lekarza, weterynarza, dentysty i innych tam specjalistów w razieu wu. I tak długo by jeszczed można wymieniać. Nie żyjemy wszak w jaskiniach. 

Tylko o to mi chodzi, by zrozumieć innych ludzi, by nie oceniac innych swoją miarą by pojąć że nie każdy może zostać w domu, a już na pewno nie w Belgii. To nie jest takie proste na dzień dzisiejszy, by zablokować przemieszcanie się ludzi, by zakazać im wychodzić z domu i trzymać się od innych z dala. 

Oczywiście pałętanie się bez potrzeby pomiędzy ludźmi to  inna sprawa. Trochę głupie. No ale to też trzeba rozumieć i sobie wreszcie uświadomić, że spora część ludzi zwyczajnie ma w dupie wasze dobro i dobro innych ludzi. Ja to wiem od dawna, ale widzę, że wielu jeszcze zdziwionych...

Dla młodych zdrowych ludzi ten wirus nie jest specjalnie niebezpieczny, ot zwykła grypa, którą się przechoruje i tyle. Nawet jakby był to co? Palenie też jest niebezpieczne i co? Wielu ludzi ma gdzieś, że ich,  ciebie albo twojego dziadka może to zabić. Tak samo jak wielu ma w dupie, że nie wolno wsiadać za kółko po pijaku czy narkotykach. Słuchają się? Popatrz na statystyki drogowe z wszystkich świętych w Polsce... Dlaczego ludzie nie słuchają nakazów i zakazów rządu ani swojego rozumu? Bo są kurwa ludźmi, najbardziej rozwiniętymi i jednocześnie najbardziej popieprzonymi ssakami na świecie.

A ja sobie żyję po swojemu i w sumie też mam dobro innych w nosie, tak jak i inni mają w nosie moje dobro. Staram się nikomu nie wchodzić w drogę i nikogo świadomie nie krzywdzić. Staram się przestrzegać prawa, regulaminów i ogólnych zasad, ale nie zamierzam się już nigdy więcej specjalnie innymi mniej lub bardziej obcymi ludźmi przejmować. Poczekam, popatrzę i spróbuję się dostosować do tego, co nastanie po epidemii. 

Co mnas nie zabije, to nas wzmocni.



7 marca 2020

Wolontariat w Belgii. Są tacy ludzie, którzy potrafią robic coś dla innych za darmo.

Moja babcia i rodzice często wspominali te czasy w Polsce, gdy wiele rzeczy robiło się "w czynie społecznym", czyli bez oczekiwania na zapłatę. Ludzie potrafili się zejść i coś razem zrobić, zbudować, zorganizować i jeszcze mieć z tego ubaw... W moich czasach już tak nie było. Gdy człowiek próbował robić coś za darmo dla innych to ludzie się pukali w czoło i próbowali doszukać się jakie może mieć z tego korzyści, bowiem za darmo nic się nie robi. Tylko głupi daje coś drugiemu za nic. Tylko debil robi coś za darmo. Nie, dziś większość potrafi tylko jedno: "DEJ!' albo  "Dej wincy, bo mało". No ale to już na szczęście nie mój cyrk...
Moje zdziwienie było ogromne, gdy przyjechałam do Flandrii i zaczęłam na każdym kroku spotykać wolontariuszy, stowarzyszenia, organizacje i mnóstwo innych przykładów na to, że są takie miejsca na świecie, gdzie ludzie ciągle robią coś za darmo. Gdzie ludzie poświęcają czas, by zrobić coś dla innych albo z innymi.



Miniony tydzień był Tygodniem Wolontariusza. Dużo się zatem w radio o tym mówiło. Ja już dawno zbierałam się do napisania o begijskm wolontariacie i w końcu postanowiłam mój plan zrealizować. 

U nas we Flandrii jest około 750.000 wolontariuszy, to niemal jedna cała prowincja (odpowiednik polskiego województwa). Wolontariuszy - tak jak wspomniałam - spotyka się na każdym kroku.

Co możesz robić jako wolontariusz w Belgii? 


Łatwiej chyba powiedzieć, czego nie można robić w ramach wolontariatu... Ha ha. 

Wolontariusz może np:
- pomagać dzieciom w lekcjach w szkole albo w domu 
- pomagać w nauce języka obcego
- opiekować się niepełnosprawnymi lub starszymi osobami
- wyprowadzać psy
- przenosić żaby
- uczyc jeździć rowerem
- czytac dzieciom książki w szkole
- pracować w ogrodzie botanicznym
- pracować w schroniskach dla zwierząt
- pracować w operetce przy dekoracjach
- obsługiwać linię telefoniczną dla samobójców
- pracować z dziećmi na koloniach i obozach sportowych
- pracować w bibliotekach, zabawkotekach itp
- udzielać lekcji pływania
- zajmować się księgowością
- przyszywac guziki i robić drobne krawieckie reparacje ubrań czy pościeli

oraz robić pierdyliard innych rzeczy.

Oczywiście poszczególne zajęcia wymagają częstokroć posiadania szczególnych uprawnień, dokumentów, wieku etc. Tak czy owak każdy może znaleźć coś dla siebie w swojej okolicy.

Kto może zostać wolontariuszem w Belgii?


Wolontariuszem można zostać od 15 r. ż, gdy ma się ukońcczoną 2 klasę szkoły średniej. Bez szkoły od 16 r. ż. Wolontariatem może zajmować się legalnie w Belgii prawie każdy, kto tu legalnie mieszka, a nawet niektórzy proszący o azyl.

Wolontariuszmem można być więcej niż w jednej organizacji na raz, ale trzeba sobie samemu odpowiedzieć na pytanie, czy da się rady temu sprostać.

Gdy zaczyna się pracę jako wolontariusz, powinno się zostać poinformowanym:
- co to za organizacja i jaki jest jej cel?
- jakie masz ewentualne ubezpieczenia jako wolontariusz 
- jakie ewentualne koszty będą ci zwrócone i na jakich zasadach
- czy musisz dochować tajemnicy, dyskrecji (w niektórych organizacjach nalezy podpisać adekwatne dokumenty)
Niektóre organizacje mogą poprosić o przedstawienie wymaganych dokumentów, jak np prawo jazdy.

Co daje wolontariat?

Wolontariat daje człowiekowi dużo dobrego. To fajna sprawa. Poznajesz nowych ludzi. Uczysz się wielu nowych rzeczy i zdobywasz  doświadczenie. 

Znaczysz coś dla innych, czujesz się potrzebny, co każdemu może poprawić samopoczucie i pozwolić odkryć i docenić swoją wartość.

W Belgii wolontariat można sobie wpisać do CV i częstokroć właśnie ten drobny fakt decyduje o otrzymaniu dobrej pracy.

Dzięki wolontariatowui można też za darmo lub tanim kosztem odwiedzić obce kraje, gdy wybierze się wolontariat zagraniczny.


Strony internetowe dla wolontariuszy. Tu znajdziesz też ogłoszenia ze swojej okolicy.