Życie w czasach zarazy trochę jest dziwne. Ludzie się inaczej, niż zwykle zachowują, rzeczywistość inaczej funkcjonuje. Żyjemy w zwolnionym tempie i wielu ludzi nie potrafi sie do tego przyzwyczaić. Nie zadzroszcę tym, którzy dotąd żyli w poczuciu, że nad wszystkim mają kontrolę albo co lepsze, że należą do narodu wybranego ani tym bardziej tym, którzy wierzyli, że wszystko można sobie zaplanować i że wystarczy chcieć... A tu nagle bęc!
Tak, myślę że ten wirus to dobra rzecz. Może ten i ów teraz doceni, to co ma i przestanie na wszystko narzekać od rana do nocy, a zacznie żyć tu i teraz...? Może...
Tymczasem ja od czwartku 19 marca jestem na przymusowym czasowym bezrobociu. Co to dla mnie oznacza? Ano że ciagle jestem pracownikiem mojego biura, ale czasowo nie ma dla mnie roboty, a w związku z tym mogę skorzystać ze specjalnego zasiłku, który z okazji tych koronnych okoliczności wynosi teraz 70% wynagrodzenia (normalnie 65%). Związki zawodowe utworzyły na tę okazję specjalne strony, gdzie elektronicznie można wypełnić swoje dossier i oni potem wyślą pocztą dokumenty do podpisania.
Tak, myślę że ten wirus to dobra rzecz. Może ten i ów teraz doceni, to co ma i przestanie na wszystko narzekać od rana do nocy, a zacznie żyć tu i teraz...? Może...
Tymczasem ja od czwartku 19 marca jestem na przymusowym czasowym bezrobociu. Co to dla mnie oznacza? Ano że ciagle jestem pracownikiem mojego biura, ale czasowo nie ma dla mnie roboty, a w związku z tym mogę skorzystać ze specjalnego zasiłku, który z okazji tych koronnych okoliczności wynosi teraz 70% wynagrodzenia (normalnie 65%). Związki zawodowe utworzyły na tę okazję specjalne strony, gdzie elektronicznie można wypełnić swoje dossier i oni potem wyślą pocztą dokumenty do podpisania.
Do tego Flamandzki Rząd zdeklarował się, że wszyscy, którzy są teraz na czasowym bezrobociu z powodu wirusa, otrzymają w pierwszym miesiącu po 200€ z centami na prąd i wodę. Ten hajs ma ponoć wpłynąć od razu automatycznie na nasze konta i nic nie musimy w tej sprawie robić. Oświadczyli też, że potem będą rachunki odraczane i że nie od razu będą wodę czy gaz odcinac, gdy ktoś na czas nie zapłaci... No ale dobra, to "zorgen voor later" jak tu mówią (zmartwienia na potem).
Na razie tymczasowe bezrobocie wyznaczone mamy (jak wiele innych rozporządzeń) do 5 kwietnia. Jeszcze nie odkryłam co to za magiczna data....
Potem spodziewamy się kolejnych wytycznych. Nasza Maggie (taka jedna lekko puszysta laska z naszej gminy - lekarz z zawodu a aktualnie minister zdrowia) powiedziała nie dawno, że ta sytuacja potrwa jeszcze na pewno 8 tygodni, a i na wakacje lepiej plany odłożyć póki co. My prywatnie też mieliśmy już wcześniej podobne oczekiwania, ale nic to. Ja już się z tym faktem oswoiłam i przeszłam nad tym z grubsza do porządku dziennego. Dla kogoś , kto ma - tak jak my - ciekawe i kolorowe życie i wiele już przygód w swoim życiu przeżył, nie ma zwykle wielkich problemów z dostosowaniem się do nowych nawet najdziwniejszych okoliczności.
Potem spodziewamy się kolejnych wytycznych. Nasza Maggie (taka jedna lekko puszysta laska z naszej gminy - lekarz z zawodu a aktualnie minister zdrowia) powiedziała nie dawno, że ta sytuacja potrwa jeszcze na pewno 8 tygodni, a i na wakacje lepiej plany odłożyć póki co. My prywatnie też mieliśmy już wcześniej podobne oczekiwania, ale nic to. Ja już się z tym faktem oswoiłam i przeszłam nad tym z grubsza do porządku dziennego. Dla kogoś , kto ma - tak jak my - ciekawe i kolorowe życie i wiele już przygód w swoim życiu przeżył, nie ma zwykle wielkich problemów z dostosowaniem się do nowych nawet najdziwniejszych okoliczności.
A okoliczności są takie, że mamy lockdown, którego nie wolno nazywać lockdownem hehe, czyli, że:
Sporo ludzi pracuje w domu przez interenet.
Poza tym do pracy chodzą, ci co nie mogą pracować na odległość i u których można zachować zalecane środki bezpieczeństwa. Mój małżonek na razie pracuje.
Sklepy są w większośćci zamknięte - otwarte pozostają tylko te sprzedające żarcie dla ludzi, zwierząt oraz apteki.
Wszystkie planowane ale nie niezbędne zabiegi i konsultacje medyczne zostały odwołane do zakończenia stanu wyjątkowego, czyli czasu bliżej nieokreślonego.
Maggie powiedziała "blijf in uw kot" (zostań w domu) a potem wprowadzono odpowiednie rozporządzenia dotyczące opuszczania domu. I tak... kto jest zdrowy, z domu może wychodzić by:
- zrobić niezbędne zakupy
- pojść do pracy (zaleca się mieć przy sobie dokumenty od pracodawcy, gdy jedzie się do roboty daleko)
- pospacerować, pobiegać, porowerować W SWOJEJ OKOLICY, ZE WSPÓŁLOKATORAMI swojego domu, omijając innych ludzi.
W sklepach częstokroć rano pierwszeństwo mają starsi. Do sklepu wpuszcza się po kilka osób, które mają 30 minut na zakupy, a płacić można tylko kartą. Proste i jasne. Aaa i srajtaśmę można kupić tylko przy kasie w ilości 1 opakowanie na raz, bo plebs próbował wcześniej nagromadzić w domu papieru do dupy na najbliższe 10 lat.
Za nieprzestrzeganie w/w wytycznych grożą WYSOKIE mandaty (nawet do 4 tysięcy euro) i inne kary. Z wpisów wczorajszych w necie wynika, że w naszej okolicy policja kontroluje i egzekwuje. Kolesie bawiący się całym stadem na wiosce dostali ponoć po 500€. Geniusze, którym zachciało się w niedzielę jechać na plażę do Ostendy po 350€. W gazecie pisali, że pewnemu młodemu gnojkowi policja zabrała auto, bo nie dość, że przekroczył prędkość, jechał dalej niż wolno bez żadnego powodu , to jeszcze wiózł kilku pasażerów (a już był wcześniej karany). I brawo! A widziałam też wpisy "naszych" którzy wybierali się z rodzinami na wycieczki SAMOCHODAMI do lasów i jeszcze się upierali, że im wolno, gdy inni próbowali im to wyperswadować. Co prawda wolno iść do lasu czy parku, ale kurwa nie 50 czy 100km od chałupy. Policja wczoraj zamknęła ponoć większość parkingów przy lasach, jeziorach itp z tego powodu. Co mnie jest w sumie w paski, ale piszę o tym, bo wielu pewnie ciekawych, jak to u nas w BE wszystko wygląda.
Dla mnie jednak ten czas jest całkiem zwyczajny w odczuciu. Nie chodzę do pracy i to jest coś nowego, ale czuję po prostu, jakbym była na wakacjach. Dla mnie bomba.
Oczywiście te okoliczności popsuły nam wiele planów, no ale cóż, już się do tego przyzwyczailiśmy, że nic nie idzie, tak jakby się chciało. Czekaliśmy na wiosnę, bo nie lubimy zimy i się doczekaliśmy. Jest ładnie, kwitną kwiaty, drzewa, słońce świeci. Super. Aż chce się żyć.
Przykro nam, że nie pojedziemy - tak jak nam się marzyło - fotografować tych wszystkich kwiatów. W planach na najbliższe tygodnie były bowiem flamandzkie sady w naszej prowincji, tulipany w Holandii, ogrody królewskie w Brukseli i niebieskie hiacyntowe lasy. Szkoda, że się nie uda tych planów zrealizować w tym roku, ale świat się od tego nie zawali raczej. Nie takie rzeczy trzeba było odkładać z powodu nieprzewidywanych okoliczności.
Tak wygląda flamandzka wieś teraz |
Przykro nam, że nie pojedziemy - tak jak nam się marzyło - fotografować tych wszystkich kwiatów. W planach na najbliższe tygodnie były bowiem flamandzkie sady w naszej prowincji, tulipany w Holandii, ogrody królewskie w Brukseli i niebieskie hiacyntowe lasy. Szkoda, że się nie uda tych planów zrealizować w tym roku, ale świat się od tego nie zawali raczej. Nie takie rzeczy trzeba było odkładać z powodu nieprzewidywanych okoliczności.
Pod znakiem zapytania stoi też nasza randka w Paryżu i być może bilety nam zwyczajnie przepadną, ale w sumie na to jesteśmy przygotowani od dnia, w którym ta wycieczka została zaplanowana, choć nie ukrywam, że epidemii to akurat nie braliśmy pod uwagę, a raczej bardziej przyziemne zdarzenia typu złamana noga, strajk kolei międzynarodowych, zamach terrorystyczny, upał, powódź, pożar i takie tam rzeczy, które przytrafiają się ludziom każdego dnia. Ale żeby epidemia?! Nie, to nam do głowy nie przyszło. Życie jednak jest zaskakujące. No ale - trudno - się mówi i żyje się dalej, a dziesięciolecie związku i moje urodziny można uczcić w inny czadowy sposób. Do Paryża skoczymy se inną razą, gdy już nie będą starszyć zarazą.
Irytujące jest to, że wszystkie zaplanowane wizyty u specjalistów są odwołane. Na głupiego ginka czekałam miesiąc, by dzień przed się dowiedzieć, że teraz się mogę na październik umówić. Bardzo śmieszne.
Na dermatologa czekałam 3 miesiące, to i kolejne 6 mogę poczekać, czy ile tam trzeba będzie. Ojtamojtam.
Bardziej mnie jednak wkurza, że Młoda ma kawałek aparatu na zęby założone bez żadnego sensu w tym momencie, bo teraz miała mieć wyrwane 4 zęby i po zagojeniu miała być założona reszta druciaka. Mamy zadzwonić i się umówić jak ten cyrk się skończy. No dobra, sie poczeka.
Najstarsza miała iść do szpitala na kilka tygodni po tę nieszczęsną diagnozę w kwestii autyzmu. Podejrzewamy, że to już nigdy się nie stanie, bo ona potem będzie za stara na ten oddział... No ale teraz się tym martwić nie zamierzamy.
Nie powiem jednak, by te komplikacje jakoś specjalnie różniły się od tych sprzed pandemii. Tylko że teraz jest więcej na raz. Nawet ślub żeśmy przeco przekładali, bo dziecko wylądowało w szpitalu. Przeprowadzka była skomplikowana przez zderzenie z tirem (podobnie jak wcześniej jedne z moich wakacji)... i tak dalej i tak dalej... Jedna komplikacja w te czy w te nie robi serio żadnej różnicy.
Irytujące jest to, że wszystkie zaplanowane wizyty u specjalistów są odwołane. Na głupiego ginka czekałam miesiąc, by dzień przed się dowiedzieć, że teraz się mogę na październik umówić. Bardzo śmieszne.
Na dermatologa czekałam 3 miesiące, to i kolejne 6 mogę poczekać, czy ile tam trzeba będzie. Ojtamojtam.
Bardziej mnie jednak wkurza, że Młoda ma kawałek aparatu na zęby założone bez żadnego sensu w tym momencie, bo teraz miała mieć wyrwane 4 zęby i po zagojeniu miała być założona reszta druciaka. Mamy zadzwonić i się umówić jak ten cyrk się skończy. No dobra, sie poczeka.
Najstarsza miała iść do szpitala na kilka tygodni po tę nieszczęsną diagnozę w kwestii autyzmu. Podejrzewamy, że to już nigdy się nie stanie, bo ona potem będzie za stara na ten oddział... No ale teraz się tym martwić nie zamierzamy.
Nie powiem jednak, by te komplikacje jakoś specjalnie różniły się od tych sprzed pandemii. Tylko że teraz jest więcej na raz. Nawet ślub żeśmy przeco przekładali, bo dziecko wylądowało w szpitalu. Przeprowadzka była skomplikowana przez zderzenie z tirem (podobnie jak wcześniej jedne z moich wakacji)... i tak dalej i tak dalej... Jedna komplikacja w te czy w te nie robi serio żadnej różnicy.
Nasze przygody nauczyły nas cierpliwości i czekania na to, co nadejdzie. Nauczyły nas też cieszenia się tym, co jest tu i teraz w tym momencie oraz odnajdywania pozytywów w każdej sytuacji.
Szczerze mówiąc na dzień dzisiejszy to mnie ten wirus zwisa i powiewa. Obserwuję, co się dzieje. Co rano czytam gazetę, potem rozmawiam z mężem i dziećmi o tym, co nowego, ale żeby się tym specjalne przejmować? Nie widzę powodu. Na dzień dzisiejszy bowiem nikt z nas nie jest chory. Na dzień dzisiejszy jest fajnie. Bo na co tu narzekać? No NA CO?!!!
Siedzę w domu. Nie muszę chodzić do pracy. Mam całe dnie, całe tygodnie do wykorzystania na własny użytek. To jest fantastyczne i trzeba z tego skorzystać i wydusić z każdej chwili, ile się da.
No oczywiście mogę też siedzieć jak inni i całe dnie śledzić wszystkie informacje na wszystkich możliwych portalach, telewizjach, radiach, gazetach i jeszcze dzwonić po wszystkich znajomych i srać ze strachu w gacie, bo co będzie, jak zachorujemy? Co będzie, jak nasze firmy zbankrutują? Co bedzie, jak nastanie kryzys...? Co będzie jak w sklepach zabraknie srajtaśmy albo sosów do spagetti w puszkach?
Mogę. Tylko po jaką cholerę?!
Po co zajmować się czymś, na co się nie ma wpływu, skoro można zająć się tym wszystkim na co wpływ się ma i co na nas wpływ ma pozytywny...?
Moje dzieci na ten przykład wszystkie trzy jak jedno co dnia spotykają się ze swoimi kumplami. Tak zwyczajnie po prostu w tym samym miejscu, jak robiły to przed pojawieniem się tego debilnego wirusa. Bawią się razem, gadają, śmieją i wydurniają. Czasem tak się drą, że muszę upominać.
Tak, moje dzieci, tak samo jak ich kumple, mają nieograniczony dostęp do Internetu. Potrafią czytać, pisać i mówić w 3 językach. Całe dnie mogą się zatem doskonale bawić ze swoimi rówieśnikami z całego świata. Grają w kalambury, minecrafta, robloxa, gadają godzinami przez discorda. No, nie cały czas, bo ciągle przecież trwa rok szkolny, a nasi nauczyciele nie próżnują. Korzystając z tego samego wynalazku - Internetu - wysyłają dzieciom (szczególnie tym dużym) systematycznie zadania, które trzeba zrobić i odesłać. Czasem jest to w formie zwykłego tekstu, czasem trzeba zrobić prezentację w Power Pointcie, innym razem (języki obce szczególnie) trzeba nagrać filmik i wysłać do belfra. Nauczyciele prowadzą też lajwy na YT z poszczególnych przedmiotów. Każdy belfer ponadto dostępny jest cały dzień przez smartschool, gdzie drogą mejlową można mu zadawać pytania, umówić się na czat itd. Oczywiście, zdarza się, że u niektórych nauczycieli trzeba cały dzień czekać, aż odpowiedzą, ale nauczyciele też są ludźmi i różnie to bywa. Zdarza się też - jak dziś - że belfer dzwoni do rodzica, by powiedzieć, że jego stary dzieć nie odrobił zadanego zadania i będzie miał przesrane jak tego nie naprawi. A wtedy rodzic musi iść opierdzielić dziecia i postraszyć go że zaraz zasadzi mu kopasa w dupasa, gdy czym prędzej za te zadania się nie zabierze. Czyli jednym słowem nie ma różnicy, czy bractwo chodzi do szkoły czy nie. Problemy pozostają te same - pilny uczeń pozostaje pilnym uczniem w każdych okolicznościach, a leser pozostaje leserem.
Oj biedne są dziś te dzieci, które nie mają nieograniczonego dostępu do internetu albo są kontrolowani 24/7 przez swoich rodziców a kompa mają wydzielanego na minuty. Biedne są te dzieci, które dotąd każdego dnia spotykały się z rówieśnikami głównie w realu i które nie potrafią żyć bez tłumów wokół siebie. Dobrze, że moje do takich nie należą i - tak samo jak matka i ojciec - wyśmienicie czują się w domowej atmosferze z komputerem, tabletem czy książką.
Podoba mi się ten czas korony. Mam tyle czasu dla siebie i dla dzieci. Wstajemy rano. Jemy śniadanie, karmimy zoo. Potem bawię się z Młodym w szkołę. Powtarzamy tabliczkę mnożenia i dzielenia. Młody czyta po niderlandzku opowiadania i odpowiada na pytania. Prowadzimy hodowlę fasolek i Młody uzupełnia co dnia ich dziennik. Młody wyszukuje trudne polskie wyrazy i uczy się je wymawiać. Powtarzamy i utrwalamy godziny korzystając z papierowego zegara.
Wagi łatwo zrozumieć, gdy waży się mągę i cukier na ciastka. Granie w monopoly i inne gry pozwala doskonalić liczenie. Zabawa w sklep pomoże ogarnąć przeliczanie centów na euro itede itepe.
Poza tym wreszcie mamy czas, by uczyć się rosyjskiego. Młody czekał na tę chwilę, a ciągle nie mogliśmy się za to zabrać. Teraz okazja jest idealna. To świetna sprawa. Dla Młodego to czwarty język. Polski i niderlandzki to jego języki podstawowe. Oba opanował świetnie w mowie i w piśmie, ale ciągle oba doskonali. Angielskiego zaczął sie uczyć gdzieś w jesieni sam z internetu. Dziś całkiem sprawnie czatuje w tym języku. Potrafi też to i owo powiedzieć. Czasem do dziewczyn albo do ojca mówi po angielsku. Oczywiście wymowa jest taka sobie, ale jak na ośmiolatka samouka to bomba.
Po przemieszkaniu 7 lat w kraju wielojęzycznym już wiemy, że wymowa i akcent oraz gramatyka to tak na prawdę cały guzik znaczy w prawdziwym życiu. Ważne by umieć się dogadać, by rozumieć, co do ciebie mówią i im odpowiedzieć, tak by zrozumieli, a reszta to kij.
Rosyjki mu się spodobał. Dziś umie się przedstawić, zapytać drugiego, ile ma lat i czy ma rower albo samochód. Zna trochę różnych słów - zwierzęta, liczebniki, kolory, różne przedmioty. Uczymy się po kilka nowych rzeczy dziennie, po kilka minut. Dla mnie to też świetna sprawa, bo okazuje się, że bardzo szybko sobie przypominam wszystko, czego ponad 20 lat temu się nauczyłam, a rosyjski zawsze może się przecież przydać w codziennym życiu w tym kraju wielonarodowym.
Chodzimy też na spacery albo robimy przejażdżki rowerowe po okolicy. Jak to fajnie mieszkać na totalnym zadupiu! Nawet na drodze można się teraz spokojnie bawić. Dziś np graliśmy sobie w kółko i krzyżyk kredą na asfalcie i robiliśmy też inne bazgroły. Cool.
Z Australii przywędrowała do nas
Polega ona na tym, że ludzie wystawiają w oknach pluszowe misie (czy też inne pluszaki, gdy miśków nie mają) a dzieci wędrujące czy rowerujące z rodzicami po swojej okolicy mogą tych miśków wypatrywać. Wczoraj objechałam z Młodym i Młodą naszą i 2 sąsiednie ulice i całkiem sporo misiorów żeśmy zdybali. Były miśki na całe okno, były misie malutkie i misie średnie, którym tylko łeb było widać. Były też angrybirdsy, świeżaki i inne tam pluszowe zabawki. Młody był podekscytowany tym szukaniem. U nas też 2 miśki od wczoraj czekają na dzieci w oknach i na pewno już nie raz zostały od odkryte, bo koło nas wiedzie jedna z popularnych tras do lasu i mnóstwo ludzi teraz tą drogą spaceruje.
Mogę. Tylko po jaką cholerę?!
Po co zajmować się czymś, na co się nie ma wpływu, skoro można zająć się tym wszystkim na co wpływ się ma i co na nas wpływ ma pozytywny...?
Moje dzieci na ten przykład wszystkie trzy jak jedno co dnia spotykają się ze swoimi kumplami. Tak zwyczajnie po prostu w tym samym miejscu, jak robiły to przed pojawieniem się tego debilnego wirusa. Bawią się razem, gadają, śmieją i wydurniają. Czasem tak się drą, że muszę upominać.
Tak, moje dzieci, tak samo jak ich kumple, mają nieograniczony dostęp do Internetu. Potrafią czytać, pisać i mówić w 3 językach. Całe dnie mogą się zatem doskonale bawić ze swoimi rówieśnikami z całego świata. Grają w kalambury, minecrafta, robloxa, gadają godzinami przez discorda. No, nie cały czas, bo ciągle przecież trwa rok szkolny, a nasi nauczyciele nie próżnują. Korzystając z tego samego wynalazku - Internetu - wysyłają dzieciom (szczególnie tym dużym) systematycznie zadania, które trzeba zrobić i odesłać. Czasem jest to w formie zwykłego tekstu, czasem trzeba zrobić prezentację w Power Pointcie, innym razem (języki obce szczególnie) trzeba nagrać filmik i wysłać do belfra. Nauczyciele prowadzą też lajwy na YT z poszczególnych przedmiotów. Każdy belfer ponadto dostępny jest cały dzień przez smartschool, gdzie drogą mejlową można mu zadawać pytania, umówić się na czat itd. Oczywiście, zdarza się, że u niektórych nauczycieli trzeba cały dzień czekać, aż odpowiedzą, ale nauczyciele też są ludźmi i różnie to bywa. Zdarza się też - jak dziś - że belfer dzwoni do rodzica, by powiedzieć, że jego stary dzieć nie odrobił zadanego zadania i będzie miał przesrane jak tego nie naprawi. A wtedy rodzic musi iść opierdzielić dziecia i postraszyć go że zaraz zasadzi mu kopasa w dupasa, gdy czym prędzej za te zadania się nie zabierze. Czyli jednym słowem nie ma różnicy, czy bractwo chodzi do szkoły czy nie. Problemy pozostają te same - pilny uczeń pozostaje pilnym uczniem w każdych okolicznościach, a leser pozostaje leserem.
Oj biedne są dziś te dzieci, które nie mają nieograniczonego dostępu do internetu albo są kontrolowani 24/7 przez swoich rodziców a kompa mają wydzielanego na minuty. Biedne są te dzieci, które dotąd każdego dnia spotykały się z rówieśnikami głównie w realu i które nie potrafią żyć bez tłumów wokół siebie. Dobrze, że moje do takich nie należą i - tak samo jak matka i ojciec - wyśmienicie czują się w domowej atmosferze z komputerem, tabletem czy książką.
Podoba mi się ten czas korony. Mam tyle czasu dla siebie i dla dzieci. Wstajemy rano. Jemy śniadanie, karmimy zoo. Potem bawię się z Młodym w szkołę. Powtarzamy tabliczkę mnożenia i dzielenia. Młody czyta po niderlandzku opowiadania i odpowiada na pytania. Prowadzimy hodowlę fasolek i Młody uzupełnia co dnia ich dziennik. Młody wyszukuje trudne polskie wyrazy i uczy się je wymawiać. Powtarzamy i utrwalamy godziny korzystając z papierowego zegara.
Wagi łatwo zrozumieć, gdy waży się mągę i cukier na ciastka. Granie w monopoly i inne gry pozwala doskonalić liczenie. Zabawa w sklep pomoże ogarnąć przeliczanie centów na euro itede itepe.
Poza tym wreszcie mamy czas, by uczyć się rosyjskiego. Młody czekał na tę chwilę, a ciągle nie mogliśmy się za to zabrać. Teraz okazja jest idealna. To świetna sprawa. Dla Młodego to czwarty język. Polski i niderlandzki to jego języki podstawowe. Oba opanował świetnie w mowie i w piśmie, ale ciągle oba doskonali. Angielskiego zaczął sie uczyć gdzieś w jesieni sam z internetu. Dziś całkiem sprawnie czatuje w tym języku. Potrafi też to i owo powiedzieć. Czasem do dziewczyn albo do ojca mówi po angielsku. Oczywiście wymowa jest taka sobie, ale jak na ośmiolatka samouka to bomba.
Po przemieszkaniu 7 lat w kraju wielojęzycznym już wiemy, że wymowa i akcent oraz gramatyka to tak na prawdę cały guzik znaczy w prawdziwym życiu. Ważne by umieć się dogadać, by rozumieć, co do ciebie mówią i im odpowiedzieć, tak by zrozumieli, a reszta to kij.
Rosyjki mu się spodobał. Dziś umie się przedstawić, zapytać drugiego, ile ma lat i czy ma rower albo samochód. Zna trochę różnych słów - zwierzęta, liczebniki, kolory, różne przedmioty. Uczymy się po kilka nowych rzeczy dziennie, po kilka minut. Dla mnie to też świetna sprawa, bo okazuje się, że bardzo szybko sobie przypominam wszystko, czego ponad 20 lat temu się nauczyłam, a rosyjski zawsze może się przecież przydać w codziennym życiu w tym kraju wielonarodowym.
Chodzimy też na spacery albo robimy przejażdżki rowerowe po okolicy. Jak to fajnie mieszkać na totalnym zadupiu! Nawet na drodze można się teraz spokojnie bawić. Dziś np graliśmy sobie w kółko i krzyżyk kredą na asfalcie i robiliśmy też inne bazgroły. Cool.
Z Australii przywędrowała do nas
zabawa w szukanie misiów.
Polega ona na tym, że ludzie wystawiają w oknach pluszowe misie (czy też inne pluszaki, gdy miśków nie mają) a dzieci wędrujące czy rowerujące z rodzicami po swojej okolicy mogą tych miśków wypatrywać. Wczoraj objechałam z Młodym i Młodą naszą i 2 sąsiednie ulice i całkiem sporo misiorów żeśmy zdybali. Były miśki na całe okno, były misie malutkie i misie średnie, którym tylko łeb było widać. Były też angrybirdsy, świeżaki i inne tam pluszowe zabawki. Młody był podekscytowany tym szukaniem. U nas też 2 miśki od wczoraj czekają na dzieci w oknach i na pewno już nie raz zostały od odkryte, bo koło nas wiedzie jedna z popularnych tras do lasu i mnóstwo ludzi teraz tą drogą spaceruje.
nasze miśki czekają na łowców niedźwiedzi |
Pomysłów na spędzanie wolnego czasu póki co nam nie brakuje. Czytamy, gramy w gry, gadamy, wygupiamy się, śmiejemy, gotujemy, pieczemy, robimy sałatki, siedzimy przy kompie, spacerujemy, rzucamy piłką, bawimy się LEGO, sprzątamy, pierzemy, przytulamy się, oglądamy filmy... Ech, w domu można tyle fajnych rzeczy robić.
czasem tropimy morderców w cluedo |
czasem używamy fantazji |
czasem obserwjemy przyrodę |
czasem robimy bałagan w kuchni |
czasem gramy w mtematycznego pacmana |
czasem bawimy się w minecrafta w realu |
rowerujemy po okolicy |
gramy w gry |
i w inne gry |