Pokazywanie postów oznaczonych etykietą CLB. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą CLB. Pokaż wszystkie posty

27 lutego 2021

Czasem trzeba zrobić zdjęcie depresji, by ludzie uwierzyli, że masz problem

W pierwszej połowie lutego zaskoczyła nas prawdziwa zima, co w Belgii jest stosunkowo rzadkim zjawiskiem. Nasypało śniegu, trochę pomroziło i była okazja porobić trochę zimowychy zdjęć. Dodam je tu na bloga ku pamięci zanim przejdę do opowiadania minionych ostatnio dni i naszych nowych przygód. Nie lubię zimna i zimy, ale nie zmeinia to faktu, że świat dość ładnie wygląda przysypany śniegiem. Jednak ja osobiśćie wolę ciepło, kolory i lato, zatem bardzo się cieszę, że zima już poszła i że zaczyna słoneczko grzać do czasu do czasu, a obrazki zimowe to już oglądać sobie mogę :-)

zima w naszym lesie


zima koło naszego lasu






zima w naszej wsi

Na początku mijającego właśnie tygodnia byłam z Młodą w mieście w siedzibie CLB, aby omówić sprawy związane z potwierdzeniem u Młodej spektrum autyzmu. 

Pani, z którą wcześniej nie szło się dogadać, bo jak nie straszyła sądem za niechodzenie do szkoły, to demonstrowała jakieś przychlastyczne odzywki w stylu: "patrz na mnie, jak do ciebie mówię", teraz nagle przywitała nas podejrzanie miło i uprzejmie i w ogóle mucha nie siada komar nie kuca. 

Podejrzenia okazały się niebezpodstawne. Z pierwa pomyślałyśmy z Młodą, że to może dlatego, że teraz Młoda ma na papierze, iż ma autyzm i może to ma na babę taki wpływ. Może to też miało, ale pełne wyjaśnienie nagłego przejawu człowieczeństwa okazało się trochę bardziej ....zabawne.

Wymieniłyśmy te wszystkie wyrazy związane z przywitaniem i przeszłyśmy do rzeczy. Ja powiedziałam  tytułem wstępu, że - co pani zapewne wiedziała od dyrektorki - z dyrką ustaliłyśmy, iż Młoda podzieli czwartą klasę na dwa lata itd itd (o tym już pisałam), ale w czasie ferii krokusowych rozkminiliśmy sprawę i przedyskutowaliśmy w domu raz jeszcze, po czym córka postanowiła, że rezygnuje całkiem ze szkoły i chce uczyć się w domu oraz zdawać komisyjny egzamin. Kobitka nie wydała się specjalnie zaskoczona taką decyzją, ale znowu "zaczęła się martwić" o socjalne kontakty Młodej i towarzyswto... 

To jest po prostu fascynujące, że potrafią nagle zamknąć szkoły na kilka tygodni czy miesięcy, ubrać dzieci w kagańce, zakazać spotkań towarzystkich  i pooddzielać od siebie tych młodych ludzi na wszelakie możliwe sposoby i jakoś nikt nie martwi się o ich socjalne kontakty i zdrowie psychiczne, ale kurwa jak JEDNO dziecko jest chore przez szkołę i próbuje unikać szkoły, by pozostać zdrowym, to nagle najważniejsze  jest by się socjalizowało, a chuj tam że sobie życie może odebrać ojtamojtam. Jak ktoś tu widzi sens, to gratuluję. Może się spokojnie starać o przyjęcie do pracy w poradni, a już na pewno idealnie pędzie pasował do tego systemu.

No ale dobra. Pani się martwi i wszyscy w ogóle się martwią, bo... (i tu następuje chwila złowrogiej ciszy i pani wyraźnie z czymś zaraz wyjedzie).... bo ona otrzymała telefon od nauczyciela fotografii...

W tym miejscu spoglądam na Młodą i widzę po oczach, że ona już wie, o co chodzi, bo na zamaskowanym pysku rysuje się wyraźne zakłopotanie, a wtedy i nagle mnie olśniewa, że to zapewne chodzi o ostatnie przed wakacjami zadanie z fotografii pt. "Autoportret". Dodam tu tytułem wyjaśnienia, że nie chodziło w tym zadaniu o pyknięcie se zwykłego selfiaka tylko o fotograficzną opowieść o sobie. Młoda pokazała w tym zadaniu swoją depresję. Pokazała ją tak doskonale, że po raz pierwszy w ciągu dwóch lat otrzymała tak wysokie punkty z zadania domowego z fotografii. Tak fantastycznie i wyraźnie przedstawiła siebie i swoje stany depresyjne, że belfer od fotografii zadzwonił do poradni, by powiedzieć, że z tym dzieckiem jest na prawdę nie za dobrze, to dziecko musi się czuć koszmarnie... Jednym słowem zadanie domowe Młodej okazało się być szokująco dobre! Ja nie widziałam tych zdjęć, ale jak tylko Młoda powiedziała, jaki mają temat, od razu wiedziałam, co ona przedstawi na zdjęciach. Potem byłam osobiście pożyczyć u sąsiada linę (taką najbardziej pasującą do szubienicy), byłam też z Młodą robić zdjęcia na dachu... Nie pomyślałam jednak, że Młoda aż takie dobre zdjęcia zrobi :-) Jednak przecież mam badzo zdolne i utalentowane dzieci.

Tutaj Młoda opowiedziała pani z poradni, że mogła w tym zadaniu przedstawić swoje kochane ptaki, że mogła pokazać swoje ulubione miejsce i hobby, bo mogła by wiele fajnych i ładnych rzeczy pokazać na tych zdjęciach, które by ją opisywały, ale cóż, dominującym motywem w jej życiu ostatnio jest złe samopoczucie, nawracające stany depresyjne i myśli samobójcze. Dlatego pokazała właśnie to, co czuje tu i teraz najbardziej. To jest jej portret. Potem Młoda spojrzała na mnie i wyraźnie znad maski było widać, że cieszy michę, a i mnie zaczęło sie chcieć śmiać. Obie wiedziałyśmy, że raczej nie zostało by to dobrze odebrane, bo pewnie i wy się zastanawiacie, co w tym takiego śmiesznego niby...?

Wiecie co jest w tym śmiesznego? Ano to, że wcześniej ta sama laska i kilka innych ludzi ze szkoły nie wierzyło, że moje dziecko na prawdę aż tak źle się czuje. Mówili, że szkoła jest najwazniejsza, że trzeba tam chodzić codziennie. Nikt nie chciał wierzyć, że dla Młodej szkoła to koszmar, że przez szkołę ma chęć skoczyć pod pociąg. Nie wierzyli, że ona serio jest skłonna odebrać sobie życie, mimo że na różne sposoby staraliśmy sie ich o tym przekonać. Przecież oni wiedzą lepiej, bo widzą nas pierwszy czy drugi raz na oczy to przecież widzą, że to gówno prawda c'nie! 

No i nagle głupie zadanie z fotografii, trzy zdjęcia pyknięte przez nastolatkę i cała gromada jest w szoku. Nagle wierzą, że moje dziecko źle się czuję, że z tą depresją i że z myślami samobójczymi to nie była ściema, bo zdrowy człowiek, by takich zdjęć nie zrobił... Bo Młoda jest artystką, a najlepsze dzieła powstają wszak pod wpływem silnych emocji. 

Lata przekonywań, tłumaczeń jak grochem o ścianę, a nagle jak już postanowiliśmy srać na szkołę, to przychodzi wielkie zrozumienie. Niby nie śmieszne to wcale, ale z drugiej strony śmieszne jak cholera. Chciało nam się śmiać i to jak. Wreszcie baba zajarzyła, no! I dlatego jest taka miła nagle i wyrozumiała. Tak, to było cholernie śmieszne. Szczególnie, jak powiedziała, że ona też widziała te zdjecia, bo belfer jej przesłał. Bardzo było śmieszne. Bo dobrze jej tak! HA HA! Jeszcze długo będziemy sobie ten moment wspominac i się śmiać, bo my wredne wiedźmy jesteśmy. Tylko belfra od fotografii trochę może żal, a może nie, bo belfer docenił sztukę, bo belfer zrozumiał uczucia ucznia przedstawione na obrazach, bo belfer zareagował. Dla belfra można czuć tylko szacunek w tym momencie i można mu podziękować. Dobry belfer. 

Jak już dzięki magii fotografii stara wiedźma zmieniła sie w miłą czarodziejkę, to nagle wyciągnęła z kapelusza kilka dobrych pomysłów i podpowiedzi.  I to się jej chwali. Z poradnią już raczej nie będziemy mieć wiele wspólnego, bo nie chodząc do szkoły, nie jesteśpod kontrolą CLB (choć badania i szczepienia nadal oni robią, gdy jest taka potrzeba), ale dobrze że choć na koniec na coś się przydali.

I tak, najsampierw zaproponowała, by Młoda nie wypisywała się na razie ze szkoły, tylko poprosiła swojego psychiatrę o atest, że nie może chodzić do szkoły ze względów zdrowotnych. Ona zaproponowała, że sama powiadomi dyrekcję szkoły. Młoda ma się jak najszybciej zapisać do komisji egzaminacyjnej (patrz 2 wpisy wczesniej) i na koniec doradziła jeszcze taką specjalną szkołę, czy jak tam nazwać tę instytucję, która przygotowuje ludzi do egzaminów. Biorą pod uwagę problemy człowieka, czyli np autyzm, dyspraksję, nadwrażliwość itp i organizują indywidulane, dopasowe zajęcia. Tak przynajmniej to brzmi w teorii. Jak to wygląda z bliska, to dopiero zamierzamy sie dowiedzieć. Właśnie zabieramy się za pisanie mejli, ustalanie spotkań, by zdobyć potrzebne informacje. Zaraz zpiszemy sie też do komisji egzaminacyjnej, by zacząć iść już powoli w jasno określonym kierunku i w ogóle jakoś ruszyć z miejsca, bo utknęliśmy trochę. W tej szkole - nie szkole ma Młoda też kumpelę i na pewno też coś się od niej dowie. Wychodzi na to, że płaci się 450€ wpisowego na rok, ale o innych opłatach nic nie mówią, więc raczej było by nas na to stać. Zakładając oczywiście, że dla Młodej to będzie miało sens, a to zależy od tego, jak te zajęcia wyglądają i ile osób jest w danej grupie. Tego jednak dowiemy sie u źródła, a wtedy o tym być może opowiem więcej.


Ja wczoraj w końcu wybrałam się do rodzinnego, by zobaczyć jak tam moje kości się na zdjęciach zaprezentowały. Prześwielenie robiłam gdzieś na początku stycznia, ale nie chciało mi się iść do doktora ,bo ostatnio plechy nie bolą mnie aż tak bardzo, by mnie to mogło zmotywować do łażenia po doktorach haha. Teraz zostałam zmotywowana tym, że się wiosna zaczęła i Młodemu trzeba receptę na zyrtec i spray do nosa, bo jak te wszystkie chabazie rzucą się do kwitnięcia i komary do gryzienia, to znowu Młody będzie zdychał od alergii. Komar już go dopadł w nocy w pokoju i dał mu całuska w usta. Młody se go pewnie na ubraniu przyniósł, bo odkąd się ociepliło to lata na pole i spowrotem cały czas. W oknach mamy wszędzie moskitery, ale te małe gnojki czasem też się przecisną jakoś. Ponaklejałam Młodemu naklejki antykmarowe na łóżku i  może to pomoże, ale usta mu spuchły i tak. Załatwiłam jednak tę receptę i dowiedziałam się co mi jest.

Doktor powiedział, że kręgosłup i biodra na razie wprzorząsiu, ale na stawach miednicy widać jakiś stan zapalny. Chodzi o staw krzyżowo biodrowy. Doktor mówi, że na zdjęciu nie widać dokładnie tego problemu i że jak bardzo mi to dokucza, to trzeba by pójść na badanie do szpitala. Powiedziałam mu, że jak mi zacznie znowu bardziej dokuczać, to przyjdę po skierowanko na badanko, ale na razie mi się nie chce w tych pojebanych koronnych warunkach pałętać po szpitalach. Zrseztą w naszym ulubionym szpitalu covid się wymknął spod kontroli i wszyskie planowane zabiegi czy badania są przesunięte. Wiem, bo akurat sąsiadka miała iść na operację, ale na razie odwołali i nie ma jeszcze nowego terminu. 

Ja sobie poczytałam w necie o tym zapaleniu i wszystko by się ładnie zgadzało. Bo oni tam piszą, że to często po urazie miednicy, a Madzia kiedyś w poprzednim życiu jechała se rowerem do miasta i została potrącona przez jakiegoś pojebańca jadącego samochodem, który w dupie miał Madzi pierwszeństwo. Byłam wtedy na pogotowiu (bo to akurat blisko szpitala było) żeby mi wyjęli te wszystkie kamienie i asfalt z łokcia, ale adrenalina spowodowała, że nie czułam, że i miednicę też powinnam im pokazać a może nawet kazać zrobić zdjęcie. Dopiero w domu, gdy zdjęłam portki,  zauważyłam, że cały bok mam czarny. No ale ja miałam wtenczas 20 lat i trenowałam sztuki walki, no to przecież z byle siniaczkiem nie będę szła do doktora, no wstyd by był c'nie. Zresztą to by i tak nic w tej kwestii nie zmieniło. Co ciekawe piszą też w internetach, że stan zapalny może być brany pomyłkowo za rwę kulszową i ja się teraz zastanawiam, czy te moje rwy kulszowe, które miałam najpierw w ciąży a potem jeszcze z 2 razy to były aby na pewno rwy kulszowe, czy może już wtedy palił mi się ten staw...? Bez wątpienia wspomnę o tym doktorowi, jak jeszcze kiedyś pójdę do niego  jojczyć na moje plecy. Czasem dobrze jest internet poczytać, bo wielu przydatnych  rzeczy można się dowiedzieć i czasem jakieś puzzle zaczną do siebie pasować a to daje nam do myślenia. No, przynajmniej dopóki nie zacznie się uważać, że internet czy poradnik papierowy może zastąpić wizytę u lekarza...

Piszą też (doktor też tak powiedział), że ruch jest bardzo ważny, czyli mogę spać spokojnie i z jeszcze większym spokojem wykonywać swoją ruchliwą robotę oraz - CO NAJWAŻNIEJSZE - ROWEROWAĆ! A sezon się zaczyna powoli i będziemy z małżonkiem korzystać. Mąż szykuje się do zakupu roweradła do samochodu, byśmy mogli kręcić tego roku też  po innych regionach Belgii, bo koło domu już nam sie trochę znudziło. W normalnych okolicznościach chcieliśmy jeździć pociągami z rowerami, ale to w normalnych okolicznościach bez kagańców i zakazaów jedzenia na stacji i w pociągach. Teraz to jednak lepiej i komfortowiej własnym transportem się przemieszczać.







13 października 2019

Zaświadczenie od lekarza na wyjście do toalety w czasie lekcji, czyli szkoła po belgijsku.

Kolejny szalony tydzień zamknęliśmy z ulgą.

W poniedziałek Młoda znowu zaniemogła i poszła do lekarza, bo znowu pojawiły się poważne problemy żołądkowe. Dostała zwolnienie do środy. W środę po południu pojechałyśmy obie na omówione spotkanie do CLB, gdzie poza pracownikiem tejże poradni spotkałyśmy się też z coachem uczniowskim, czy jak kto woli leerlingbegeleider-em (przewodnik uczniowski - jakby odpowiednik polskiego pedagoga szkolnego).

Oni przypomnieli nam, że trzeba chodzić do szkoły, a my powiedzieliśmy że bedziemy próbować, ale to wcale nie takie łatwe jak się im - zdrowym ludziom - wydaje i że nie wiemy, czy się uda.

Nie no, tak serio to panie wysłuchały, tego co miałyśmy do powiedzenia, ze zrozumieniem. Zapisały sobie kontakty do lekarza domowego, psychologa i psychiatry, z którymi to osbami miały się skontaktować, by dopytać o szczegóły i poprosić o ewentualne dokumenty potwierdzające, że moja Młoda wymaga specjalnego traktowania w szkole ażeby mogła się uczyć.

Coach zgodził się opowiedzieć klasie Młodej o jej problemach z nadwrażliwością i już na drugi dzień wpadła nagle do klasy podczas lekcji i opowiedziała, co miała opowiedzieć. Koledzy zadawali całe mnóstwo pytań, na które coach sama odpowiadała. Młoda była pod wrażeniem i mówi, że pani musiała niezły research przeprowadzić, bo była obcykana w temacie. Okazało się , że jeden z kolegów też jest wysokowrażliwy, ale nie aż tak ja Młoda. Gadali dobrze ponad godzinę. Wiadomo, po części dziatwa przeciągała, żeby lekcja zleciała, ale po części - jak zauważa Młoda - jednak na prawdę byli bardzo zainteresowani tematem i dyskutowali o tym długo. 

Drugim naszym pomysłem i wnioskiem do CLB (popartym przez psychiatrę) było chodzenie do szkoły na pół gwizdka. Panie odebrały bardzo pozytywnie pomysł chodzenia do szkoły tylko przez 3 dni na fotografię i studiowanie pozostałych przedmiotów w domu. Zasugerowały nawet, że spokojnie mogła by tylko zaliczyć grudniowe egzaminy, a praca dzienna wraz z testami była by jej odpuszczona. Potem - gdyby wszystko szło dobrze - od stycznia można by dodawać jej zajęć. Jednak o tym musi zdecydować dyrektor szkoły. No i tu mamy problem. Młoda opowiada, że coach była zdziwiona, że nie wiadomo czy się zgodzą na takie rozwiązanie, że teraz będą o tym dyskutować, a ona (coach) była pewna, że to kwestia podpisania dokumentów i że Młoda może zaczynać ten system od poniedziałku. FIGA! Dyrektor będzie myślał, czy to ma sens, czy tak wolno, czy to jest dobre... Trochę dziwne, bo psychiatra powiedziała, że to zależy głównie od CLB. No ale co szkoła to inne zasady. To już wiem od jakiegoś czasu.

No i teraz najlepsze. Nie wiem, czy wiecie, ale w Belgii nie wolno wychodzić do wuceta w czasie lekcji. Od załatwiania tych rzeczy są dwie przerwy. No i z jednej strony dobrze, bo wiadomo jak przeszkadza wszystkim, gdy ludzie co chwilę wychodzą, wchodzą i robią zamiesznanie. Normalnie zdrowy człowiek bez problemacji wytrzyma od przerwy do przerwy bez chodzenia do kibla. W pracy tak samo przecież trezba wytrzymać. Jednak czasem się zdarza, że człowiek zachoruje czy też zwyczajnie ma niestarawność i co wtedy? No, lepiej wtedy nie iść do szkoły. I tak się zwyle robi, bo niestrawność czy grypa żołądkowa trwa przecież krótko. Gorzej jest, gdy ktoś - tak jak nasza Młoda - ma problemy żołądkowe ze stresu a na stres jest kompletnie nieodporna, czyli powiedzmy to wyraźnie - ma niekończącą się biegunkę, a od czasu do czasu wymiotuje. Nie wiele jest dni bez ganiania do sraczyka co godzinkę czy czasem co pół. 

Dlatego właśnie zapytałam miłych pań, czy Młoda mogła by otrzymać jakąś pisemną zgodę od dyrekcji czy CLB na wychodzenie do toalety, gdy musi, bo często ona nie idzie do szkoły z tego powodu. Zwyczajnie boi się, że nie wytrzyma całą lekcję i popuści w spodnie. A nie trudno sie domyśleć jak stesująca jest taka świadomość, że nagle zacznie się wam kupę i nie będziecie mogli pójśc do kibla, bo nie wolno. No i owszem nie ma sprawy, tylko musimy poprosić lekarza rodzinnego o takie zaświadczenie...

Zaświadczenie...?! ...nic to, jak trza to trza - poszłam do lekarza zaraz w czwartek po robocie, bo akurat wtedy jest bez umawiania. A ten na to "CO?! ZAŚWIADCZENIE OD LEKARZA NA WYJŚCIE DO TOALETY?!! TO JEST NIEDORZECZNE!!! Przecież o takich rzeczach to szkoła chyba sama może zdecydować..."

Potem zapytał się, czy oni aby wiedzą o jej problemach z nadwrażliwością i podatnością na stres. Potwierdziłam. On pokręcił jeszcze raz głową z niedowierzaniem, że ktoś mógł wpaść na taki pomysł i zaczął myślec nad zaświadczeniem. Nie wiedział, co niby ma w takim zaświadczeniu napisać, bo przecież obowiązuje go tajemnica lekarska, ale w końcu napisał jakichś mądrze brzmiących głupot i że ta a ta musi wychodzić do toalety kiedy chce, także w czasie lekcji. 

Czyli jednak nie mam monopolu na głupie pomysły haha.

W CLB załatwiłyśmy też, że Młoda może jeść w innym miejscu niż jadalnia i podwórko, jak reszta szkolnej braci. Okazało się, że w szkole jest specjalna sala komputerowa, która jest otwarta podczas południowej godzinnej przerwy, gdyby właśnie jakiś uczeń szukał na ten czas spokoju albo chciał sobie popracować nad jakimś zadaniem. Jest tam też ławka bez komputerów, przy której Młoda może zajadać. Coach dodała, że ta sala nie jest zbyt popularna i rzadko ktoś tam chodzi. My się śmiejemy, że skoro inni tak samo jak my nie wiedzą o jej istnieniu to dziwne jakby miała być popularna, no ale szczegół, może wszyscy poza nami to wiedzą. Choć wątpię. Ta szkoła jest bardziej skomplikowana w budowie niż Hogwart. Uczniowie  na początku roku dostali mapę, by się nie zgubić. Młoda należy co prawda do "Domu Kreatywności", ale niektóre lekcje mają w innych domach.

W czwartek Młoda była w szkole, bo cały dzień mają zajęcia praktyczne. Pogoda była ładna, więc poszli na miasto ze sprzętem. Takie zajęcia nawet się  Młodej podobają. Opowiada, że jest luz i nauczyciele specjalnie nie pilnują. Przed wyjściem dostają tematy i wytyczne, co do ilości wymaganych zdjęć. Potem biorą aparaty i statywy i idą w miasto i jak zauważą coś co uważają za interesujące, to rozstawiają sprzęt i cykają fotki. Co niektórzy wstępują po drodze do Panosa albo innego tam przybytku z jedzeniem i maszerują dalej żrąc bułę albo czekoladę. Po powrocie do szkoły włączają komputery i zajmują się obróbką zdjęć.

W piątek byliśmy w PAika w UZ na spotkaniu wprowadzającym w związku z planowanymi badaniami. Nic ciekawego. Po spotkaniu z doktorką postanowiłyśmy przejść kilka przystanków z trampka, bo potrzebowałyśmy znaleźć się w sklepie - ja po buraczki na barszczyk, a ona po coś dobrego i niezdrowego. Do najbliższego sklepu było jakieś 2 km, czyli niezbyt daleko musiałyśmy iść, ale potem się okazało, że autobus jest za godzinę... Godzinę da się czekać, ale gdy potem JAK ZWYKLE złom przyjeżdża spóźniony o 20  minut to już zaczynają nerwy brać...

W sobotę zaraz z rańca  przydarła sąsiadka się zapytać, czy chcę sok z winogronu na galaretkę. Chciałam ze 2 litry, no ale dostałam wiaderko. Słoików też dostałam, więc tylko po cukier żelujący musiałm się do sklepu pofatygować. A winogron w tym roku niesamowicie słodki. OMNIOMNIOM! Winogronu też dostaliśmy po raz kolejny w sezonie.

Wieczorem poszliśmy sobie z M-Jak-Mężem do kina na Gemini Man. Nie było zbyt wiele osób na tym seansie, ale film spełnił nasze oczekiwania w 100% - taka bajeczka w sam raz na relaks po męczącym tygodniu, a motyw klonowania ludzi jak zwykle uruchomił reflekcje na tan temat i będziemy mogli o tym znowu podyskutować w wolnej chwili.


4 października 2019

Przeżyć tydzień i nie zwariować... w ogóle PRZEŻYĆ

Ogłoszenia parafialne.

Na wstępie informuję, że wyrzuciłam z bloga disqusa, który - jak mi doniesiono - utrudniał zwykłym śmiertelnikom komentowanie moich tekstów. Oczywiście poleciały też wszystkie komentarze dodane poprzez tę upierdliwą wtyczkę, bo przecież synchronizacja w tym badziewiu nie działała.... Pobrałam se te komentarze i teoretycznie mogę pokombinować z inną wtyczką, w której działało by improtowanie i synchro... ale w sumie się mi nie chce... Za ten czas napiszę nowy post, a kto zechce niech skrobnie coś pod spodem BEZ LOGOWANIA na dobry początek... czy srodek - jak kto woli.
Mam nadzieję, że będzie działać normalnie, jak przed disqusem. 

Wpisa poniższy zawiera - jak zwykle - brzydkie wyrazy. Znalazły się tam zamierzenie i nieprzypadkowo, zatem o tym nie musiecie mnie informować w ewentualnych komentarzach. 

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Kartka z pamiętnika.


Zdarza Wam się czasem używać takich zwrotów jak "ja tego chyba nie przeżyję", "myślałem, że umrę", "chyba się zabiję", "tylko się pociąć" "zaraz padnę trupem" i temu podobnych? Pewnie nie raz. 
A czy Wasze dzieci lub dzieci znajomych używają takich słów na codzień. No ba! 

Używamy takich wyrażeń bardzo często, jeszcze częściej słyszymy, jak inni je wypowiadają, ale ilu z was mówi tak serio? Kto z was takie słowa potraktował kiedykolwiek poważnie...?

A co byście zrobili, gdyby ktoś oznajmił wam, że na prawdę zamierza się zabić...?

Jak byście zareagowali, gdyby ktoś wam oznajmił, że już nie chce dłużej żyć...?

Zastanawialiście się kiedykolwiek, jak by to było żyć każdego dnia, pracować, fukcjonować z myślą, że ktoś wam bliski ciągle rozważa na poważnie odebranie sobie życia...?

Nie?

To dobrze. 

I niech tak zostanie. 

Tego wam życzę. 

Byście nigdy nie musieli się nad tym zastanawiać na poważnie. 

I byście nigdy nie znaleźli najmniejszego powodu, by samemu rozważać takie rozwiązanie. 




Ja się nad tym nie zastanawiam. 

Nie ma takiej potrzeby. 

Mogę tylko rzec, że nasze życie jest fascynujące, ciekawe, pasjonujące, pełne przygód, emocji i mocnych wrażeń każdego dnia dzień po dniu...

Poniedziałek zaczął się dobrze. Młody cały dzień bawił się na świetlicy, bo nauczyciele mieli jakąś konferencję czy naradę i szkoła była zamknięta dla gównażerii. Takie świetlice są fajne, bo cały dzień można się bawić i to za jedyne 20€/dzień.... Ha! Dobrze, że tych wolnych dni nie ma częściej.

Dziewczyny były normalnie w szkole. Młoda na pełnym stresie, bo 4 testy miała z czego pierwszy ze znienawidzonego francuskiego, a potem jeszcze matma, natura i estetyka fotografii... Nie wiem czy wiecie, ale w Belgiskich szkołach 4-6 testów dziennie, codziennie to norma. Ważne by nauczyciel powiadomił o nich wcześniej jak o 22ej wieczorem, bo i tak się już zdarzało, ale dyrektor zgodził się z uczniami, że to nie uchodzi. Choć niezapowiadane kartkówki z ostaniej lekcji też są normą.

We wtorek zaczęła się jazda bez trzymanki. 

Młoda wyszła z chaty o siódmej. Było widać gwiazdy. Nie padało. 

Najstarsza wypadła z domu 40 minu później i jeszcze szybciej wróciła z powrotem po zestaw przeciwdeszczowy, bo zaczynało kropić... O-o. 
A potem nastąpiło przelotne oberwanie chmury... Jedno z kilku tego dnia.... Bo tak chyba można nazwać to, co się działo. W Belgii leje stosunkowo często i często zdarza mi się popylać rowerem w ulewę, ale takiego czegoś doświadczyłam pierwszy raz w życiu. No cholera, nie szło rowerować, bo woda lała się na pysk strumieniami. W minutę było się mokrym do majtek, gdy się nie miało zestwu przeciwdeszczowego. Ja miałam kurtkę przeciwdeszczową, portki przeciwdeszczowe i ochraniacze na buty, a mimo to miałam mokre skarpety, kawałek pleców i rękawów. To nie był normalny deszcz. 

A Młoda nie miała nic, bo przecież NIE PADAŁO, jak wychodziła z domu. Ze stacji do szkoły ma jakieś 500m. Miała zimową kurtkę i adidasy. Przemokła do majtek. Ona źle reaguje na wodę i wszystko zaczęło ją piec. Gdy nauczyciele zobaczyli, że szczęka zębami najpierw dali jej suchy t-shit i zaproponowali wrzucenie bluzy do suszarki, ale potem dali suchą kurtkę i zadzwonili do mnie, że odsyłają ją do domu...

Pełny stres. Dziecko chce iść do szkoły, bo akurat lepiej się czuje. Wstaje i walczy, to kurwa będzie deszcz napierdalał, by cały jej wysiłek zniszczyć i pogrążyć ją na nowo w bezsilności. Jestem zła na świat. Zła w chuj!

Ona nie poddała się jednak. Wkurzyła tylko. We wtorek założyła skóropodobne leginsy, które nie przemakają. Skórzane buty na 10 centymetrowej podeszwie i wyposażyła się w kurtkę przeciwdeszczową. Wyszła z domu w wojowniczym nastroju, ale wychodząc zaznaczyła, że czuje depresję w powietrzu... Córka wiedźmy, musi czuć...

Po 5 minutach wróciła wściekła, bo się okazało, że rower ma kapcia. (potem się okazało, że ktoś  -jakbym się dowiedziała kto, bym nogi skurwielowi z dupy powyrywała - odkręcił na stacji wentylek i powietrze powoli schodziło przez całą noc...). Dałam jej mój rower elektryczny. Pojechała, ale nie mogła tego ciężkiego żelastwa zaparkować, a pociąg odjechał bez niej... 

Myślę, że w tej sytuacji chyba większość zdrowych ludzi nawet o najsilniejszej psychice mógłby szlag trafić na miejscu... Ją też trafił.

Napisała, że "to zrobi", bo już nie wytrzyma ze sobą dłużej...



Na szczęście miałam przy sobie telefon. 

Na szczęście odczytałam natychmiast wiadomości. 

Na szczęście należę do tych osób, które w sytuacjach zagrożenia reagują spokojem, opanowaniem, a mózg pracuje na pełnych obrotach. Na szczęście wiedźmowy mózg  znowu podyktował mi właściwe słowa, które trzeba było powiedzieć... właściwe myśli, których Dziecko potrzebowało, by pokonać czarne myśli przesyłane przez depresję. Udało się. Znowu wygrałyśmy z tym skurwysyństwem. Miłość. Ciepło. Troska. Konkrety o bliskiej przyszłości. Sens. Poczucie humoru. Ta suka z tym nie wygra. 

Depresja to wirus, którego zwalcza się pozytywnymi emocjami i poczuciem humoru.

Moje Dziecko jest bardzo dzielne i waleczne. 

Wygrywamy kolejne bitwy. 

Walczymy dzielnie i się kurwa nie poddamy.

 Depresja niech spierdala!


A w czwartek - jak to zawsze jest po ciężkim stresie - dziecko nie dało rady rano wstać z łóżka. Spało i odpoczywało. Dziś byłyśmy u naszej psychiatry. Ucieszyła się, że będziemy robić dokładne badania w szpitalu uniwersyteckim. Podała kilka zaleceń dla szkoły, które mamy omówić z CLB. Podpowiedziała też, że CLB może wykonac za darmo pewne rzeczy potrzebne do badań w szpitalu. Szkoła ma - według niej - zrobić wszystko, by uczeń mógł się tam czuć jak najlepiej i dzięki temu mógł sie uczyć. Młoda powinna nadal chodzić na pół dnia, na wybrane przedmioty albo co któryś dzień do szkoły, a resztę uczyć się w domu. To wszystko trzeba omówić z CLB, bo to oni decydują. Kazała też zapytać, czy Dziecko mogło by jadać w osobnej sali, gdzie nie było by hałasu, zapachów itd.

Najstarsza dziś była na wycieczce klasowej w Luik i wróciła wielce zadowolona.

Młody uważa, że każdy dzień jest dobry, bo jednego jest w-f, drugiego basen, trzeci dzień jest krótki, a w piątki ma etykę i nie musi już więcej chodzić na religię, na której mu się bardzo, ale to bardzo w zeszłym roku nie podobało i nawet nie chciał przez to w piątki iść do szkoły... Mówią, że diabeł tkwi w szczegółach. Czasem tym diabłem może też być religia, a drobny szczegół może zmienić nasz świat całkowicie... 

Dlatego trzeba zwracać uwagę na szczegóły i drobiazgi, bo czasem tak nie wiele potrzeba by coś zniszczyć albo coś naprawić.

Reasumując. To był dobry tydzień. Kurewsko trudny i skomplikowany, ale dobry, bo dobrze się skończył. Przeżyliśmy i mamy się teraz dobrze. Jest weekend. Psychiatra kazała nam spacerować i rowerować, i w ogóle wychodzić z domu... Tak zrobimy. O ile nie będzie żabami rzucało ani w ogóle pizgało złem. W koncu to belgijska jesień - nie wiadomo czego się spodziewać.

15 marca 2019

Kto chodzi do szkoły w piżamie, o kim zapomniała wróżka i inne życiowe problemy

Dobrze że ten tydzień już się kończy, bo mam dość! 

Wiecie, co mi się marzy? Wyjechać gdzieś na tydzień SAMEJ! No dobra, bez przesadyzmu, niech będzie że na trzy dni. Gdzie? To akurat nie ma żadnego znaczenia. Ważne by przez 3 dni i 3 noce nie myśleć o niczym ważnym, o żadnych problemach , o żadnych dzieciach, żadnych mężach, żadnej szkole, żadnej chorobie, żadnej robocie. Nie widzieć i nie słyszeć nikogo i niczego z wyżej wymienioncyh. 

Co bym tam robiła? Wszystko, czego nie mogę robić tu i teraz... No dobra bez przesadyzmu.... dragi, przygodny seks, obijanie mordy wszystkim, którzy mnie kiedykolwiek wkurzyli możemy ostatecznie wykreślić. 

Ale na ten przykład pozwiedzała bym chętnie SAMA w POJEDYNKĘ kilka miast. Nie koniecznie od razu Dubai, NY czy Sydney. Zwykłe belgijskie, francuskie czy holednerskie zadupie by mi wystraczyło. Ważne by zobaczyć wszystko, co się chce zobaczyć. Pomacać wszystko, co się pomacać chce. Zatrzymać się przy dowolnym kamieniu dowolną ilość czasu, zrobić dowolną ilość zdjęć każdego dowolnego miejsca i o świcie, i o zmierzchu, a nawet o północy. Posiedzieć dowolną ilość czasu na ławce pod dowolną fontanną... Bez pośpiechu, bez poganiania, bez pogoni, bez wysłuchiwania że ktoś jest głodny, ktoś chce pić,  siku,  do domu i po co żeśmy w ogóle tu przyszli... Po prostu robić co się chce, myśleć tylko o głupotach, bzdetach, rzeczach nie ważnych...

Gdyby mi się znudziło na mieście, chętnie połaziłabym po jakichś lasach i górkach z plecakiem przez cały dzień aż by mi kopyta odpadały... a potem chętnie  wskoczyła bym do wanny pełnej wody by tam po prostu posiedzieć... (już mówiłam że sama!!! boszzz). Zaliczyłabym też z chęcią jakiś wycześny park rozrywki, koniecznie z dobrym rollercoasterem... Tak, to też bez towarzystwa. 

Na koniec przeczytałabym jakąś dobrą książkę, bo teraz często czytam po jednej stronie i zasypiam...
  

No dobra, przyznaję, obicie komuś mordy zastąpiło by mi te wszystkie inne atrakcje bo ja zła kobieta jestem :P

Ot taki RESET systemu i powrót do ustawień fabrycznych.

Wtedy mogłabym wrócić do domu i robić dalej to co robię teraz. Tyle że - tego jestem pewna na 350% - mój mózg i układ nerwowy znowu by działy jak należy bez żadnych lagów, jak teraz... 

Pomarzyć dobra rzecz. 

Pogoda jaka jest - każdyn widzi. Piździ i leje bez opamiętania. No żesz kurtka, ludzie starsi ode mnie drugie tyle powiadają, że takiego wiatru to nie pamiętają. Ja rozumiem jeden dzień, ale ponad tydzień to już zaczyna być nudne. Co prawda jeszzce parę drzew stoi na swoim miejscu i jeszcze parę dachów jest dobrych, ale na następny raz też mogło by jeszcze coś zostać..

Chcesz spać a tu ziuuuuuu ziuuuuu ziuuuu (wyje na płocie) bam-bam-bam (jakaś blacha o mur wali), tururururur napierdala jakąś puszką po asfalcie i kamieniach... Królik się boi i zaczyna walić łupce jak opętany. To budzi Młodego śpiącego podłogę niżej. Młody przychodzi do nas, bo "słyszałem jakieś dziwne dźwięki i się boję". Odprowdazamy, uspokajamy 🔃 REW. PLAY. I tak całą noc, drugą noc, trzecią noc... KUR...!

A tu od rana do wieczora trzeba cierpliwie, ze stoickim spokojem i  uśmiechem na ryju znosić czyjeś fochy, widzimisia, wysłuchiwać problemów, żalów i zwierzeń całego świata. I jeszcze robotę w międzyczasie  odrobić jako tako. 

Cieszę się , że Mamusia Natura obdarzyła mnie sakramencką cierpliwością i zajebistym poczuciem humoru oraz niekończącym się optymizmenm, bo inaczej już by mnie dawno niewątpliwie szlag trafił.

No weźcie taki tydzień jak ten, czy choćby taki dzień jak wczoraj... No ale po kolei...


Tydzień zaczął się nawet normalnie, bez szału. A nie... Młodemu wypadły 2 pierwsze zęby. Pierwszym razem debilna zębowa wróżka nie zauważyła, że ząb leży pod poduszką. Świnia normalnie ona jest. Byście widzieli tę zawiedzioną minę dziecka, które drepcze raniutko w piżamie ze zwieszonym na kwintę nosem ze swojej sypialni a w dłoni dzierży niezauważony przez nikogo ząbek... Te ogromne oczy prawie pełne łez, bo jak mogła to zrobić dziecku ta gópia wruszka...
Się opamiętałam i powiedziałam, że pewnie miała tej nocy strasznie dużo roboty i nie zdążyła, i że  pewnie na następną noc podrzuci ten pieniążek... 

A drugi dzień...
- Tylko dwa euro?
- yyy...Pomyśl, ile masz jeszcze zębów
- Ano tak, może następnym razem da 5€ albo 10....

Drugim razem dała tylko jedno euro, ale to tylko potwierdziło powyższą teorię... Ech!

W środę to ja dałam czadu.

Pomiędzy robotami jak zawsze byłam w domu i jak zawsze próbowałam wcześniej wyjść, i jak zawsze wyszłam późno... Dlatego niewiele przed szóstą dopiero skończyłam, potem jeszcze przerowerowałam te 10 km wstępując po drodze do mądrej ściany. Przyszłam do domu, M-JAK-MĄŻ akurat odgrzał "wczorajszy obiad". Siedzimy, szamiemy. Ten się pyta czy idziemy na francuski. No idziemy - oczywista sprawa. Szamiemy dalej i wtedy ja patrze na zegar i widzę że jest 18.30. Co? COOOOO?! WTF? Jakim cudem? Lekcja zaczyna się za 10 minut a ja muszę jeszcze wziąć prysznic, wysuszyć włosy, ubrać się po ludzku i dotrzeć do szkoły, do której jest 5 km... Trochę jakby trudne. Pouczyłyśmy się z Najstarszą w domu, ale powiem wam szczerze, że ja coś czarno widzę te testy co to mają być za tydzień i za dwa tygodnie. Ale jeszcze nie odklepałam. Będę próbować walczyć z francuskim dalej. Pozytyw taki, że klient się przeprowadza parę km bliżej nas i te 5 minut może mnie uratować :-)

No ale ten czwartek...

Lało i wiało normalnie jak od kilku dni non stop a może nawet bardziej. Niewyspana, wkurzona, zmęczona kręciłam się po domu od szóstej jak gówno w przeręblu nie mogąc ogarnąć rzeczywistości, z tymi wszystkimi kanapkami, pudełkami, ciastkami, ubraniami, tornistrami, strojami na w-f. Nie ogarniałam za bardzo czy do kapci na gimnastykę to bardziej szynka czy czekolada pasuje i czy herbatę robi się w mikrofalówc  czy lepiej w tosterze... Ale jakoś udało mi się wydostać z tego cyrku i nie zapomnieć ani dziecka, ani żadnej torby, ani kurtki przeciwdeszczowej, ani nawet siebie. Wyszliśmy z Młodym o 7.30.... Po czym wróciliśmy, bo Młodemu zachciało się siku zanim wsiadł na rower... Szliście kiedy do wuceta w kurtce zimowej, kasku rowerowym i mając szelki pod kurtką, a na szelkach bluzę na zamek? Nie pytajcie jak on to zrobił, ale portki miał suche, jak wyszedł :-) MÓJ SYN! MÓJ SYN!

Potem wyszliśmy już całkiem i do szkoły dotarliśmy bez większych przeszkód... Jakąś godzinę później zadzwoniła Młoda z powiadomieniem że "na prawdę chciała pójśc do tej szkoły, ale w połowie drogi poczuła się bardzo źle, zwymiotowała i wróciła w domu". Okej geen problem verzorg je goed. Niby nic  nowego i już takim sytuacjom  się ani  nie dziwię, ani nie przejmuję, szczególnie odkąd szkoła jest w temacie i przychylnie natawiona do tych "wagarów", ale tu coś mi nie pasowało, bo przecież Młoda rano miała doskonały humor; jak wychodziłam to obie rżały z czegoś jak szalone... Młoda jest konsekwentna w swoich zachowaniach. Jak rano wygląda i zachowuje się jak chmura gradowa albo siedem nieszczęść to wtedy jest pewne, że albo wcale nie pójdzie do szkoły albo wróci przed południem, ale jak jest uśmiechnięta to raczej dotrwa do końca dnia nawet w niesprzyjającyh warunkach szkolno-pogodowych. 

Powodów domyśliłam się (nawet nie musiałam Młodej pytać, bo to oczywiste) gdy zobaczyłam ponad 20 nieprzeczytanych wiadomości na Whatsappie. Rodzice się kurwa kapnęli, że w Belgii jest chujowa pogoda! Pogratulować belgijskiego refleksu. KURWA! Leje od poniedziałku i piździ, a te się w czwartek zorientowały, że "może by zawiózł dzieci". Wiadomość-pytanie wysłane o 7.50. SPOKO KURWA! Jak się jedzie rowerem to trochę nie bardzo idzie śledzić co się dzieje na Whatsappie. Dzieci nie należą do tej grupy, a choćby nawet to Młoda wyjeżdża rowerem o 7.45 z domu. Czyli gdy któraś mądra mama napisała to pytanie, ona już pedałowała. Potem oni tam wszyscy przez dobre parę minut nie mogli dojść do porozuminia, kto ma jechać rano, kto wieczorem i kto kogo bierze.
A Młoda tymczasem dojechała na miejsce, gdzie się wszyscy codziennie spotykają i na pewno nieźle się wkurzyła, że nikogo nie ma. Pojechała sama wściekła jak niewiemco. A tamci gdy się w końcu dogadali i podjechali pod nasz dom, i się zorientowali, że nikogo nie ma to łaskawie ktoś do Młodej zadzwonił zapytać czy jedzie. No nie wiem jak wy, ale mnie by na pewno wkurw wziął maksymalny... Ona była już w połowie drogi, czyli jakieś 3 km od domu przemoknięta do majtek i zmęczona wiezieniem tych siedemdziesięciu kilo (ona plus tornister) pod ten sakramecki wiatr. No to sie wkurzyła i wróciła do chaty. I dobrze. Szkoła nie jest najważniejsza. Najważniejsze jest zdrowie i dobre samopoczucie. Potrzebowałam trochę czasu, by to pojąć, ale lepiej późno niż wcale.

Potem dostałam telefon z CLB, że znaleźli nam psychiatrę w okolicy, który jest nam potrzebny do wydania tego całego atestu, czy co to jest potrzebne by móc chodzić do szkoły na pół etatu. Super, szkoda tylko że wizytę mamy dopiero w kwietniu... Jednak jak usłyszałam cenę za wizytę to mi się skarpetki lekko sfilcowały... 200€ słownie: dwieście euro. Kurde, a mnie się wydawało, że 50€ u psychologa to fiu-fiu. Na szczęście babka dodała, że jak weźmiemy skierowanko od lekarza rodzinnego, to ubezpieczyciela zwróci większość. Uff. Zrobiłam se wywiad na grupce mieszkańców gminy i jak najbardziej tego psychiatrę wszyscy polecają. Świetnie, bo może nie tylko dla atestu się przyda, a może i co doradzi mądrego w kwestii tej całej nadwrażliwości. A po jeszcze paru temu podobnych dniach to i mnie na pewno będzie dobry psychiatra wskazany.

Wieczorem jeszcze zaliczyliśmy doktora, bo Młodej już się problemy żołądkowe, grypy i depresja oraz nadwrażliwość znudziły i postanowiła pomieć se dla urozmaicenia zapalenie pęcherza. A co! Dawno nie było.

Potem się okazało jeszcze, że apteka we czwartki po południu jest nie czynna i trzeba było głowę rodziny ścignąć na sąsiednią wieś. Będziesz tu człowieku normalny? Nie będziesz! 

Przez ten cały cyrk nie zjadłam na czas i migrena się rozpętała na całego, a tu ci jeszcze jedna dupę zawraca swoimi problemami (bo swoich mam wyjątkowo mało), a druga pisze, że następnym razem jak coś popsuję to mam powiadomić i  że to nic, że to tylko ramka na zdjęcie, ale żeby jej to było ostatni raz.... No kurwa to było na 100% ostatni raz. Jeszcze raz mnie posądzi o coś z czym nie mam nic wspólnego, ma pewne jak w banku, że będzie se szukać nowej sprzątaczki. Jeszcze 2 lata temu bym się srała i tłumaczyła jak debil. Dziś to mnie mogą wszyscy cmoknąć... Nie pasuje, niech spierdalają. Jedno słowo do pierwszej lepszej sąsiadki i na swojej ulicy mam pełny etat bez pierdolenia się po obcych wsiach z wkurwiajacymi ludźmi. Bo wiecie co? Zdarza mi się coś rozwalić (ostatnio często mi coś z rąk leci), zdarza mi się coś odpierdolić albo nawet zwyczajnie po ludzku opierdalać w robocie i jak by mnie kto czasem za to zjebał to przyjmę to z pokorą, a nawet  postaram się poprawić, ale coś takiego? Na takie zagrywki nawet moja super hiper zajebista cierpliwość jest za cienka i sie mogę wkurwić.
Nic to, nażarłam się, połknęłam pigułę i poszłam w kimę. Po 10 godzinach spania nadal oczywiscie miałam migrenę i mam ciągle z przerwami w bólu głowy na czas działania piguł, ale piątek, piąteczek, piątunio to już pikuś...

Pyjamadag, czyli dzień piżamy


Dziś był fajny dzień (pomijając migrenę i pogodę) Matki się dogadały i ogarnęły transport na czas więc Młoda pojechała dziś do szkoły autem.

Młody za to dziś poszedł do szkoły w piżamie, bo 15 marca jest Nationale Pyjamadag, czyli dzień piżamy. Wielu uczniów przychodzi do szkoły w piżamie solidaryzując się w ten sposób z uczniami, którzy przez długotrwałą chorobę nie mogą chodzić do szkoły. Akcja związana jest z projektem bednet, czyli systemem umożliwiającym pozostającym długi czas w domu lub szpitalu dzieciom uczestniczenie w lekcjach swojej klasy przez Internet. 

Anegdota na zakończenie.


Na zakończenie reflekcja Młodej na temat skóropodobnych leginsów, które jej byłam podarowałam na gwiazdkę i które często nosi i całkiem zacnie w nich wygląda. 

- Jak te legginsy? Wygodne toto? - pytam.
- Spoko, tylko mają jedną wadę. - odpowiada Młoda
- Pewnie nie przepuszczają wody i dupa ci się w nich poci - domyślam się.
- To też, ale gorzej że nie przepuszcają też gazów... No i jak puszczasz cichacza to ten głupi materiał robi "prrrrrr". Ale to i tak nic, zawsze można zwalić na kogoś innego... Gorzej że ten gaz się nie wydostaje normalnie z tyłu jak zawsze tylko idzie do góry i potem przez pół dnia czujesz ten jebitny smród przy kapturze. 


A po niderlandzku - bo tego was na kursie pewnie nie nauczą - "póścić bąka" to "sheetje gelaten" [czyt. schicie helaten]. 
Wie heeft er een sheetje gelaten? Kto póścił bąka?








1 listopada 2017

Ferie jesienne, pierwsze raporty i inne ciekawostki z życia szkolnego naszych dzieci

najmłodszy szkodnik 
Szkolniki (lub jak kto woli szkodniki) mają właśnie jesienne ferie, zwane po tutejszemu herfst vakantie. Oznacza to, że właśnie rozpoczynamy piąty rok życia we Flandrii. Podczas ferii w 2013 roku przewoziliśmy nasz bardziej skromny dobytek z Brukseli do flamandzkiej wsi. Chyba do końca życia będziemy wspominać jak to jechaliśmy pożyczonym z firmy busem kierując się tylko wyczuciem, bo nie mieliśmy ani nawigacji, ani mapy, a tylko mgliste pojęcie w którym kierunku może znajdować się ta wieś, do której się udajemy i ten dom w którym mamy zamieszkać. Jaja jak berety :-)

Nasz dobytek też wspominamy ze śmiechem. Bosssz co to było za bogactwo - jakieś stare śmierdzące rozpadające się graty zebrane z brukselskich ulic i trochę podobnych przywiezionych z Polski, bo co my tam mieliśmy w Polsce na tych 35 metrach kwadratowych? Niewiele, a połowa została, bo nie dało się zabrać wszystkiego.  A tu na tej przestrzeni (grubo ponad 100m2)  to wszystko przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. A ubrania gdy wspomnę, to płakać się chce. Mieliśmy po jednej parze wydeptanych butów, po kilka majtek, t-shirtów, portek ze szmateksu. Kasy z biedą starczało na bieżące opłaty i skromne jedzenie.. No ale przeżyliśmy ten czas i mam nadzieję, że więcej nic podobnego nie będzie nam dane, bo to nie było za fajne.

Dziś mamy ładnie, zgodnie z własnym gustem i potrzebami umeblowany dom (a tak, co roku będę o tym mówić, bo ciągle się nie mogę nacieszyć ;-p). Odkąd zaczęłam pracować stać nas na więcej. Możemy co jakiś czas pozwolić sobie na nowy sprzęt do domu - ekspres, odkurzacz, pralka, suszarka. Od czasu do czasu idę z dziewczynami (no z chłopakami też) do dużego sklepu odzieżowego i pozwalam im wybrać po kilka rzeczy. W naszych ulubionych sklepach rzeczy są średnio po 10-20€ (portasy, sweterki, t-shirty), więc jak zapłacę te 100-200€ to mamy całą torbę ubrań i jest w czym chodzić do szkoły (aczkolwiek nie gardzę też darowanymi rzeczami - wszystko się przydaje). I to jest właśnie normalne życie. Nie to że się przelewa, że jest na wszystko, co człowiek zamarzy, bo trzeba liczyć ile i na co się wydaje, by nie zabrakło, ba, czasem nawet brakuje i trzeba się posiłkować kartą kredytową w razie nagłych nieprzewidywanych wydatków. Nie ma jednak tak, że człowiek każe dzieciom chodzić do szkoły w starych, podartych i dwa numery za dużych butach czy ubraniach, bo innych nie ma. Nie ma tak, że nie pójdzie się do dentysty, czy innego specjalisty bo nie ma kasy. Popsuje się pralka, odkurzacz, rower to kupi się nowe na spokojnie bez większych wyrzeczeń, bez stresu. Nie brakuje na mleko ani na chleb, ani na rachunki, na stole zawsze pełny koszt najróżniejszych owoców i dobrych łakoci... Tylko tyle i AŻ TYLE. Nie potrzeba więcej. Tak moglibyśmy dożyć w spokoju do samej śmierci, ale wątpię czy będzie nam dane, bo życie takie nie jest. Życie to wredna franca - jak ci nie dokopie od czasu do czasu to nie wiesz, że żyjesz. Póki co cieszymy się i żyjemy tą chwilą, bo nie wiemy (i nie chcemy wiedzieć) co nas jeszcze czeka zanim wyzioniemy ducha.
ścieżka rowerowa jesienią
Starczy może tych wspomnień i zachwytów.  Jako się rzekło mamy pierwsze ferie w tym roku szkolnym, a za nami już pierwsze raporty i pierwsze wywiadówki w szkołach średnich. O wywiadówkach i raportach mogę powiedzieć tylko jedno: SUPER! Dziewczyny spisały się na medal przez te dwa miesiące. Jestem z nich dumna. 
Na pierwszych wywiadówkach można było wybierać, z kim chce się rozmawiać. Pewnie już wspominałam, jak to działa, ale przypomnę. Na wywiadówki umawiamy się przez internet. Gdy dostaniemy mejl, trzeba jak najszybciej otwierać stronę szkoły i bukować rozmowy z nauczycielami, z którymi chce się porozmawiać. Dlaczego jak najszybciej? Żeby sobie powybierać najlepsze dla siebie godziny. Na jedną rozmowę przewidują zwykle 10-15 minut. Jak człowiek chce z kilkoma nauczycielami pogadać, albo ma więcej niż jedno dziecko w danej szkole, to dobrze jest mieć te pogaduszki jedna za drugą, a nie w odstępach godzinnych. 

Ja wybrałam u Młodej panie od francuskiego i niderlandzkiego, bo uważam że dla nas język to podstawa, a do wychowawczyni (pani od matmy) już nie było miejsc w odpowiadającym mi czasie (bo za późno się zalogowałam). U Najstarszej wybrałam rozmowę z mentorką, bo ona uczy przedmiotu ogólnego, w którym zawiera się niderlandzki, matma, historia, geografia i wszystkie inne podstawy no i jako mentorka wie o podopiecznej też wszystko inne.

Pani od francuskiego powiedziała, że jest raz w górę raz w dół, ale jak gorzej nie będzie to będzie dobrze. Pani od niderlandzkiego powiedziała, że nie wie co powiedzieć, bo wszystko jest bardzo dobrze i żywcem się nie ma do czego przyczepić.

 Młoda ma problemy z występami przed klasą... Tu mają często zadania domowe, w których trzeba przygotować sobie jakiś temat do omówienia, czasem dodatkowo też prezentację w Power Poincie, czy jakiś tam kolaż i potem nawijać o tym do kolegów i nauczyciela. No i ona ma problem z samym występem, bo trema ją po prostu zżera. Nauczycielka powiedziała, że zupełnie niepotrzebnie, bo jest bardzo dobra, no ale to łatwo powiedzieć... Młoda twierdzi, że belgijscy uczniowie są pod tym względem gorsi od polskich (wnioskuje to po własnych obserwacjach i omówieniu tematu z koleżankami internetowymi) . W Polsce inni uczniowie mają wywalone na to, co gadasz i zwykle w ogóle nie zwracają na odpytywanego uwagi, zaś tutejsi gapią się w delikwenta jak sroka w gnat i słuchają uważnie, a czasem nawet komentują... Dla niej to stresująca sytuacja. Tak czy owak punkty są - moim zdaniem - świetne. Co jednak nie przeszkadza nauczycielom biadolić, że z dwóch przedmiotów ma trochę gorzej niż z innych i powinna nad tym popracować.... Wiecie co? Ona ma z wszystkich przedmiotów powyżej 70%, tylko z trzech poniżej 70%, w sensie 69,5% z francuskiego i z SEI oraz 67,6% z matmy. No serio z tego powodu zaraz krowy przestaną się doić a ptaki zapomną jak się lata...
tak wygląda moja wieś, gdy wychodzimy rano do szkoły
Za moich czasów mawiało się, że nauczyciele są jak nietoperze - niedowidzą a wszystkiego się  czepiają i widzę, że od tamtego czasu nic się nie zmieniło ;-) Kurde większość z nich (belgijskich belfrów) nie potrafi mojego nazwiska POWTÓRZYĆ poprawnie, że o samodzielnym przeczytaniu nawet nie wspomnę, przy 666 język mają zaplątany na supły a spluci są do kolan, ale to nie przeszkadza im oczekiwać, że dziecko ma się za rok nauczyć płynnie mówić, czytać i pisać w 2 językach i w jednym z nich przyswoić całą wiedzę, którą ichnie dzieci przyswajały przez 10 lat. Młoda to zrobiła. Dziś mówi, pisze i czyta doskonale w języku niderlandzkim, nie rzadko lepiej niż jej rówieśnicy flamandzcy. Mimo, że 4 lata temu przeskoczyła bezpośrednio z II klasy w Polsce do IV klasy w Belgii opuszczając jeden rok. Mimo, że zaczęła tę czwartą klasę 2 miesiące później i mimo, że nie znała wtedy ani jednego słowa w tutejszym języku, mimo że nauczyciele nie mogli się z nią porozumieć przez kilka tygodni, to DAŁA SOBIE RADY i NADROBIŁA WSZYSTKO, dorównała do reszty a wielu nawet przegoniła. Jest dobra z wszystkich przedmiotów, a z niektórych bardzo dobra, ale to dla nauczycieli ciągle mało. Ciągle słyszy, że stać ją na więcej, że powinna się bardziej starać... W zeszłym roku przez to ich głupie gadanie dziecko całkowicie się załamało (o czym pisałam), bo ileż można znieść?
Mam czasem ochotę zasadzić komuś takiego kopa w cztery litery, żeby leciał i leciał, i leciał, i wylądował gdzieś w Chinach i niechby sobie spróbował tam  pożyć, a może wtedy by jeden z drugim doznał jakiegoś oświecenia, bo ja już mam na prawdę dość. Próbuję tłumaczyć, przekonywać, ale szkoda mojego wysiłku. Nauczyciel zawsze ma rację. Nauczyciel zawsze wie lepiej. Nauczyciel nie słucha, to nauczyciela trzeba słuchać... Uwaga, pracuję u emerytowanego nauczyciela i jego żona mówi to samo :-) Ten typ tak ma hehe (pozdrawiam niniejszym wszystkich znajomych nauczycieli z nadzieją, że czytają to tylko ci z odpowiednim poczuciem humoru). Ale wiecie co? Ja nie należę do matek wzorowych i uczę swoje dzieci, że to co się w głowie nie mieści trzeba mieć w... nosie.

Dzieciom powtarzam to samo, co tu napisałam. Mianowicie, że są super, że osiągnęły w swoim młodym życiu już bardzo wiele (niejeden dorosły by się już w połowie poddał), że są dzielne i samodzielne, że mogą wiele osiągnąć, ale mówię też, że wcale nie muszą wszystkich słuchać. Mówię, że powinny innych ludzi szanować, ale nie muszą robić wszystkiego, czego ci ludzie od nich oczekują, nawet jak to są nauczyciele czy my rodzice. Bowiem uważam, że taka nastolatka już swój rozum ma i nie jest on dany na ozdobę tylko do używania. Mówię im, że muszą tego rozumu używać , by podejmować samodzielne decyzje, muszą same dokonywać wielu wyborów, bo to nie ja ani nie nauczyciel będziemy żyć ich życiem. Mówię im, że dobrze jest posłuchać rodziców, nauczycieli, babci, ciotki czy koleżanek, bo każdy coś tam o życiu wie, ale nie trzeba ślepo wykonywać tego co oni, co my wszyscy mówimy. Każdy idzie swoją własną drogą, każdy ma swoje moce i talenty, które powinien wykorzystywać, każdy ma swoje ideały i zasady, którymi powinien się kierować przede wszystkim, a inni mają swoje życie do przeżycia i swoje moce do wykorzystania. Moje dzieci sroce spod ogona nie wypadły - to mądre istoty i wierzę w nie. 

Najstarsza  wreszcie trafiła do szkoły, w której świetnie się czuje. Jest to już 6-sta szkoła w jej piętnastoletnim życiu, ale teraz widać że jest na prawdę szczęśliwa i zadowolona ze szkoły. Wychodzi rano z uśmiechem i wraca z uśmiechem wieczorem. Wreszcie robi, to co lubi. Jak wspominałam kiedyś - większość lekcji to zajęcia kreatywne, jak rysowanie, projektowanie (z użyciem zarówno ołówka i papieru jak i komputera) oraz szycie. Klasa jest malutka i w 100% damska - razem jest ich 7 dziewcząt, a co za tym idzie jest cicho i spokojnie, można się skupić i pracować w spokoju, bo nikt nie drze ryja ani nie przeszkadza. W tej szkole liczy się kreatywność a indywidualizm nie jest tak bardzo niemile widziany jak w poprzednich (takie odnoszę przynajmniej na dzień dzisiejszy wrażenie i tak mówił kiedyś nauczyciel, z którym rozmawialiśmy). Mentorka powiedziała na wywiadówce, że nie spodziewali się po naszej córce aż tak dobrych wyników... Chodzi tu o jej ciągle za słabą jak na średnią szkołę znajomość języka niderlandzkiego i ogromną nieśmiałość. Z przedmiotu wykładanego przez mentorkę (ten w/w ogólny) ma punkty poniżej normy, ale widać wyraźnie, że babka w nią wierzy, że wreszcie trafiła na kogoś, kto rozumie (kto chce, kto próbuje rozumieć) co to znaczy znaleźć się nagle w obcym kraju i musieć uczyć się wszystkiego w obcym języku, co to znaczy bać się pyska otworzyć, bu nie zostać źle (lub wcale) zrozumianym. Widzi też że dziecko się stara. No ja też widzę to wyraźnie, bo wcześniej to różnie z tym staraniem było. Jednak jak w szkole słyszysz tylko "mało i mało, możesz więcej, wiem na co cię stać" to czemu się dziwić... Mentorka uczy też angielskiego i tu też jest zaskoczona. Obie dziewczyny lubią angielski (w przeciwieństwie do francuskiego) i już widać to nastawienie w punktach. Kreatywność Najstarszej mentorka określiła jako ponadnormalną ...nie wiem, czy tak się mówi po polsku, ale po niderlandzku tak to jakoś brzmiało... no po prostu szczęka opada. W komentarzach z przedmiotów kreatywnych do punktacji (nota bene 80-100%) też uwagi typu "jesteś cichutka ale JAKA KREATYWNA!" "brawo", "świetnie" itp. W końcu trafiła do szkoły, gdzie jej talent i pomysłowość się liczy, gdzie jest doceniana mimo, że poza tym stara nie rzucać się w oczy, że siedzi jak mysz pod miotłą. Wreszcie chyba zrozumiano, że trzeba jej pomóc z językiem, a nie doszukiwać się nieistniejących problemów czy chorób psychicznych, jak taka jedna wszystkowiedząca z poradni CLB...  

Czasem ktoś tak bardzo chce ci pomóc, że nawet jak nie masz problemów to on stanie na uszach, przeprowadzi milion testów, wyśle do szpitala na badania,  aż ci te problemy w końcu znajdzie i będzie pomagał się z nim uporać... Znacie takie typy? Nie wiem, co ludzie przez to chcą osiągnąć, ale potrafi takie napsuć krwi.

Przez ostatnie lata powtarzałam w szkole aż do znudzenia, że moje dziecko potrzebuje przede wszystkim wsparcia i pomocy z językiem, ale przecież oni wiedzą lepiej, co ono potrzebuje, bo już kurde 5 razy je widzieli to przecież wiadomo znają je jak własną kieszeń i w ogóle... Oczywiście z nieśmiałością czy innymi tego typu problemami to fajnie jakby jakiś specjalista pomógł, bo śmiałemu żyje się łatwiej, no ale to inksza inkszość.

Najstarszej przydzielono jakąś panią, która ma jej pomagać na lekcjach. Nie wiem jeszcze, jak ta pomoc będzie wyglądała, bo dopiero po feriach mamy w szkole zebranie w tej sprawie. Tak czy owak już wiemy, że Najstarsza wybrała dobrą szkołę dla siebie. To jest to. Obawiam się tylko, że to nie jest tania szkoła. Znaczy szkoła jako taka jest finansowo normalna - faktury standardowe przewiduję na około 50€ na trymestr, ale wydatki dodatkowe to już inna para kaloszy.

etui
Oni - ku wielkiej irytacji młodszej siostry - non stop gdzieś jeżdżą. A to teatr, a to targi czy wystawy materiałów krawieckich, a to jakiś dzień sportu w dużym ośrodku itd. Czwarta klasa  (czyli rok wyżej od Najstarszej) w tym roku jedzie na pokaz mody do Londynu, szósta z kolei do Paryża. Jednak przede wszystkim wydatki wiążą się z szyciem. Przed 2 miesiące uszyły już kilka etui (2 zwykłe piórniki - jeden z pomocą nauczyciela, drugi samodzielnie, etui na linijki i ekierki), organizer naścienny (taka szmata z kieszeniami do zawieszania na ścianie i przechowywania różnoś
ci - obrazowo mówiąc) i dwie dziecinne spódniczki (dla około rocznej dziewuszki). Na każdą uszytkę - jak wiadomo - trzeba kupić materiały, a to już kosztuje trochę. Na szczęście mamy w sąsiedniej wsi ogromniasty (no chyba z hektar powierzchni ma) sklep z materiałami i akcesoriami krawieckimi. Byłam tam z Najstarszą wybierać materiały na organizer. Oj tam oj tam powiecie organizer. Wiecie ile jej zajęło wybranie ODPOWIEDNIEJ bawełny i guzików do ozdoby? Ponad GODZINĘ! Dobrze, że w sklepie jest zjeżdżalnia i inne zabawki dla maluchów to Młody się nie zanudził. Dobrze, że nauczycielka jasno określiła, że bazowy materiał ma być czarny lub jeans, a ona TYLKO na kieszenie miała wybrać :-) Weź tu wybierz z setki różnych wzorów i kolorów i jeszcze żeby było dwa różne wzory i żeby one do siebie pasowały... Najstarsza ma hopla na punkcie detali... Młoda nie chce z nią nigdzie chodzić, bo mówi, że zanim Zuzanna dobierze kolczyki do bluzki, torebkę do kolczyków i szalik do torebki to noc nastanie albo weekend się skończy... Za to jak już skończy to efekt faktycznie jest niesamowity. Jak robi kanapki to masło musi być dokładnie do samych brzegów rozsmarowane i wszystko ładnie na nich ułożone, a kanapki idealnie ułożone w pudełku kanapkowym. Podobnie jest z każdą pracą plastyczną - nie ma czegoś takiego, że odwali siach-mach. Nie, zawsze dopracowuje każdy szczegół. W szkole jest to czasem problematyczne, bo klasa zabiera się już za 3 zadanie a ta nadal przy pierwszym pracuje nad szczegółami. Oczywiście tylko w kwestiach artystycznych, tam matematyka czy francuski albo takie sprzątanie pokoju to już można zrobić na odwal się :-) Taka to jest ta nasza artystka.

Młody nie miał jeszcze wywiadówki w tym sezonie, ale z nim póki co problemów szkolnych się nie przewiduje żadnych. W szkole jest wzorowym przedszkolakiem z tego co mi wiadomo. W klasie poznali już kilka literek, a Młody dokształcił się w domu co do pozostałych. Aktualnie prowadzi śledztwo w kwestii których liter nie ma w niderlandzkim alfabecie, a które są w polskim i jakie są różnice w nazywaniu (wymowie) poszczególnych liter. Wymyślił też nową zabawę tablicową. Pisze jakąś literę na tablicy, po czym jeden z graczy musi narysować coś na tę literę, a reszta musi odgadnąć co to jest i tu wam zdradzę tajemnicę - o wiele łatwiej jest odgadnąć co narysował Młody niż co narysował tata. Ten drugi to jakąś sztukę nowoczesną uprawia i odgadnąć co dzieło przedstawiać może, jest nie lada wyzwaniem ;-)