29 września 2019

Ciągle uczymy się żyć od nowa.

Początki macierzyństwa - jak pewnie dla większości rodziców - były dla mnie bardzo trudne. Sytuacji nie poprawiał fakt, że mieszkałam z rodzicami, a matka za bardzo nie pochwalała mojego podejścia do macierzyństwa i dzieci, bo różniło się znacznie od jej poglądów... 

A ja od początku chciałam dać moim własnym dzieciom to wszystko,  czego mnie brakowało. Przede wszystkim ciepło, czułość, bliskość, zrozumienie, bezwarunkową akceptację i bezgraniczną matczyną miłość. Chciałam też - jak chyba większość matek i ojców - by moje dzieci miały lepsze warunki do życia, niż ja sama miałam, by miały lepszy start i większe możliwości, by nie musiały pracować w dzieciństwie, by miały zawsze wakacje, by mogły się uczyć tego na co miały by ochotę, by mogły uprawiać dowolny sport, grać na dowolnym instrumencie, by miały zawsze ładne ubrania, zadbane zęby, by mogły pójść czasem do fryzjera, kosmetyczki, lekarza, na basen, narty, kina i robić te wszystkie fajne rzeczy, jakie robią ludzie na całym świecie.

Cóż, marzenia są - jak to mówią - za darmo. O wiele gorzej jest z ich realizacją. 

Początki mojego macierzyństwa były trudne, żeby nie powiedzieć koszmarne. Wszystko szło nie tak.

Dawca spermy nie sprawdził się w roli ojca i został skreślony z naszego życia. Dzieci zatem musiały wychowywać się przez kilka lat bez taty. Shit!

W domu było za dużo ludzi, a za mało pieniędzy, ciepła i wzajemnego zrozumienia. Shit!

Pracowałam dużo, zarabiałam mało. Shit!

Wszystko to było jednym wielkim gównem, a ja w związku z tym okazałam się gównianą matką. 

Nie raz, nie dwa i nie dziesięć żałowałam w tamtym czasie, że w ogóle się narodziłam,  nie raz i nie dwa myślałam, by z tym gównem skończyć raz na zawsze, ostatecznie, by zabrać Co Moje i odejść w nieistnienie. 

W końcu zabrałam Co Moje i odeszłam... Tak zwyczajnie po prostu w inne miejsce. 

Dałam dzieciom troskliwego ojca, a sobie kochającego partnera. Tyle że wszyscy musieliśmy się nauczyć żyć od nowa w nowych okolicznościach. On musiał nauczyć się być mężem i ojcem. Ja musiałam nauczyć sie być żoną i prawdziwą panią domu, której nie krytykują na każdym kroku. Dzieci musiały się nauczyć o wiele, wiele więcej, ale o tym już było na tym blogu nie raz...

Cholernie trudno jest zaczynać wszystko od nowa, szczególnie gdy się nie ma wystarczających środków do życia... SHIT!

Wyemigrowaliśmy, by zacząć jeszcze raz wszystko od nowa, od zera, a tylko z byczym bagażem doświadczeń i trójką dzieci. To dopiero był shit! O tym jest cały ten blog i kto czyta ten wie, jaką jazdę zafundowaliśmy sobie i naszym dzieciom.

Ale wreszcie mamy dom. Prawdziwy DOM. Nie chodzi tylko o to 200m kwadratowych, w których zamieszkujemy, choć ten budynek, te przytulne pokoje urządzone wedle własnego widzmisie, do których nikt się nie wtrynia to bardzo, ale to bardzo ważna rzecz w DOMU. 

Mamy jednak siebie i mamy normalne warunki do życia. 

Po kilku latach ciężkiej harówy i starań w końcu wyszliśmy finansowo w miarę na prostą.

Po 10 latach bycia razem, dzielenia kłopotów, radości, smutków i trosk, po wielu wygranych i przegranych bitwach z losem, po 10 latach ciągłego dopasowywania się do siebie, wielu nieporozumień, wzajemnych ustępst, kroków w przód i w tył, w końcu zaczęliśmy czuć się wszyscy ze sobą dobrze. 

Musicie wiedzieć, że życie w rodzinie pozszywanej z różnych kawałków wcale nie jest łatwe. Bycie biologicznym rodzicem (czy dzieckiem) już nie jest bułeczką z masełkiem, a co dopiero bycie czyimś rodzicem czy dzieckiem niebiologicznym. Te wszystkie nasze wzajemne relacje są pieruńsko skomplikowane a emocje z tym związaane czasem ciężkie do udźwignięcia.

Zgrzytów jednak jest coraz mniej i teraz już wszystko mogło by całkiem zgrabnie i spokojnie zacząć jechać do przodu w stronę marzeń opisanych na początku tego wpisu i wszystkich innych... 

Wtedy objawiła się choroba i temu podobne gówno i znowu wypierdoliło cały nasz świat do góry nogami, a nawet gorzej, bo chwilami to ja nawet nie wiem gdzie są nogi, a gdzie głowa, gdzie góra a gdzie dół. Shit!

Znowu musimy się uczyć żyć od nowa. Teraz w tym samym miejscu i w tym samym składzie, tylko w innych, nowych, specjalnych, niecodziennych, wyjątkowych, nieznanych i nie do końca zrozumianych okolicznościach. 

Choroba, nawet taka zwyczajna kilkudniowa, potrafi nieźle namieszać w życiu, a co dopiero coś co ciągnie się miesiącami, latami... 

Mądrole od psychiatrii i psychologii mówią, że trzeba się nauczyć z tym żyć. Ha! Nauczyć się żyć, gdy życie wydaje się być całkowicie pozbawione sensu. Łatwizna! Nauczyć się żyć z bólem i strachem. Pikuś!

Siostra mówi, że to wszystko moja wina i cokolwiek się moim dzieciom przydarzy, to zawsze będzie moja wina. Dobrze mieć wsparcie w rodzinie. Wszystko się wtedy staje łatwiejsze.

Na szczęście nasz DOM jest tutaj, a tutaj wśród Belgów spotykamy o wiele więcej zrozumienia i dostajemy mnóstwo wsparcia na każdym kroku. To bardzo ważne. 

Tak czy owak tylko my sami możemy przeżyć nasze życie, ale teraz musimy porozkładać wszystko na czynniki pierwsze i każdą część dostosować do aktualnych okoliczności. Aktualne okoliczności zmuszają nas do wyryfikacji naszych dotychczasowych niepisanych regulaminów i zasad rodzinnych.

Teraz mamy chaos w tej kwestii. Bo zasady domowe buduje się latami łącząc swoje poglądy i zasady z zasadami ogólnospołecznymi i szkolnymi oraz dostosowując to wszystko do  możliwości swojego dziecka. W każdym domu obowiązują inne zasady i każdy rodzic ma inne wymagania. Te zasady ciągle ewoluują, bo dziecko dorasta, zmienia się i nasze poglądy też się zmieniają. Zwykle te zmiany są powolne, stopniowe, drobne... Jednak czasem przychodzi taki moment w życiu, że wszystko drastycznie się zmienia, a nasz misternie skonstruoway system zasad, praw i obowiązków przestaje działać i zaczyna się walić....

Mój się zawalił i nie mogę się w tym odnaleźć. 

Jak dziecko złamie nogę i siedzi w gipsie to nikt mu nie każe wyprowadzać psa ani dojeżdżać do szkoły rowerem.
Gdy dziecko ma grypę, nikt nie wysyła go do szkoły.
Gdy ma alergię na kurz, matka nie każe mu trzepać dywanów.

Tego typu rzeczy są dla każdego oczywiste i nikt tego nie rozkmninia. 

A co jeśli dziecko ma depresję? A co jeśli dziecko ma problemy sensoryczne, gdy jest nadwrażliwe? 

Wtedy nie wiadomo, czy kazać mu trzepac dywany, jeździć na rowerze i wysyłać do szkoły, bo każde z tych zajęć jest dla niego potencjalnie niebezpieczne i szkodliwe, ale żadna ustawa nie przewiduje takiej sytuacji. Prawo mówi, że dziecko musi chodzić do szkoły. Ja chcę, żeby moje dzieci chodziły do szkoły, bo uważam, że to ważne w dzisiejszym świecie. Moje dzieci też chcą się uczyć. Uważają, że to ważne. Jednak nie chcę by moje dziecko cierpiało z tego powodu, a jak idzie do szkoły, to potem cierpi. Nie wiemy, co z tymi sprzecznymi faktami zrobić. Nikt nie wie na razie. Szukamy rozwiązań i próbujemy jakoś przetrwać do tego czasu... W ogóle przetrwać i nie zwariować całkiem.

Nie wiem też  jak reagować w codziennych sytuacjach. Nie wiadomo kiedy można zwrócić uwagę, nie wiadomo czego powinno się wymagać, nie wiadomo co można a czego nie wolno robić albo mówić w danej sytuacji. Uczę się tego, ale to nie łatwe, bo każdy dzień jest inny od drugiego. 

A jak reagować na wiadomości na temat potencjalnych planów odebrania sobie życia? Mam pełną świadomość, że wszystko może się zdarzyć, ale czy od razu powinnam dzwonić po policję oraz do dyrektora szkoły, czy też negocjować z dzieckiem, a może zwyczajnie olać takie wiadomości?

Nie robię żadnych z tych rzeczy. 

Za pierwszym i drugim razem rozważałam poważnie opcję pierwszą, ale uznałam, że to najgorsze co mogłabym zrobić mojemu Dziecku. Pewnie już nigdy nie odzyskałabym zaufania.

Drugą wypróbowałam i już wiem, że to pomysł z dupy. Skutek odwrotny do zamierzonego. 

Nie lekceważę NIGDY, bo to MOJA CÓRKA i jest na tyle do mnie podobna, że wiem iż jest w stanie to zrobić, gdy zechce. Tylko że ja nie chcę, by ona chciała, bo wszystkie moje dzieci są fantastyczne, superowe i czadowe i wszystkich ich potrzebuję do szczęścia, nawet jak czasem są upierdliwe.

Na razie nie mam właściwej odpowiedzi ani właściwej reakcji na takie wiadomości. Nie wiem nawet czy takowe istnieją. Testuję moją i jej cierpliwość, doskonalę nasze poczucie humoru i uparcie próbuję przekazać choć ociupinkę mojego optymizmu. 

Uczymy się żyć od nowa.

A co, gdy po kilkunastu latach się okazuje, że problemy Twojego dziecka, które starałeś się pokonać mogą być spowodowane spektrum autyzmu czy innym zaburzeniem, które Twoje dziecko być może ma od urodzenia czy od pierwszych miesięcy? Co, gdy okazuje się, że coś przegapiłeś, czegoś nie zrozumiałeś, czegoś nie wiedziałeś i żyłeś w tej niewiedzy...? Ano nic. Po prostu musisz nauczyć się żyć od nowa w nowych okolicznościach. 

Uczę się wszystkiego. Uczę się moich dzieci i od moich dzieci. Uczę się macierzyństwa. Ciągle od  ponad 17 lat uczę się być matką i końca tej nauki nie widać. Czytam, pytam, obserwuję, zmieniam się i dostosowuję. Studiuję w swoim domowym zaciszu psychologię, medycynę, pedagogikę i nauki społeczne, bo jestem matką. Matki muszą dużo wiedzieć i ciągle sie uczyć. Ojcowie zresztą też. 



27 września 2019

Gdy połowa szkoły przyjedzie pociągiem, który miał spore opóźnienie xD

W tym tygodniu dostałam e-mail z jednej szkół, który wysłano do wszystkich rodziców dojeżdżających dzieci. To był dość długi list, który leciał mniej więcej w ten deseń:

"Ten list otrzymują uczniowie i rodzice wszytkich uczniów dojeżdżających pociągami do szkoły. Dziś wszyscy spóźniliście się na lekcje i tłumaczyliście się, że pociąg  miał opóźnienie. Jednakże przypomnę tutaj, że w tym roku lekcje zaczynają się kwadrans później niż w poprzednim, kiedy to też ciągle wszyscy tłumaczyli się opóźnieniami pociągu. Teraz macie 15 minut zapasu a i tak nadal wszyscy ciągle się spóźniają, z czego wnioskujemy, że teraz wybieracie późniejszy pociąg. Tak dalej być nie może. Spóźniając się na lekcje przeszkadzacie swoim kolegom i nauczycielom. Przyjeżdżajacie tym samym pociągiem, co w zeszłym roku i nie będziecie się spóźniać. Wobec spóźnialskich będą wyciągane konsekwencje zgodnie z regulaminem".

Po tej tyradzie od razu się domyśliłam, że ktoś musiał się wkurzyć i nie myliłam się. Wieczorem wróciła Najstarsza i zapytana o list mówi:

- Tak, pociąg spóźnił się 15 minut, a jedna dziewczyna z 7 klasy Mody kłóciła się jak głupia z nauczycielami i pyskowała.

Dodam tutaj, że w wielu szkołach w Belgii za 3 spóźnienia zostaje się po lekcjach za karę i nikogo nie obchodzi, czy to z powodu zaspania, spóźnionego pociągu, awarii autobusu, czy kapcia w rowerze ani nawet podniesionego mostu.

Młoda zaraz bowiem dodała swoją cegiełkę do tej historii, mówiąc że zaraz w pierwszym dniu podczas oprowadzania po nowej szkole zostali poinformowani, iż podniesiony most nie jest bynajmniej usprawiedliwieniem dla spóźnenia na lekcje. Trzeba zawsze wystarczająco wcześnie wyjść, by zdążyć do budy, nawet jak most będzie podniesiony.
A ten most zwodzony mają tuż pod szkołą, a co chwilę tam coś przepływa i czasem płynie bardzo, bardzo, bardzo powoli albo płynie kilka jednostek po kolei, a wtenczas trzeba stać, stać i stać zanim cię przepuszczą na drugi brzeg. 

Tak że nie ma to tamto.

Chociaż ja chyba nigdy nie zapomnę usprawiedliwienia moich klasowych koleżanek, które mieszkały dwa kroki od szkoły...

- ...no bo zaspałam, panie profesorze.
- Na jedenastą....?!!!!! 

A u was czym usprawiedliwia się w szkole spóźnienie?


21 września 2019

Wrzesień i co dalej?

Wakacje dawno minęły. Pora zatem zapisać kolejną kartkę w pamiętniku.

Ten wrzesień rozpoczął się dość nerwowo i tak trwa sobie przynosząc kolejne dni pełne niepewności, pytań bez odpowiedzi, oczekiwania na niewiadomoco, szukania nowych pomysłów i rozwiązań...

Szpital Uniwersytecki w Brukseli
Zakończyły się badania Najstarszej w Szpitalu Uniwersyteckim, które kosztowały ponad 2 tysiące euro, ale nie zakończyły się konkretną diagnozą. Może spektrum autyzmu, może jakaś psychoza, a może coś neurologicznego... Czyli wiemy tyle samo, co przed badaniami. Spoko. Czekamy zatem na wizytę u neurologa.Wielce prawdopodonie zdecydujemy się na sześciotygodniowy pobyt Córki w szpitalu na obserwacji. Jednak to nie jest takie hop siup. Nie mamy póki co pojęcia, jakie są koszty takiego pobytu i ile ewentualnie można dostać zwrotu z ubezpieczenia i czy będzie nas stać na to. Poza tym jest bardzo długa lista oczekujących i oczekiwanie na przyjęcie do szpitala trwać może nawet pół roku... Teraz czekamy na pierwszą z dwóch wizyt wprowadzających, by poznać wszystkie możliwe szczegóły.

Postanowiliśmy też w końcu poddać tym samym, czy tam podobnym badaniom Drugie Dziecko, bo bez konkretnej diagnozy nie ruszymy z miejsca i za cholerę nie uda się pokonać depresji ani skończyć szkoły. Nie da się też normalnie żyć.

Na dzień dzisiejszy jest niecukierkowo - nadwrażliwość połączona z nawracającymi stanami depresejnymi nie pozwala Młodej normalnie funkcjonować w szkole i wszędzie indziej poza domem, a i tu w domu jest czasem koszmarnie. Młoda weźmie prysznic, to choruje pół godziny albo i dłużej. Chce zmienić swoją pościel - czuje się bardziej niż niekomfortowo, bo płótno drażni jej skórę. Próba wytrzepania dywanu kończy się okropnym pieczeniem i maksymalnym zaczerwienieniem dłoni. Szczekannie psa, przejeżdżające samochody, telewizor u sąsiadki, śmiejące się dzieci, odkurzacz i pierdyliard innych dźwięków doprowadza ją do szału i powoduje ból głowy.
Do tego co chwilę na coś wpada albo z czegoś spada i się przerwaca na rowerze. Z nią też wybieramy  się - zgodnie z zaleceniem psychiatry  - do neurologa. Wybrałam skierowanie od lekarza rodzinnego i umówiłam nas na wizytę w jednym z okolicznych szpitali. Okazuje się, że na spotkanie z neurologiem trzeba czekać miesiąc.

A potem zaczniemy badania od strony psychicznej, bo już jesteśmy umówieni na pierwszą wizytę w  Szpitalu Uniwersyteckim

Czekamy też na kolejną wizytę u ortodonty, bo 15 urodziny tuż tuż, a mleczaki jak siedziały, tak sidzą w paszczy i trzeba je będzie najwyraźniej powyrywać... Jednak o tym zdecyduje ortodonta. Dlaczego ważne są 15 urodziny? A no dlatego, że po 15 urodzinach nie dostanie się żadnego zwrotu z ubezpieczenia za aparat na zęby, a - jak powszechnie wiadomo - to nie są tanie rzeczy. Dlatego ważne, by ortodonta zalecił aparat, a znachorolog od ubezpieczyciela to zalcenie zatwierdził przed 15 urodzinami. Na wizytę u ortodonty tym razem musimy czekać miesiąc (ale poprzednim razem było trochę dłużej). Poza tym trzeba się pogodzić z tym, że wizyty wypadają w dniu nauki szkolnej i - jak piszą w internetach - jeśli uczeń nie chce opószczać lekcji, to lepiej by zapomniał o ortodoncie. Tak że tak. Oczywiście ortodonta, jak i każdy inny lekarz bez problemu wypisuje zwolnienie z lekcji. Tyle, że w Belgii opuszczanie lekcji to spore komplikacje, bo już po jednym dniu mogą się pojawić duże zaległości, szczególnie jeśli idzie o testy. Trzeba wam wiedzieć, że tutaj można pisać i 7 testów dziennie, a te mogą być każdego dnia. Każdy test trzeba napisać - jak nie wtedy co był wyznaczony, to potem innego dnia na długiej przerwie albo po lekcjach. Trzeba też nadrobić wszystko inne. Wiele podręczników jest do uzupełnienia i to się robi na lekcjach, a jak się nie przyjdzie na lekcje, to nie ma się z czego w domu uczyć. Oczywiście klasowi koledzy mogą podesłać skany mejlem, a część rzeczy można znaleźć na smartschool, ale to dodatkowa robota. Jednym słowem nie ma łatwo. Młoda opuszcza sporo zajęć przez chorobę. W tym roku jest tyle łatwiej, że powtarza rok i to na łatwiejszym poziomie i zwykłe przedmioty jak matma, historia, religia to dla niej tylko powtórzenie. Jednak przedmioty techniczne, których jest połowa wymagają obecności na lekcji. No i testy. Te też wymagają obnecności... Nic to, musimy znpowu coś wymyślić...


Dobrze, że Młody póki co ma problem tylko ze zwykłą alergią i zyrtec przepisany przez rodzinnego narazie mu wystarcza. Choć nie, z Młodym też jest pewien problem medyczny do rozwiązania, ale o tym napiszę za jakiś czas...
U nas na wsiosce...

U nas starych w sumie wszystko po staremu. Przynajmniej u mnie. U Małżonka w sumie też już się wszystko ustabilizowało. Ba, nawet udało mu się już wyrobić opinię bardzo dobrego pracownika, zdobyć zaufanie szefa i dostać kolejna podwyżkę. Więc nie ma co biadolić. Choć zachrzan jest i u mnie, i u niego, zatem ciągle musimy chodzić spać z kurami, by baterie się zdążały do 5 rano naładowywać. 

Co do szkoły ogólnie to Najmłodsze i Najstarsze są nawet zadowolone, że wakacje się skończyły i że mogą chodzić do szkoły. No, oczywiście czasem nie chce się zadka z wyrka rano zwlekać albo wychodzić z domu, gdy pada deszcz, ale ogólnie nastroje są dobre.

U Młodej start okazał się dość trudny. Ostatnio nawet sobie żartowała, że powinnam zadzwonić do dyrektora i powiedzieć, że coś z tą ich szkołą jest nie tak, bo w poprzednich stany depresyjne zaczynały się dopiero po kilku miesiącach dokuczania przez klasowych kolegów lub po samobójstwach rówieśników, a tu od razu hehe. Ja jednak mam nadzieję, że skoro na dzień dobry były problemy to teraz już może być tylko lepiej... 

Młoda ciągle nie jest pewna, czy fotografia to jest to, co chce w życiu robić, jednak ogólne opinie na temat szkoły po tych kilku dniach raczej są dosyć pozytywne.

W zeszłym tygodniu byłyśmy w sklepie fotograficznym polecanym przez szkołę i udało nam się kupić używany aparat z obiektywem, torbą i kartą pamięci za 400€. Po wypłacie dokupimy statyw i przenośny dysk. Na początek wystarczy. Jak będzie szło dobrze, to kupi się coś lepszego. Ceny sprzętu zalecanego przez szkołę zaczynają się od 1500€, ale wychowawczynie powiedziały, że można na początek kupić używany, to tak zrobiliśmy. Młoda jest wyraźnie zadowolona z zakupu. 

Sprzęt muszą przynosić do szkoły 2 razy w tygodniu. W jeden dzien mają tylko fotografię. Wtedy będą rano chodzić na miasto albo miejskimi rowerami zasuwać na wioski i cykać zdjęcia, a potem będą je obrabiać w Lightroomie. Kurczaki, sama bym chciała chodzić do takiej szkoły. Młodej chyba też się podoba, no ale, niestety, jak człowiek nie ma zdrowia to i najfajniejsze rzeczy nie sprawiają radości a najłatwiejsze zadania mogą być ponad siły...

Dziś wieczorem wybieram się w Młodą zobaczyć, co tam u naszego ulubionego klauna Pennywise'a. Dobrze, że u nas ten film ("It. Chapter 2") jest od 12 lat, bo Młoda już się bała że nie wpuszczą jej do kina hehe. Mnie tylko przeraża trochę, że ten film trwa prawie 3 godziny i że kończy się o północy... Brrr. Jak ja tam wysiedzę?!! Oby było warto.

A w kinie w tym roku jeszcze sporo fajnych filmów. Ja z małżonkiem chcemy obejrzeć Rambo, Gemini man i Rodzinę Adamsów oraz Doktor Sleep. No, na ten ostatni chce też Młoda iść, bo Lśnienie też jej się podobało. Może i na Rodzinę Adamsów razem pójdziemy...

Dziewczyny i ja bez wątpienia obejrzymy kolejną część Jumanji, bo to się nigdy nie nudzi.
Poza tym Najstarsza czeka na Star Wars, a obie dziewczyny chcą też obejrzeć Meleficent. Fajnie, że mamy blisko kino i że bilety są tanie.




13 września 2019

Dlaczego powinnam się wstydzić mojego bloga i tego kim jestem?

Nie dawno dowiedziałam się, że gdzieś tam daleko daleko za pięcioma kałużami, za pięcioma jaskiniami wstydzą  się ponoć moich - jak to określono - "beznadziejnych blogów". 
Nie udało mi się jednak wymyśleć sensownego powodu, dla którego jacyć oni,  czy ktokolwiek inny na świecie miałby się wstydzić tego, że JA sobie piszę jakiegoś bloga. Nijak mi się to kupy nie trzyma, ani siku tym bardziej.

Jeśli cokolwiek na tym blogu jest nie tak, to ciągle jest to MÓJ blog i jeśli ktoś się by ewentualnie miał wstydzic to JA sama, a nie jakieś przypadkowe osoby. Ja mam ponad 40 lat, czyli jestem dawno dorosła i nikt z moich dawnych ani aktualnych sąsiadów, opiekunów, nauczycieli, znajomych, czy rodziny a nawet zwierząt czy roślin nie odpowiada za moje czyny.

Nikt nie ma za bardzo wpływu (choć wiem, że niektórzy bardzo by chcieli) na to, co JA robię, co JA mówię, co JA piszę, ani tym bardziej że JA "mam głupio w głowie". No, na to ostatnie to już nawet ja sama nie mam wpływu.  Powiem więcej, JA SAMA uważam się za osobę w miarę inteligentną,  oczytaną, potrafiącą samodzielnie myśleć i samodzielnie o sobie decydować, czy się to komuś podoba, czy nie. 

Odkąd piszę ten mój pamiętnik, otrzymałam  kilkadzisesiąt e-maili, prywantych wiadomości w mediach społecznościowych i kilkaset komentarzy. Na palcach jednej ręki (no dobra, może dwóch) jestem w stanie zliczyć te,  w których ktoś coś krytykował albo wspominał, że mu się nie podoba to czy tamto (np że używam takich wulgarnych słów jak "podpaska" buachacha). Wszystkie pozostałe były pozytywne i bardzo motywujące. Wiele osób zwyczajnie po prostu mi dziękuje, że mogło u mnie znaleźć kilka przydatnych informacji na temat życia w Belgii albo motywację do walki ze swoimi problemami. Więc sorry, ale nie zgadzam się, że moje "blogi są beznadziejne". Fakt, że ten czy ów nie potrafi czytać ze zrozumieniem (czy w ogóle czytać) nie świadczy o tym, że coś jest beznadziejne tylko zwyczajnie nie stosowne dla tej osoby. Wtedy trzeba znaleźć coś na łatwiejszym poziomie albo zwyczajnie pozostać przy tureckich serialach. Ot, cała filozofia.

Sporo moich przemyśleń pojawiło się też w druku, co - wydaje mi się - świadczy na moją korzyść. Może i dla niektórych to jest obciachowe, iż ktoś  drukuje teksty tej dziwnej przygłupawej Magdy. Rozumiem, ale to ciągle nie jest powód, by się za mnie wstydzić. 

Dlaczego jeszcze mogą się tam mnie wstydzić? Hm...

Może dlatego, że ośmielam się przyznawać, iż chodzimy DO PSYCHIATRY, PSYCHOLOGA czy choćby DO GINEKOLOGA?! Może dla niektórych to ciągle powód do wstydu? Czytam internety to wiem, że NIESTETY w wielu miejscach tak jest, bo w Polsce - jak nie dawno czytałam  "dzieci nie mają depresji, one po prostu za mało biegają, a za dużo przy komputerach siedzą i im się w dupach przewraca". Ech.

No właśnie DEPRESJA, WSZY, STOSOWANIE ANTYKONCEPCJI, SEKS itp. W moim kraju nie jest to powód do wstydu. Serio, tutaj o tym można normalnie rozmawiać jeden z drugim, czy mówić w ogóle, ale TAM to nie wiem... Kiedyś, gdy tam mieszkałam, było to wstydliwe. Więc może o to chodzi, że o tym mówię...? 

Może ONI wstydzą się dlatego, że używam wulgaryzmów. To akurat mogło by być sensownym wytłumaczeniem, gdyby nie fakt, że to  JA przeklinam, więc jedyną osobą jaka by się mogła tego wstydzić jestem JA SAMA... 

Może zatem wstydzą się tego, że opowiadam tutaj o naszych problemach i o tym jak sobie z nimi radzimy każdego dnia, o tym jak pokonujemy swoje słabości, czy że w ogóle jakieś słabości mamy i że jest ich tak dużo...? O tak, to może być powód, bo przecież w niektórych miejcach ciągle obowiązuje maksyma Dulskich, że  "brudy pierze się we własnym domu", że nie wolno absolutnie nikomu pod żadnym pozorem opowiadać, że ma się problemy, nigdy nie wolno mówić o tym, jak na prawdę wygląda życie rodziny i relacje pomiędzy jej poszczególnymi członkami, że trzeba udawać, że wszystko jest zawsze cacy i że ogólnie nie jest się tym, kim się jest...

Zmartwię was jednak. Ja  NIE wstydzę się mojego bloga. Jestem z niego dumna i cieszę się, że dziś, dzięki zdobyczom techniki i nauki mogę dzielić się z innymi  ludźmi swoimi spostrzeżeniami i przemyśleniami na tematy różne. Cieszę się też, że dzięki tej pisaninie poznałam wielu interesujących ludzi z różnych części Polski, Belgii i całej reszty świata. Nawet jeśli ci ludzie tylko na chwilę zaistnieli w moim życiu, nawet jeśli z niktórymi nie badzo mogłam się na dłuższą metę dogadać to i tak było warto ich poznać, bo każdy czegoś nowego mnie nauczył i każdy jakiś ślad po sobie zostawił.

Nie wstydzę się też opowiadać tutaj o naszych problemach, emocjach, uczuciach, chorobach, które udało nam się pokonać albo z którymi walczymy w danej chwili. 
Jestem dumna z tego, że się nie poddałam (choć było wiele chwil zwątpienia) pomimo tych wszystkich przeciwności losu, które na swojej drodze spotykam każdego dnia. 

Nie wstydzę się przyznawać do błędów i porażek, bo to znaczy że JA - w przeciwnieństwie do niektórych -  WIDZĘ WŁASNE BŁĘDY, POMYŁKI ŻYCIOWE I SŁABOŚCI. Widzę i staram się moje błędy naprawiać a ze słabościami walczyć. Co prawda  z różnym skutkiem, ale przynajmniej próbuję...

Nie wstydzę się też tego, że nie utknęłam w miejscu, tylko ciągle się uczę życia (także a może zwłaszcza na błędach), że czytam, że myślę, że dyskutuję z różnymi ludźmi na tematy różne,  że się ciągle rozwijam, że pracuję nad sobą i staram się być każdego dnia kimś lepszym niż wczoraj byłam. 

Nie wstydzę się też bynajmniej (choć niektórzy sugerują, że powinnam) ani nie żałuję tego,  że się odważyłam kiedyś zrobić coś ze swoim nudnym, popspolitym i smutnym życiem, że zaczęłam działać i że znalazłam sobie faceta, który przygarnął mnie pod swój dach razem z moimi córkami, mimo że przyszłyśmy do niego z przysłowiową gołą dupą, nie mając niczego, bo wszystko cokolwiek  kupiłam pracując 14 lat, musiałam zostawić w moim domu rodzinnym z takiego czy innego powodu. 

Tego MOJEGO FACETA nie wstydzę się tym bardziej. Wyobraźcie sobie, iż jestem na tyle chamska i bezczelna że nie wstydzę się nawet tego, że on nie tylko pracuje ciężko po 8 godzin dziennie codziennie, a do tego jeszcze  sprząta, gotuje, pierze, składa pranie, zajmuje się dziećmi i zwierzętami, kosi trawnik. Nie wstyd mi nawet, że on czyta mnóstwo książek i jest inteligenty i  że też się ciągle rozwija i naprawia błędy, które też zdarza mu się popełniać. Nie wstyd mi też za niego, gdy szef go chwali. Nie wstydzę się tego, serio.

Nie wstydzę się też tego, że sama pracuję, odkąd zdałam maturę (matury też się zreszta nie wstydzę) i sama zarabiam na swoje utrzymanie, a nie żyję jak pasożyt na czyjś koszt. Nie, nie wstydzę się tego, a wręcz jestem z tego dumna.

Nie wstyd mi też, że jestem matką i to matką, która popełnia błędy, bo błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi. Nie wstydzę się też - w przeciwieństwie do niektórych - rozmawiać ze swoimi dziećmi i partnerem o wszystkim. Także o popełnionych przeze mnie błędach. Ja nie mam z tym problemu ani moje dzieci nie mają z tym problemu, ani mój partner nie ma z tym problemu, by przyznać się, że coś się zrobiło źle. Nikt z naszej Piątki nie ma problemu z przyznaniem się do winy ani z wyrażeniem skruchy, ani z przeproszeniem kochanych osób za zło, które się  im wyrządziło swoimi czynami czy słowami, nawet jeśli to było niechcący czy z niewiedzy. Nie wstydzimy się tego ani nie wstydzimy się o tym mówić głośno.

Nie wstydzę się też tego, że po wielu latach tkwienia w miejscu udało mi się wyrwać z domu rodzinnego, z tej małej  wioski,  a potem w ogóle z Polski i uciec do świata, który o wiele bardziej odpowiada moim potrzebom i spełnia moje oczekiwania. 

Nie wstydzę się nawet tego, że nie tęsknię i że nie ciągnie mnie tam, gdzie nie jestem specjalnie mile widziana. Choć raczej nie zapomnę, że kiedyś pożeganano nas słowami: "Pamiętaj, powrotu nie ma". Przyjęłam to na klatę i  zaakceptowałam ...w sumie wychodziłam z myślą, że już nie wrócę, ale dobra okej. Niedawno mi  jeszcze dla pewności wszelkiej przypomniano o tym pisemnie, że "TAM już spaliłam mosty" hehe.

A wracając do tematu. Wiem i przyznaję się bez bicia, że  jestem osobą z kategorii TRUDNE. Zawsze taka byłam, tyle że kiedyś miałam powody, by tańczyć jak mi grali, by robić co mi kazano, by przyznawać się do błędów, których nie popełniłam, przytakiwać wszystkim i przed wszystkimi się korzyć, bo byłam zależna od wielu osób i byłam cykorem, tchórzem, cipolągiem i bałam się własnego cienia ani nie wierzyłam w siebie.

 I tak, TO JEST TO, CZEGO SIĘ NA PRAWDĘ WSTYDZĘ! 

Wstydzę się tego, jaka BYŁAM - tej nieśmiałości, braku odwagi, zdecydowania, wiary we własne siły. Wstydzę się tego, że nie potrafiłam walczyć o swoje, że nie potrafiłam mówić nie, że dawałam się wszystkim wokół wykorzystywać i sobą manipulować. Wstydzę się, że tak późno zaczęłam o siebie i swoje dzieci walczyć, że latami twkiłam jak jakiś ciul w miejscu użalając się nad sobą.

Dziś jednak jestem inną osobą, lepszą wersją siebie i TEGO JUŻ SIĘ NIE WSTYDZĘ! Nie, moi drodzy, ja nie zamierzam się wtydzić tego, że naprawiam błędy, że się zmieniam, że ewoluuję, że się rozwijam, że walczę ze swoimi wadami, demonami i niedociągnięciami, bo są to zawsze zmiany na lepsze. Ale hola hola NA MOJE lepsze, a nie wasze czy ich. Ja rozumiem doskonale, że taki ciołek którym się można wysługiwać i z którego można czerpać korzyści to fajna i badzo przydatna rzecz w otoczeniu i jak nagle taki ciołek się nagle zbuntuje, postawi albo zwyczajnie wam nawieje to maść na ból dupy może być przydatna, ale to wasza dupa, nie moja...

Mówicie, że "jak wyjado zagranice, to z pana robi sie cham". Ja bym zaryzykowała stwierdzenie, że jest zupełnie odwrotnie, ale to już, zdaje się,  kwestia punktu siedzenia...

Nie mam w Polsce nic, nic też stamtąd nie zabrałam. Nikt mi niczego nie dał. Myślę, że przez ponad 30 lat spłaciłam swój dług wdzieczności wobec rodziny pracując uczciwie i dzieląc się swoimi skromnymi zarobkami, pomagając w domu i gospodarstwie. Dziś mieszkam ze swoją nową rodziną w innych realiach, w zupełnie innym świecie, którego moja dawna rodzina i znajomi  nie są w stanie zrozumieć, dlatego kompletnie się od siebie oddaliliśmy (choć nie wiem, czy kiedykolwiek byliśmy blisko). No i dobrze! Nie wstydzę się tego, bo nie widzę ku temu powodów. Jest mi z tym dobrze i wkurza mnie okropnie, gdy ktoś próbuje mi wmówić, że powinnam czuć się winna i powinam się wstydzić tego kim jestem,  jak żyję, co myślę... i co piszę na swoim blogu.

A bloga pisze się po to, by podzielić się z innymi swoimi przemyśleniami, emocjami, uczuciami.

Cóż, mając blogera wśród znajomych, trzeba się liczyć z tym, że można o sobie na jego blogu przeczytać. Co prawda mój blog jest z natury optymistyczny i pozytywny, zatem jeśli kogoś na nim opisuje, to raczej od dobrej strony, ale bywa i tak, że coś mnie wyjątjkowo mierzi i/lub wkurza, a wtenczas nie ma zmiłuj dla nikogo...

Jeśli nie stanęliście blogerowi na drodze, nie wkurzyliście go, nie zaszliście mu za skórę  raczej możecie spać spokojnie i nie powiniście się wstydzić.
Jeśli jednak coś odpitalacie, to strzeżcie się...


bo mam bloga
 i nie zawaham się go użyć.



7 września 2019

Za co kocham mój kraj. Wyliczanka pozytywna.

Za co kocham mój kraj* ?

)* Mój kraj, to kraj w którym aktualnie mieszkam. Mój kraj to Belgia.

Dzisiaj wpis typowo łikendowy,czyli lekki, łatwy i przyjemny nie wymagający specjalnie myślenia, bo rok szkolny się zaczął, a z nim jak zwykle pierdyliard problemów, o których dziś myśleć nie zamierzam. 


Mój kraj kocham przede wszystkim za to, że mogę tu mieszkać, godnie żyć i uczciwie pracować otrzymując za to uczciwe wynagrodzenie i należyty szacunek.

ALE TEŻ ZA WIELE INNYCH RZECZY.
(w poniższej wyliczance nie ma żadnej chronologii ani stopnia wartości. Kolejność jest zupełnie przypadkowa)

Za to że mogę być kim chcę i nosić to co chcę, i nikt tego głupio nie komentuje.

Za to, że kiedy jadę czy idę ulicą, przypadkowo spotkani ludzie się do mnie szczerze uśmiechają, a wielu często zupełnie obcych mówi "Dzień Dobry".

Za to że w  szkole - także katolickiej - dziecko zapytane o wyznanie może śmiało powiedzieć "ateizm" i nikt nawet się nie zdziwi.

Za to że mogę pracować, kiedy tylko pracować chcę i zarobić uczciwie.

Za to że nikt mnie nie ocenia po tym, ile zarabiam, czy jaki wykonuję zawód.

Za to że ludzie nie narzekają wiecznie na wszystko.

Za to że mogłam w podstawówce wybrać dla dziecka etykę zamiast religii bez żadnych przykrych konsekwencji dla tego dziecka.

Za to że obcy ludzie są dla mnie mili i każdy podaje pomocną dłoń.

Za to że mogłam tu poznać osobiście Belgów, Francuzów, Marokańczyków, Tajlandczyków, Kongijczyków, Hiszpanów, Portugalczyków i wiele innych narodowości, że mogę na żywo usłyszeć najróżniejsze języki.

Za to że mogłam poznać z bliska inne kultury.

Za to że ludzie swobodnie mówią o tym,  że ich dziecko czy znajomy ma partnera tej samej płci, że bycie gejem, lesbijką jest tu czymś normalnym o czym się normalnie mówi.

Za to, że ludzie nie chowają się za firanką by z ukrycia śledzić poczynania sąsiadów czy przypadkowych przechodniów tylko siedzą w otwartym oknie albo na krzesłach przed domami i zwyczajnie otwarcie się ludziom przyglądają a czasem nawet zagajają.

Za to że mam dostęp do świetnych lekarzy, dentystów, psychiatrów, kinezyterapeutów.

Za to że rowerowanie do pracy (nawet jak się w garażu  ma 3 wypasione bryki) jest tu czymś oczywistym i normalnym.

I za rozbudowaną i doskonale oznaczoną sieć ścieżek rowerowych.

Za kulturę na drogach.

Za atmosferę i szacunek w pracy.

Za to że nikt nikomu niczego nie zazdrości.

Za to że szkoła i edukacja  jest ważna dla wszystkich a nauczyciele cieszą się szacunkiem i poważaniem.

Za to że większość kobiet pracuje i może sie rozwijać.

Za zadbanych, aktywnych  i chodzących systematycznie do restauracji, kina, wyjeżdżjących na wakacje emerytów.

Za wiele możliwości zorganizowania sobie i dzieciom czasu wolnego za przystępną cenę.

Za brak zimy.

Za piękne miasta i wioski.

Za czystość na wsi.

Za liczne, przystępne i przyjazne restauracje oraz dobre belgijskie potrawy.

Za to, że pije się tu duże ilości alkoholu a mimo to nie widuje się pijanych ani pijących (nie licząc Polaków i Rumunów przy sklepach i w krzakach) poza knajpami i imprezami.

Za miłych i przyjaznych urzędników, kasjerów, konduktorów, policjantów itd.

Za to że obcy ludzie stali się dla mnie bardzo bliscy i zastepują mi rodzinę dając każdego dnia mnóstwo ciepła, wsparcia i zrozumienia, a także pomagając na każdym kroku.

Za to, że znalazłam tu swoje miejsce i że jestem tu szczęśliwa, o wiele szczęśliwsza niż w ojczyźnie, choć i tu los nie szczędzi solidnych kopniaków...



Na zakończenie dodam uczciwie, że mam też całkiem zacną listę z tym, co mnie w moim kraju wkurza, ale na razie nie zamierzam jej publikować, bo dziś szklanka jest do połowy pełna :-)


A wy za co kochacie swoje kraje?