26 września 2020

Książki, które poleca nasz ośmiolatek.

 Jakiś, spory już, czas temu opowiadałam o książkach, które podobały się naszemu synowi.

 tutaj kliknij, by przeczytać tamten wpis 

Pora na kolejny post w tym temacie, bo cały czas kupujemy i czytamy książki, więc czemu o tym nie napisać...

aktualna biblioteczka Młodego

Nasz Młody ma już 8 i pół roku, a my mu ciągle czytamy książki na głos. Nie dlatego, że on sam nie umie (bo umie doskonale), ale dlatego, że to jest bardzo przyjemne.  W sumie to czytamy często razem, z tym że matka z ojcem dłuższe kawałki. Od czasu do czasu starsza siostra czyta braciszkowi. Czytamy zawsze na dobranoc przed snem.

Czytamy zarówno nowości, jak i książki, które czytałam córkom kilka lat temu, a także lektury, którymi ja się zachwycałam mając tyle lat co Młody. Czytamy po polsku i niderlnadzku.

Książki po polsku, które poleca nasz ośmiolatek swoim rówieśnikom.

Kubuś Puchatek i Chatka Puchatka.

Numer jeden.
Książkę nie dawno zamówiliśmy w nowej polskiej księgarni internetowej  Dwa Misie (polecam!).
Książka chyba zasługuje na pierwsze miejsce posród naszych ostanich lektur polskojęzycznych. Młody bawił się przy niej wyśmienicie, a rozstanie z lekturą było bardzo smutne. Dla mnie samej i małżonka była to bardzo miła lektura. Z wielką przyjemnością wspominaliśmy sobie życiowe mądrości Puchatka i jego przyjaciół. 
Moim faworytem jest osioł z depresją. Jednak i Tygrys z ADHD jest mi dosyć bliski... A każdy rozdział to jakaś życiowa prawda...

"Jeśli spadniesz na kogoś, nie wystarczy powiedzieć, że nie chciałeś. W końcu ten ktoś też wcale nie chciał, żebyś na niego spadał"

"Czasami leżę w trawie i wcale mnie nie widać - mruknął Osiołek - i świat jest taki ładny. A potem przychodzi ktoś i pyta: "jak się dziś czujesz?" I zaraz okazuje się, że okropnie..."

"Bo wypadek to dziwna rzecz. Nigdy go nie ma, dopóki się nie wydarzy."

"Myślenie nie jest łatwe, ale można się do niego przyzwyczaić."


Detektyw pingwin.

O Panu Pingwiniie już było w poprzednim wpisie. Od tego czasu przybyło nam jednak dwie kolejne części cyklu, a Młody wszystkie lubi. Ostatni tytuł też kupiłam w księgarni internetowej Dwa Misie.


Kazik Pegazik

Książkę pod tytułem Kazik Pegazik kupiłam ze wzgledu na tytuł, bo fajnie jest czytać o przygodach kogoś kto ma tak samo na imię jak tata. Śmiechu było z tego tytułu co niemiara, ale potem się okazało, że sama książka była warta przeczytania. Czytał ją oczywiście głównie Tata Kazik :-)


Doktor Dolittle.
Nasz syn w przyszłości zamierza zostać lekarzem zwierząt, zatem cykl o Doktorze Dolittle musi należeć do jego lektur obowiązkowych. Kupiliśmy i przeczytaliśmy razem z ogromną przyjemnością:
Doktor Dolittle i jego zwierzęta.
Zoo Doktora Dolittle (mamy w ebooku)
Podróże Doktora Dolittle
oraz
Cyrk Doktora Dolittle
Teraz kupiliśmy jeszcze najnowszy film, ale jeszcze czeka na oglądnięcie :-)


Gęby, dzioby i nochale oraz Pupy, ogonki i kuperki.

Te dwie pozycje są superowe! Obie zawierają mnóstwo ciekawych, często zaskakujących (nawet starego) faktów o zwierzętach. Jedna książka mówi o przednich częściach zwierząt, a druga o tylnich. Napisane są w sposób bardzo przystępny - prosto, krótko, ale ciekawie. Te ksiażki też kupicie w Dwóch Misiach, czyli brukselskiej polskiej księgarni internetowej.




Świat pszczół oraz Świat Motyli

Kolejne oowiązkowe pozycje dla małych przyrodników. Je także mam z Dwóch Misiów. Młodemu bardzo się podobają.




Nela. Zapiski zoologa.

Nelę poznalismy dzięki Ciotce Młodego, która podarowała mu tę książkę z jakiejś tam okazji. Nela opowiada fascynujące rzeczy o zwierzakach. Na dzień dzisiejszy mamy tylko jeden tytuł w swojej biblioteczce, ale zapewne jeszcze kiedyś coś kupimy, bo jest tego więcej, a warto przeczytać bez wątpienia.




Czarnoksiężnik z Krainy Oz.

Klasyka! Zamawiając tę książkę zastanawiałam się, czy Młodemu się spodoba. Chcę zapoznac moje dzieci z książkami, które mnie się podobały i które uważam za godne przeczytania, ale nie zamierzam robić tego taką metodą jaką katowały nas belfry w PL. Nic na siłę. W Belgii w szkole na szczęście nie ma lektur obowiązkowych, tak nawiasem mówiąc. My czytamy, to co nam się podoba tylko i wyłącznie, a nie że musimy, że wszyscy czytają.  Ja lubiłam przygody Dorotki. Poza tym uważam, że to bardzo mądra książka, więc kupiłam dla Młodego. Spodobała się! 


Doktor Proktor i proszek pierdzioszek.

Sama czytam książki Jo Nesbo. Okazuje się, że pisze też dla dzieci.Tę książkę kupiłam w ebooku księgarni Apple, bo czasem czytamy też elektroniczne książki. Wybrałam ze wzgledu na śmieszny tytuł. Książka jest dobra. Nie jakiś szał  dla Naszego Młodego, ale dobrze się czyta i jest dosyć zabawna. Chyba jednak bardziej mogła by się podobac trochę starszym dzieciom.

Roblox. Najlepsze gry przygodowe.

Najnudniejsza książka, jaką kiedykolwiek cztałam dziecku. Ale Dziecko jest zupełnie innego zdania. Był podekscytowanym, gdy dodtał tę książkę i sam sporo od razu przeczytał, ale potem katował starych prośbami o czytanie przed snem... Zatem polecam fanom Robloxa.



Książki po niderlandzku, które poleca nasz ośmiolatek.


Dagboek van een Enderdraak

czyli Pamiętnik Enderdragona to typowa pozycja dla miłośników Minecrafta, ale nie mająca nic wspólnego z Mojang (kto gra ten wie). Głównym bohaterem jest enderdragon Vonkie... Historia taka sobie, ale Młodemu się podobała.


Bat Pat, Piraat Goudtand.


Bat Pat, Pirat Złoty Ząb. To była superowa, trzymająca w napięciu  historia o dzieciakach, duchach piratów i ukrytym skarbie. Fajnie się czytało.


Minecraft. De strip.

Komiks o Minecrafcie. Przypadkiem trafiłam na to w księgarni w czasie wakacji. Młody stwierdził, że nie lubi komiksów, ale tę książkę przeczyta na pewno. I przeczytał. Sam.




Książki Annie M.G Schmidt.

W Polsce znana jest pewnie wszystkim książka (czy książki - zależnie od wydania) o Jasiu i Janeczce czy Julku i Juleczce, czyli nasz Jip en Janneke. To zabawne, z życia wzięte opowieści o parze pieciolatków. Młody pokochał ich od pierwszego rozdziału, a potem płakał przy ostatnim. Dlatego postanowiliśmy sięgnąc po inne tytuły tej samej autorki i wszystkie są superowe. Większość jest tez sfilmowanych, więc i obejrzeeć można (są na Netflixie).

Wiplala jest po prostu supercool, no i trochę to poważniejsza książka niż Jip en Janneke. Jest to historia małego skrzata, który mówi, że nie jest skrzatem tylko Wiplalą z rodzaju Wiplali, czyli zupełnie nie skrzatem. Tak czy owak, gdy zjawia się nagle w domu pewnej rodzinie, zaczyna się sporo dziać. Jest często wesoło, ale  czasem dość przerażająco... Na końcu Wiplala odchodzi, no idzie sobie do Wiplalowego świata i wszyscy płaczą z czytającymi włącznie...

Otje. To dosyc obszerny zbiór przygód kilkuletniej dziewczynki i jej taty kucharza bez dokumentów. Obydwoje gadają ze zwierzertami, co przeważnie pom,aga im wykaraskać się z kłopotów, w które wpadają wyjątkowo często...

Abeltje jeszcze nie czytalismy, bo dopiero kupiłam w Kringwinkel (sklep z rzeaczmi używanymi), ale równiez ciekawie się zapowiada...




Vreemde wezens, 


czyli dziwne stworzenia, To w zasadzie książka dla dzieci trochę młodszych, ale Młody bardzo się nią zachwycił, kiedy to któregoś dnia do szkoły przyjechała księgarnia. Ta książka była tam dosyć droga (ok 30€) i wtedy kupiliśmy całkiem co innego, ale potem udało mi się w necie znaleźć za kilka euro i kupiłam na jakiś prezent. O, jak się cieszył. Ona jest bardziej do zabawy, jak do czytania, a zabawa polega na tym, by tworzyć nowe gatunki zwierząt. Kartki są sprytnie podzielone na pół i jak przewracamy poszczególne kartki z obu połówek to powstają śmieszne nazwy i śmieszne stworzenia - ptakoryby, rybowilki itd. Zabawa przednia.




Książki o eksperymentach.

Tego jest sporo chyba na każdym rynku - zarówno polskim jak i belgijskim, a moim zdaniem warto kupić coś takiego dla dzieci. Młody niektóre eksperymenty demonstrował na swoim kanale na YT (Epic World Of Izydor) z czego miał sporo frajdy. Jedną z tych książek zamówiłam przez internet w czasie lockdownu, a drugą kupiłam używaną za 1,5€ w Kring winkel.








23 września 2020

Wycieczka do Zwolle. Gdy wybierasz w rozkładzie 1 przesiadkę a 3 dostajesz gratis ;-)

Na wakacjach dobrze jest odpocząć nie tylko od pracy, ale i od części rodziny. Tak przynajmniej my uważamy i u nas się sprawdzają wakacje i odpoczynek w mniejszych grupach. Choć nie bez znaczenia jest tu zapewne fakt, iż jesteśmy rodziną patchworkową... 

I tak w tym roku męska część rodziny urlopowała się w Polsce, a żeńska w Holandii, a razem zaś czilowaliśmy się w Belgii.

W niniejszym wpisie opowiem o naszej wycieczce do Holandii.

 Do końca w sumie nie wiedzieliśmy, czy to się uda, bo z tym nowym dziwnym wirusem to nic teraz nie jest pewne. Zrobiłam jednak rezerwację noclegu i kupiłam bilety na pociąg no i czekałyśmy. Gdy już było bliżej jak dalej do planowanego wyjazdy zaczęła rosnąc nagle liczba zakażeń covid-19, a żeby było mało wrażeń, to któregoś dnia Młoda postanowiła dosyć spektakularnie zejść ze schodów z kubkiem i po tym przedstawieniu jej kostka znowu zrobiła się bardzo gruba, palec u nogi i palec u ręki nabrały ciekawej kolorystyki, ale najważniejsze że kubek się nie stłukł...

Ostatecznie jednak wyjazd doszedł do skutku. Wybrałyśmy się do Zwolle w prowincji Overijsel. Dlaczego tam? A dlaczego nie? Jedna z dużych ma tam internetową psiapsiółę i stwierdziłyśmy, że można połączyć spotkanie w realu z wycieczką wakacyjną. 

M_Jak_Mąż odwiózł nas o świcie na dworzec do Mechelen, bo tak łatwiej niż z naszego zadupia się pociągiem telepać. W planach miałyśmy jedną przesiadkę w Rotterdamie... 

Rotterdam

W planach, to znaczy zgodnie z rozkładami jazdy. Rzeczywistość jednak jak zwykle okazała się o wiele bogatsza we wrażenia i ciekawsza. Gdy już zostało nam pół godziny jazdy do punkku docelowego, nagle nasz pociąg się zatrzymał... Gdzieś w polu. Przez głośniki nadano komunikat, że pociąg jadący przed naszym uszkodził trakcję elektryczną i dalsza jazda nie będzie możliwa i że o szczegółach powiadomią za chwilę, jak sami będą wiedzieć. HA HA HA BARDZO ŚMIESZNE.

Za chwilę przeszli konduktorzy z kluczem i otworzyli wszystkie okna, bo klimatyzacja przestała działać. A że było już po 10tej to i coraz cieplej zaczęło się robić w wagonach, bo to było w upały akurat... COOL

Potem było kilka komunikatów na temat tego, czego nie wiedzą i że jak będą wiedzieć to powiedzą.

I że może będą nas ewakuować autobusami...

W końcu mieli prawie dobrą wiadomość, a "prawie" w tym wypadku robi ogromną różnicę. Powiedzieli, że uda się na chwilę włączyć prąd i uwaga... będziemy mogli WRÓCIĆ DO POPRZEDNIEGO DWORCA. I że stamtąd z peronu takiego i toru takiego jedzie pociąg do gzdieśtamgdzieśtam a z toru takiego a takiego gzdieśtamgdzieśtam... Dziękuję do widzenia miłej dalszej podróży. 

Problemy na torach w Holandii to świetna okazja, by się przekonać jaka jest różnica pomiędzy flamandzkim niderlandzkim a holenderskim niderlandzkim. - Co on tam namymlał przez ten mikrofon? - Pytam dziewczyn. One wzruszają ramionami i rozkładają ręce. Też zrozumiały tylko słowa "tor", "pociąg" i "do widzenia" hahaha.

Wiadomo, że jak kupiłam bilety do Zwolle to chcę dojechać tylko do Utrechtu. 

Najpierw zmarnowałyśmy trochę czasu na zwykły pospolity wkurw (ja) i narzekanie (ja). Najstarsza nie ma zainstalowanego stresu. Młoda jest młoda i trzeźwo myśli i szybko znalazła holenderską stronę lini kolejowych i zaczęła obczajać pociągi. Ja oczywiście wiem wszystko lepiej i poszłam się zapytać w informacji... No poszłam, taa.... nie tak hop siup. najsampierw bowiem trzeba było zrozumieć, jak otworzyć bramki biletem elektronicznym. Młoda odkryła, że dobrze jest kod na smartfonie powiększyć, wtedy skaner to odczyta. Otwarło! No i dobra człowiek powiedział to samo co Młoda, że ten i ten tor ale można też z tamtego i tamtego. Poszłyśmy  na ten i ten. Patrzyłyśmy na kawki.... 

Wiecie, że oni tam na stacji żebrzące kawki mają zamiast gołębi jak na normalnych dworcach..?!

Patrzyłyśmy na te durne kawki. Gadałyśmy. W końcu patrzę za siebie, a tam konduktor właśnie odgwizduje odjazd NASZEGO POCIĄGU, bo jednak tor ten-a-ten A a ten-a-ten B to kuźwa różnica jest. Pociąg z trzema przesiadkami z głowy. Został ten z dwoma przesiadkami odjeżdżający z tamtego i tamtego toru. Nie było ani A ani B.

Poszłyśmy tam. Wsiadłyśmy. Po kilku stacjach przesiadłyśmy się do kolejnego, jak się okazało bez klimy, który jedzie godzinę do Zwolle. Po sprawdzeniu biletów konduktor przełaził spowrotem na początek pociągu i kazał zdjąć młodym buty z siedzeń. Potem uszedł kawałek i wrócił, by powiedzieć, że jak nam gorąco, to możemy pójśc na koniec wagonu, gdzie jest chłodno... 

Lepiej późno niż wcale. 

Faktycznie było chłodniej.

W międzyczasie przemejlowałam do hotelu, by poinformować o spóźnieniu. Mieliśmy być w na miejscu przed 11 a dotarliśmy na 14. Czekali na nas. Chyba sprawdzili informacje, bo znali szczegóły wydarzeń na torach. 

Z przygodami, bo z przygodami (w końcu co to za wkacje bez przygód!), ale dotarliśmy do naszego celu.  Nasza noclegownia okazała się taka, jak była pokazana w internetach, no po prostu fantastyczna. 

Pelsertoren

B&B Pelsertoren

nasz pokój w Pelsertoren


Na szczyt wieży można sobie było wyjść i popatrzeć na dół

widok z naszej wieży

dosyć wysoko...

widok z naszej wieży

na szczycie Pelsertoren


schody na szczyt wieży


widok z wieży na Peperbus


widok z naszej wieży


Nie ukrywam, że ja tam do tego Zwolle to głównie dla tego noclegu właśnie jechałam, bo ja to wszak nie jestem normalna. Szukając informacji o tym miasteczku natrafiłam na zdjęcie fragmentu zabytkowego muru miasta i wieży Pelsertoren, przy czym stało napisane, że tam można nocować i że na wieży można się relaksować i patrzeć sobie na miasteczko. No to jak chcę tam przenocować. Noooo, gdyby nie pandemia, to takie miejsce już przed wakacjami dawno by było zajęte, ale koronie zawdzięczamy, że było wolne więc od razu zarezerwowałam. 

A to hotel akuratny na czas pandemii, bo jest tam raptem 3 pokoje. Nam dostał się ten na samym dole i cieszyłyśmy się osobnym wejściem. Zresztą poza nami była tam tylko jedna para, czyli bezludzie totalne.

Wieża, która nazywa się Pelsertoren - jak nie trudno się pewnie domyślić - znajduje się w centrum miasteczka. Do rynku głównego jest z 5 minut marszu i wszystkie co ciekawsze obiekty są praktycznie tuż obok. W każdym razie większość tych, które chciałam zobaczyć, były tuż obok. I dobrze, bo jako się rzekło, to był czas upałów i maszerowanie na dalsze trasy raczej się nikomu nie uśmiechało. Innym razem pojedziemy zobaczyć resztę rzeczy. Polubiłam od razu to miasteczko - jest niewielkie, spokojne i piękne.

Wieża Pelsertoren i kawałek murów miasta

okolice Pelsertoren


inny widok na Pelsertoren



Nieopodal Pelsertoren jest najpiękniejsza księgarnia, jaką w życiu widziałam. Waanders in de Broeren. W zeszłym roku w Maastricht odwiedziłyśmy podobną, ale ta ze Zwolle bije tamtą na głowę. Obie znajdują się w starym kościele Dominikanów i obie są fascynujące, ale w Zwolle poza tym, że jest przepięknie, to jeszcze mają tam kawiarnię, w której można sobie czytać książki z księgarni, a także restaurację.
















Koło księgarni znajdziemy też inną ocalałą wieżę z dawnych murów miasta. Wijndragerstoren. W tej wieży jest urokliwa kawiarenka z, jak powiadają, najpiękniejszym tarasem w mieście. Znajdują się bowiem nad samą wodą. Wieża straciła swoją militarną fukcję w XVII wieku, po czym służyła różnym celom. Swoją siedzibę miał tam cech winiarski (stąd nazwa: wijndragers - nosiciele wina), była też magazynem i w końcu fabryką musztardy. Fabryka przeniosła się potem w inne miejsce, ale nadal produkuje sosy i musztardy pod nazwą De wijndragers.





Od wieży szybko dojdziemy do rynku, gdzie spotkamy Szklanego Anioła, który jest nieuzbrojoną wersją Michała Anioła i stoi na rynku od 2010 roku. Stare opowieści mówią, że dawno dawno temu w tym miejscu ponoć znajdzował się pręgież, a nieopodal był szafot, na który skazańcy maszerowali dzisiejszą uliczką Korte Ademhalingssteeg. Mówi się, że jak ktoś nie zrobił sobie zdjęcia pod aniołem to nie był w Zwolle... 



Normalna wersja Michała Anioła znajduje się tuż obok na wieży gotyckiego  Kościoła Świętego Michała. Zaś święty ten jest patronem miasta.

Tuż obok kościoła i Anioła jest anielska knajpeczka De Engel i tam właśnie zaserowowano nam iście królewskie śniadanie, które wykupiliśmy wraz z noclegiem. Nie obyło się bez heheszków, bo sery i wędlinę podano nam na sznurze przypięte spinaczami, z czego podśmiewał się pan śniadający obok razem ze swoim psem. A pies jak to pies (rasa a la mała krowa) przystawił nos do naszego "prania" i zaczął się oblizywać. Pan kilka razy musiał go wołać, zanim Pan Pies zdecydował się posłuchać. Inni a my z nimi nieźle się uchachaliśmy.

nasze śniadanko



Nie daleko od rynku jest słynna "pieprzniczka", czyli Peperbus, czyli wieża Bazyliki Matki Boskiej Wniebowziętej, która wyraźnie góruje nad całą resztą zabudowań. 






Z rynku nie daleko mamy do muzeum De Fundatie. Dla nas interesujące było ono głównie z wierzchu, bo budynek jest dosyć oryginalny i przyciągający wzrok. Na sztuce się nie znam ani za bardzo nie interesuję, więc nawet mi nie przyszło do głowy, by wchodzić do środka.



Z ciekawszych obiektów wymienić jeszcze należy bez wątpienia Sassenpoort, niegdysiejsza brama miasta.



Dalej pokażę obrazki, znaczy zdjęcia z naszej wycieczki. Na koniec muszę jeszcze wspomnieć naszą podróż powrotną, bo i ta nie przebiegła wedle planu. W Zwolle wsiadłyśmy w pociąg do Rotterdamu, gdzie miałyśmy się przesiąść. W trakcie podróży poinformowano nas, że pociąg jedzie tylko do Goudy, gdyż jakiś inny pociąg się rozkraczył na torach i przejazd jest utrudniony, bo jeden tor jest zablokowany, co znaczy że tylko niektóre pociągi jadą do Rotterdamu. Ten akurat NIE JEDZIE. Następny jedzie. Następny był za godzinę. 























































ślad nowych czasów na dworcu kolejowym