28 kwietnia 2021

Mój syn jest za mądry na trzecią klasę.

 Zdechł mi laptop. Nnooo trochę mu w tym pomogłam, jak mnie wkurzyło, że co raz to coś przestaje działać. To był stary dobry HaPek w metalowej obudowie. Służył mi dobre kilka lat wytrwale. Do ostatnich chwil działał na siódemce (windows7) i DZIAŁAŁ mimo (a raczej dzięki) braku aktualizacji. Brakowało mu DELETE, SHIFTu i paru innych klawiszy, a mimo to trzymał się dzielnie. Wszystko ma jednak swoje granice. Zdechł. Być może sformatowanie dysku i postawienie systemu od nowa by coś pomogło, ale to by trza szukać starej siódemki, kombinować, a nie wiadomo i tak, czy jeszcze by pomogło. Nie chce mi się z tym certolić. 

Pora się rozejrzeć za jakimś małym jabłkiem... Póki co trzeba klikać z iPada. Niby nie najgorzej, ale są łatwiejsze sposoby na pisanie niż macanie tabletu. 



Wczoraj miałam wywiadówkę online u Młodego. Śmiesznie trochę z iPada, ale - jak to mówią - z braku laku dobry i kit. Młody ma w tym roku trzy wychowawczynie i nie, w Belgii nie jest to też normalne. Dwie może i tak, ale trzy to lekka przesada i w sumie nie wiem, co to ma na celu i dlaczego tak wyszło. W B klasie jest normalnie jedna Pani.  Ostatnio, po skargach rodziców, mają przynajmniej przez większość dni jedną juf (Pani), a w jeden dzień lekcje prowadzą dwie pozostałe. No, oprócz wychowawczyń mają jeszcze panią od w-f i nauczycieli od etyki i różnych religii. Młody chodzi na etykę. 

Na wywiadówce było dwie wychowawczynie. Normalnie na wywiadówki w naszej szkole  podstawowej uczniowie nie przychodzą (w wielu szkołach średnich jest to z kolei obowiązkowe). Jednak wywiadówka online, ma to do siebie, że jest w domu i dziecko może słuchać. Młody był zatem na wywiadówce i miał okazję od razu wyrazić swoje zdanie na pomysły wychowawczyń. A pomysły były różne, bowiem Młody jest dosyć problematycznym dzieckiem. Do niedawna po prostu tylko go chwalili, że świetnie sobie radzi ze wszystkim, że niebywale szybko liczy, że niesamowicie czyta. Nie mogli wyjść z podziwu, że tak doskonale radzi sobie z językiem niderlandzkim w mowie i piśmie, mimo że w domu mówimy po polsku. 

Od pewnego czasu jednak jego zdolności zaczynają być problematyczne dla nauczycieli i innych dzieci. Młody jest za szybki. Młody się nudzi, mimo otrzymywania trudniejszych zadań. Pani opowiadając śmiała się, że czasem są w szoku, bo jeszcze nie zdążyły skończyć tłumaczyć, o co chodzi w zadaniu, a Młody już zadanie rozwiązał i podaje rozwiązanie. Tymczasem pozostali dopiero próbują rozkminić, o co kaman.

Pytały się też, czy przygotowuje się do dyktand. Oni mają w każdy piątek dyktando, a wcześniej w poniedziałek  dostają listę słów do ćwiczenia. Obowiązkiem jest napisanie ich ze słuchu po trzy razy przed  dyktandem. Młody pisze raz, nie rzadko w piątek rano, a czasem w ogóle. Do czego przyznaliśmy się na wywiadówce. Na co Panie odrzekły, że normalnie dziecko dostawało by upomnienie a za którymś razem karę, ale Młody otrzymuje z dyktand przeważnie 10/10 punktów, więc bez sensu było by wymagać, by ćwiczył i go karać.

Zapytały Młodego, czy się nudzi w szkole. Ten odpowiedział, że i owszem. Nawet bardzo. To je martwi, bo nuda oznacza w konsekwencji niechęć do szkoły. 

W końcu powiedziały, że rozważane jest wysłanie go od września do piątej klasy. Teraz chodzi do trzeciej.  Jemu ten pomysł się podoba, ale z drugiej strony nie chce stracić świetnych klasowych kolegów. Klasę ma teraz świetną. Do wakacji jednak póki co jeszcze dwa miesiące, czyli całkiem sporo czasu. Na ten czas panie myślą, by uczyć go dodatkowo innych rzeczy. Zapytały, czy kosmos i planeta Ziemia go interesuje. O Taaak! No to zaklepane, będzie uczył się ponadprogramowych rzeczy. Ja mam jednak obawy, czy on już przypadkiem nie wie tego, czego one chcą go nauczyć hehe. Szkoła wszak nie jest jedynym źródłem wiedzy, a Młody lubi wiedzieć. Młody zadaje dziennie dziesiątki pytań. Młody szuka w internecie i w książkach. Ta kudłata główka pracuje na pełnych obrotach całe dnie. 

Myślą też o klasie kangoeroe (kangur), gromadzącej w naszej szkole zdolne starsze dzieci. Młody na to jak na lato. Gdy można tylko czegoś nowego się uczyć, to on jest zawsze na tak. A jak! 

Pamiętam jak Młody skończył 2,5 roku i nie mógł się doczekać na pierwszy dzień szkoły i już w niedzielę chciał iść. Dziś ma 9 lat i nadal lubi chodzić do szkoły. Nie lubi tam pewnych rzeczy, jak np etyki, gdzie „pani gada orzeczach, które on już od dawna wie, co jest kompletnie beznadziejne”. Nie lubi łobuzów i kolegów (nawet fajnych), którzy mu przeszkadzają w lekcji §” i jeszcze potem pani mnie ochrzania że to ja gadam, jak to ten cały czaas czegoś chce i  mnie wkurza!”.


Ciekawa jestem, co z tego wszystkiego wyniknie. W każdym razie jedno już wiemy - zdolne dziecko to też problem! Przeskoczenie klasy to jest poważna sprawa, która ma swoje dobre i złe strony. Nudzenie się na lekcjach to problem. Posiadanie takiego dziecka w klasie to nie lada wyzwanie dla nauczyciela. 

My, jako rodzice jesteśmy dumni i cieszymy michę, ale też niepokoimy się, bo nie sztuka podjąć głupią decyzję i potem pluć se w brodę. Już nie jedną taką żeśmy podjęli w stosunku do naszych dzieci, przez co te miały potem pod  górę i dostawały w dupę. 

Ech! Jak by się obrócił, dupa zawsze z tyłu.... a problemy do rozwiązania z przodu i nigdy się nie kończą. 



18 kwietnia 2021

My to jednak mamy farta w tej pandemii

Przydało by mi się kilka dni wakacji, ale takich serio serio. Wyjechać na kilka dni, najlepiej samemu w jakieś fajne miejsce, by można było zwiedzać, podziwiać, ale też trochę się porelaksować w spokoju bez myślenia o pracy, domu, dzieciach, o stu niezałatwionych sprawach. No po prostu "nic nie robić, nie mieć zmarwtień, chłodne piwko w cieniu pić..." Pomarzyć można. Wystarczyło by jednak, aby trochę ciepła stanęło i by można było w weekend pobyczyć się w hamaku we własnym ogródku i powygrzewać stare kości do słońca, nabrać pozytywnej energii. A i pojechał by gdzie po lasach, czy szuwarach połazić. Jednak do tego potrzebujemy ciepła, bo ostatnio bardzo źle znosimy wilgoć i zimno. Ale jest zimno i paskudnie. Nawet jak słońce świeci to zimno jak fiks. Niby wczoraj już było nienajgorzej - prawie cały czas świeciło słońce a i z 15 stopni ciepła było. O tak, tak mogo by już być choć z chwilę, ale niestety, zapowiadają opady deszczu na najbliższy tydzien i kolejny weekend. Nie pocziluje się zatem za długo.

Dzieciska siedzą w domu przy kompach - dwójka już trzeci tydzień, jedno już na stałe. Młoda zapisała się póki co na egzaminy z angielskiego - ustny i pisemny - i uczy się trochę z anglika i trochę z gegry, bo to dwa najłatwiejsze przedmioty do zdania.

Młodemu się okropnie nudzi, bo co samemu można robić całe dnie? Siostry są za stare by się z nim bawić. Ja chodzę do roboty, ojciec chodzi do roboty, a dzieci w domu. Pogra trochę i pogada przez internet z rówieśnikami albo kuzynostwem, poskacze po polu i nudzi się. Nudzi i nudzi. Wieczorem chodzi z tatą na spacery albo na boisko pokopać w piłkę, ale to mało. Czasem zagramy w karty czy nagramy jakieś wideo, ale to pikuś cały. On już przyzwyczajony do szkoły, że tam mu zajęcia cały dzień ktoś znajduje - nauka, zabawa, koledzy, koleżanki. Do domu przychodzi koło 16 i po całym dniu jest zmęczony więc wtedy z przyjemnością zasiada do kompa na chwilę, ale w ferie są nudy.

Jestem zmęczona wszystkim. Najmniej fizycznie, ale psychicznie bardzo. Ciągle coś do załatwienia, do zdecydowania, do przemyślenia, no i ta niekończąca się robota w domu, od której idzie kręćka czasami dostać. Przychodzę w południe z właściwej roboty z myślą, że tylko tą jedną rzecz zrobię, a potem pobawię się z Młodym. No i robię tę rzecz, potem jeszcze tylko to szybciutko, i to, i tamto, a jeszcze to i to prędziutko oraz to. No zrobione... Co? Mąż już przyjechał? Co tak wcześnie? Która to godzina? Jak to osiemnasta? Przecież jeszcze południowej kawy nie zdążyłam wypić. Z Młodym znowu się nie pobawiłam. I tak co dnia. Innymi razy postanawiam, że dziś nic nie robię - odpoczywam całe popołudnie, bo mam lenia i zmęczona się czuję. No a potem przychodzę do domu z pracy i jest jak wyżej. Czasem jestem zła sama na siebie, ale jakoś trzeba to wszystko ogarniać przecież - sprzątanie, pranie, zwierzaki, gotowanie... Jednak mam i takie dni, że przychodzę z tej roboty i nic mi nie idzie, latam w te i we wte bez głowy albo siedzę na kanapie i na niczym się skupić nie mogę ni chęci jakiejkolwiek znaleźć do roboty - totalny lag.

Najbardziej jednak wkurza zimno i pandemia trzymające nas uparcie w niekończącym się areszcie domowym. Z każdym dniem mam bardziej dość tej chorej pojebanej sytuacji. Każdy weekend ziąb i/lub deszcz, śnieg, mróz, syf, kiła i mogiła. Nawet oczu się rano nie chce otwierać i jakby nie zwierzaki, które najpóźniej o siódmej muszą zostać nakarmione i wypuszczone, to by człowiek z sypialni w ogóle najchętniej nie wychodził - tam mamy cieplutko i przytulnie i można by cały dzień książkę czytać... No ale wstaje się, zjada śniadanie, ogarnia co jest do ogarnięcia i od południa do wieczora Netflix, książka, telefon. Nic się nie chce. Nic a nic. Nie ma sił, nie ma chęci, nie ma nastroju, mózg chodzi na zwolnionych obrotach, a ciało na jeszcze wolniejszych. Jeszcze trochę takiej chujnej pogody, a wszystkich nas szlag trafi.

W piątek tak se myślę: pojechałabym nad morze połazić po plaży, na jakieś totalne zadupie, gdzie psy dupami szczekają a mewy nawracają bo nawet się nasrać nie opłaci, czyli np do Zeebrugge. Popatrzałam na pogodę i kazało, że w sobote ma być słonecznie, choć chłodno. Było by. Popatrzałam do apki pociągowej i już pojechane... "zgodnie z rozporządzeniem pjebańców od regulacji pandemicznych, w pociągach jadących na pomorze wszystkich naiwnych obowiązuje siadanie przy oknie, co oznacza że naiwni muszą kiblowac na stacji w pizdę długo, aż trafi im sie pociąg, w którym będzie wolne miejsce przy oknie". Cmoknijcie mnie zatem w dupę ze swoim jebanym morzem i swoimi jebanymi pociągami. Z Młodą rozmyslałayśmy, żeby do Doel pojechać, ale Młoda się obawia, że teraz, jak nigdzie nie można jeździć to i w opuszczonej wiosce może być tłoczno, bo co ludzie mają robić? Już każdemu się pierdolić zaczyna od siedenia w domu.

A jeszcze mnie naszło przeczytać ostatnie rozporządzenia wydane w tym tygodniu. Jebłam! I jeszcze leżę. Wie ktoś może, ile jest dokładnie tych lockdownów jeszcze zaplanowane? Bo teraz jest kolejne luzowanie, a potem zapewne lockdown wakacyjny... Bardzo chciałabym wiedzieć, jak długo jeszcze będziemy się w to bawić, bo ta zabawa jest strasznie głupia i nudna. 

Obserwując namiętnie instagrama i czasem fb widzę, że nie tylko ja mam już po dziurki w nosie tego wszystkiego. Zewsząd słychać rozdzierające i pełne rozpaczu wołanie: "LITOSCI! POTRZEBUJEMY WIOSNY!" "DAJCIE CHOĆ ODROBIĘ CIĘPŁA I SŁOŃCA!"

Ludzie porozdzielani z bliskimi i przyjaciółmi, uwięzieni w domach usychają z tęsknoty, gnębieni przez media  wizjami  nieuchronnej śmierci oraz nadchodzącego końca świata umierają powoli ze strachu i przerażenia. Boją się wyjść z domu, przytulić bliską osobę, podać rękę sąsiadowi. Nawet takie nielubiane rzeczy jak codzienna robota czy durne cholerne zakupy, na które tak wszyscy jeszcze do niedawna pospułu narzekali, dziś stały się nagle marzeniami, bo i te ochydne zajęcia zostały nagle zabronione. Ludzie boją się ruszyć, zaprotestować, przeciwstawić gnębieniu. Spora część zaczyna bać się własnego cienia. Wszyscy czekają na koniec tego terroru, ale coraz bardziej tracą na to nadzieję albo obawiają sie wpadnięcia z deszczu pod rynnę, bo coraz więcej ludu zaczyna już widzieć oczami wyobraźni dalsze nieuchronne konsekwencje tej głupiej zabawy i to dopiero napędza im strachu...

Pandemia jest nowym zjawiskiem i nikt nie wie, czego się w tej sytuacji może spodziewać, ale są na tym świecie rzeczy, które wszyscy dobrze znają. Do takich np należą nadchodzące po sobie w określonej kolejności pory roku. I tak wszyscy czekali masowo na nadejście upragnionej wiosny, na jedną pewną w tym świecie rzecz. Bo każdy wie, że jak jest wiosna, to można pójść grzebać w ogródku, w polu, czy choćby na balkonie kwiatki sadzić, że można pojeździć rowerem z dziećmi, pospacerować, pobiec do lasu i nad staw i zapomnieć o tym co złe choć na chwilę. Wystawić twarz do słońca, pooddychać świeżym wiosennym powietrzem, powąchać kwiatów i nacieszyć się barwami oraz śpiewem ptasząt.

 A wiosna nie przychodzi. 

Pozbawia ludzi nadziei, przedłuża i zwiększa ich niedolę. Dlatego tak bardzo intensywnie, myślę,  odczuwamy i przeżywamy wszyscy tego roku opóźnienie wiosny (bo przecież nie raz już się takie coś w naszych dziajach zdarzało, a takiej dramy jak w tym roku nie widziałam). U nas w tym momencie na szczęście nie ma już śniegu, wszystko wokół kwitnie, pachnie i śpiewa. Widać wiosnę przynajmniej, ale zimno dosyć jak na belgijski kwiecień, zaś my wszyscy mamy dosyć siedzenie w domu w całkowitym zamknięciu. Już tyle czasu nie byliśmy ani w kinie, ani w knajpie, ani w zoo, ani na żadnej wesołej rodzinnej wycieczce, a i szkolne wycieczki też są odwołane. Nuda do kwadratu. 

Ja próbuję coś wymyśleć, żeby gdzieś pojechać razem, coś fajnego porobić, ale to nie proste, bo wiele rzeczy jest zamkniętych, a dla nas sporo nieosiągalnych ze względu na zdrowie i inne osobiste ograniczenia. Wkurw bierze jednym słowem. Nic nie cieszy, nic się nie chce.

Mamy jednak farta...

Mamy farta, bo ciągle pracujemy obydwoje tak jak pracowaliśmy bez żadnych najmniejszych zmian. Na razie, bo w zawodzie małżonka już coraz wyraźniej widać pierwsze konsekwencje pandemii i durnych postanowień z góry - coraz mniej roboty. Ale - odpukać - jeszcze jest. Jego koledzy po fachu z innych karoserii już pracują zaledwie po 3 dni w tygodniu, a są i tacy co raptem roboty na jeden dzień w tygodniu znajdują. Wiecie co to znaczy pracować nagle na 3/5 etatu, podczas gdy na 5/5 ledwie na opłaty na styk starcza? My jeszcze pracujemy normalnie, ale niestety zewsząd już słyszymy głosy na temat problemów z pracą. Mamy też tego farta, że jesteśmy nauczeni żyć z dnia na dzień i cieszyć się małymi rzeczami. Na szczęście nie mamy żadnych oszczędnosci, które moglibyśmy stracić. Nie mamy żadnych wielkich kredytów, których za jakiś czas być może nie mielibyśmy czym spłacać. Nie jesteśmy właścicielami restauracji, salonów piękności, biur turystycznych, hoteli,  czy producentami żywności, których to rzeczy jeszcze nie dawno człowiek mogł drugiemu zazdrościć, a dziś się cieszy, że jest zwykłym pospolitym robolem i nic nie ma wiele do stracenia. 

Mamy też tego farta, że jesteśmy introwertykami, którzy i bez pandemii trzymali się z dala od innych homo sapiens, a przy tym nie posiadamy żadnej rodziny w okolicy, której by nam mogło brakować, wiec z ze zmienianej codziennie liczby dozwolonych kontaktów tylko się śmiejemy. Ekstrawertykom nie zazdroszczę.

Mamy tego farta, że jest nas w domu pięcioro i bardzo się wszyscy lubimy, lubimy ze sobą przebywać, lubimy ze sobą gadać i tematów nam nigdy nie brakuje. Mamy tego farta, że nie ma w domu sytuacji konfliktowej, że nikt nie nadużywa alkoholu, narkotyków, że nawet nikt nie pali, że nie ma przemocy ani fizycznej, ani słownej, że jest tylko wzajemne zrozumienie i radość z współistnienia. Ale nie każdy ma tyle szczęścia.

Mamy tego farta, że mieszkamy na wsi i to z dala od centrum, za to blisko lasu i szerokich pól. Wokół mamy miłych przyjaznych samodzielnie myślących ludzi, którzy pandemicznych nakazów i zakazów przestrzegają tak jak i my, czyli dosyc  umiarkowanie, kierując się głównie rozumem i zdrowym rozsądkiem niż strachem. Nie wiem, jak żyją dziś rodziny mieszkające w klitce w bloku w centrum miasta. Nie wyobrażam sobie nawet.

Mamy tego farta, że wynajmujemy blisko 200metrowy dom z ogrodem, że każdy ma swój własny ogromny pokój, do tego salon, kuchnię i ten ogródek. Że każdy ma swój komputer, swój telefon i tablet, że mamy internet, rodzinnego Netflixa, rodzinnego itunesa, dostęp do książek zwykłych i elektronicznych, że wszystko możemy kupić online. Wiem jednak, że nie każdy ma takie możliwości i to mnie przeraża.

Mamy tego farta, że każde z dzieci doskonale umie posługiwać się komputerem i internetem oraz 3 językami i że mogą ciągle być w kontakcie z rówieśnikami z całego świata i że korzystają z tego.

Mamy tego farta, że w domu mamy aktualnie 9 zwierzaków, które wszyscy uwielbiamy i którymi możemy się zajmować, na które możemy każdego dnia patrzeć, obserwować, karmić, głaskać, przytulać, gadać do do nich i o nich.

Mamy tego farta, że u nas szkoły są normalnie otwarte, że wszystkie przedszkolaki i podstawówki pracują normalnie od początku roku szkolnego i dzieci uczą się normalnie i normalnie z rówieśnikami spotykają, a nawet tych koszmarnych chorych i nic wiele nie dających masek nie musza nosić. A i średnie szkoły w dużej mierze prowadzą lekcje stacjonarne w tym roku szkolnym, a tylko częściowo online...

Mamy tego farta, że u nas służba zdrowia ciągle bez większych przeszkód normalnie funkcjonuje. Tu nie ma problemu pójśc do dentysty, ortodonty, dowolnego lekarza rodzinnego czy specjalisty. Także psycholodzy, kinezyterapeuci, logopedzi itd przyjmują normalnie. Lekarz przyjeżdża też na wiztyty domowe zwyczajnie jak przed pandemią. Normalnie odbywają sie planowane zabiegi, badania i operacje w szpitalach. Gdy patrzę na to, co się dzieje w Polsce, to mam gęsią skórkę.

Mam dość tej pandemii, ale cieszę się, że jestem tu gdzie jestem, że jestem kim jestem i że jestem z kim jestem. Trafiło mi się to życie jak ślepej kurze ziarnko.

ednak chcę, żeby już było ciepło, bo zimna nie lubię. I chciałabym jeszcze kiedyś normalnie żyć, normalnie podróżować, normalnie do knajpy wyjść... Takie drobne marzenia....









17 kwietnia 2021

Ona i ja.

Nie dawno otrzymałam wiadomość, że odeszła kobieta, która mnie urodziła, karmiła, ubierała i wychowywała. Matka. 

Jej życie raczej do najłatwiejszych nie należało, ale też chyba i nie było najgorsze... Czy przeżyła je dobrze? Czy wykorzystała szanse dawane przez los? Czy była szczęśliwa...? Na te pytania odpowiedzieć mogła  tylko ona, ale już nie odpowie. Odeszła i wszystkie swoje tajemnice zabrała ze sobą na zawsze. 

Ja mogę odpowiadać tylko i wyłącznie o swoich uczuciach, myślach i emocjach. I opowiem, bo czuję taką potrzebę, a uważam że mam do tego pełne prawo, by o tym napisać.  Mam nadzieję, że nikt nie będzie mi miał tego za złe i  nikt nie poczuje się urażony... Pamiętajcie tylko, by nie mierzyć mnie swoją miarą, bo nie stoicie w moich butach. Ja to ja, a ty to ty. Inaczej nie będzie.

Ostatnie lata bardzo mnie zmieniły. Wsześniejsze też, bo z każdym rokiem i z każdym doświadczeniem życiowym się zmieniam, ale te dwa ostatnie były bardzo trudne z różnych względów. Moja psychika została kompletnie przeformatowana i chyba jeszcze nie wszystko zostało z powrotem zainstalowane, bo nie wszystko mi działa jak należy, a może zwyczajnie nigdy zainstalowane nie było i dlatego nie czuję tego co ludzie zwykle czują w podobnej sytuacji. No ale po kolei.

Mieszkałam z Moją Matką w pod jednym dachem przez ponad 30 lat. To długo, bardzo długo, ale co z tego wszystkiego czasu, gdy nigdy nie byłam z nią na prawdę blisko, nigdy się na prawdę nie rozumiałyśmy. Nie byłam zdecydowanie córeczką mamusi. Poza tym ona nigdy nie okazywała zbytniej czułości (takie raczej były czasy) więc i więź nie miała za bardzo jak się wykształcić, tak myślę. 

Byłam pierwszą córką, najstarszą córką , ale córką zupełnie do niczego. Ja jakoś nigdy nie spełniłam Jej oczekiwań, nigdy nie byłam taką, jaką Ona chciała bym była. Takie w każdym razie zawsze odnosiłam wrażenie. Byłam raczej czymś  odwrotnym do Jej oczekiwań co do córki. Dlatego pewnie, a może mimo tego, nigdy nie udało mi się zasłużyć na najmniejszą pochwałę, na akceptację, nigdy nie udało mi sie jej niczym zadowolić ani tak na prawdę ucieszyć, choć ciągle się starałam robić wszystko najlepiej jak potrafiłam. Moje  życiowe wybory nie były zwykle pochwalane. Na wsparcie i zrozumienie też raczej nie miałam co liczyć. Z większością poważniejszych probemów osobistych zostawałam sama, nierozumiana przez nikogo, a ona była gdzieś z boku zagoniona swoimi problemami, których nigdy jej nie brakowało. Okazywanie uczuć raczej słabo jej szło i ja nawet chyba wiem dlaczego, ale skoro ona o tym nie mówila, to ja też nie muszę. Dość, iż powiem, że i Ona dostała od życia w dupę nie raz i nie dwa. Przeżyła swoje. Ozapierdalała się za dziesięc bab. Otrapiła. Nie zamierzam sie tu z nią licytować na przeżycia i doświadczenia, bo Jej były inne niż moje, bo ona żyła w innych czasach i innym świecie niż ja żyję, bo ja myślę inaczej niż Ona myślała, ale wiem, że nie miała łatwo, a wszystko, co kiedykolwiek przeżyła odcisnęło na niej swoje piętno. 

Nie byłyśmy w każdym razie sobie nigdy bardzo bliskie. Była moją Matką a ja Jej córką i nic tego nie zmieni. Karmiła mnie, zmieniała pieluchy, opiekowała się mną w chorobie i we wszystkich innych dniach... Po prostu robiła to wszystko, co robią matki na całym świecie. Była matką. Starała się jak mogła, co oczywiście - jak w przypadku wszystkich pozostałych matek ze mną włącznie  - efekty dawało różne i różnie się objawiało, a co nie zawsze nam gówniarzom, a potem dorosłym dzieciom się podobało... Rola matki to trudna sprawa - musisz grać jak najlepiej, ale nikt nie daje ci scenariusza.

Na pewno nie byłam idealną córką dla Niej, a Ona nie była idealną matką dla mnie. Bardzo się różniłyśmy i to chyba pod każdym względem. Choć i kilka podobnych cech by się znalazło, jakby się dobrze przyjrzał...
Nie była na pewno złą matką, bo jakby nie patrzeć, przeżyłam całkiem nieźle dzieciństwo, nienajgorzej młodość i  dorosłość, a to że nie zawsze było cukierkowo...,no cóż, a czy tak nie jest gdziekolwiek...?

Ogarniałyśmy razem dom, starałam się pomagać jej w polu, dzieliłam się zarobionym groszem, gadałyśmy o tym i o tamtym, wiele rzeczy wspólnie robiłyśmy w ogóle, jak to w domu w babskim świecie, ale czułej więzi za bardzo nie było, a jeśli nawet była, to bardzo mało odczuwalna. 

W końcu nadszedł ten dzień, w którym opuszczałam dom rodzinny. Jej się to z jakiegoś powodu bardzo nie podobało, bo na pierwszą wieść o moim postanowieniu, przestała ze mną rozmawiać, więc pakowałm się w samotności i po cichu. Matka wypowiedziała tylko jedno zdanie na pożegnanie. Cztery słowa, które sprawiły, że coś we mnie na zawsze umarło. "Pamiętaj, powrotu nie ma!". Wiem, że czasem mówi się co innego, niż się myśli, co innego niż by się chciało powiedzieć, ale nie da się odsłyszeć tego, co się usłyszało, a ja ten moment, te kilka sekund mam w głowie od ponad 10 lat i bolą tak samo jak wtedy, choć potem nadal przez długi czas byłyśmy zwyczajną matką i córką, ze zwyczajnymi relacjami, tyle że na odległość. Odległość, która rosła z każdym dniem, nawet jak fizycznie się nie zmieniała. 

Najpierw zamieszkałam od Matki dosyć daleko. Sto kilometrów to kawał drogi. Gdy nie masz pieniędzy na bilet ani na paliwo, to nawet bardzo duży kawał drogi. Wręcz przepaść. Tyle, że był skype... ale skype to nie to samo co siedzenie przy jednym stole. 

Potem zamieszkałam jeszcze dalej,  15 razy dalej, a odległość rosła i rosła.... Telefony dzwoniły coraz rzadziej, aż w końcu zamilkły na zawsze. Najwyraźniej wszystko zostało powiedziane, co powiedziane być miało. Tak, tak myślę, bo zakończenie kontaktu okazało się dla mnie czymś naturalnym i w ogóle mi tego nie brakowało. Cóż, moje życie toczy się tutaj pełną parą od 8 lat i mam czym żyć, z kim żyć i dla kogo żyć każdego dnia, a żyje dosyć intenstywnie, bo dużo się dzieje...

Odwiedzić nikt mnie nie chciał, więc i ja odwiedzin zaniechałam (no, tu jeszcze inne czynniki wchodziły w grę, ale o tym już nie raz było). Nie widywałam zatem Matki przez ostatnie 5 lat co najmniej.  Pięć lat to długo. Nie rozmawiałam z nią od dwóch z hakiem. Dodam tu gwoli ścisłości, że to ja postanowiłam zerwać kontakt na zawsze po sugestii siostry, że powinnam  się trzymać z dala , bo "tam jestem już spalona"...  I dobrze się stało, że to powiedziała, bo trudno domyślać się , co ludzie o tobie myślą i mówią, gdy mieszkasz od nich 1500km i nie widujesz się z nimi. Czasem możesz sobie siedzieć zadowolony i dumny z siebie łudząc się naiwnie, że cię kochają, że tęsknią i tak dalej, a tymczasem rzeczywistość może przedstawiać się z goła inaczej... Z domu wyprowadziłam się dobrowolnie i z radością. Dobrowolnie i w pełni władz umysłowych podjęłam decyzję o emigracji, której bynajmniej nie żałuję. Mój dom jest teraz tutaj w Belgii, co podkreślam na każdym kroku, przy moim mężu i z moimi dziećmi i to jest dla mnie najważniejsze. Pogardziłam życiem w Polsce, więc powinnam się trzymać z dala, bo już tamtego życia nie rozumiem. I to jest w dużej mierze racja, to ma nawet sens. 

Nie jest jednak zbyt miło, gdy człowiekowi to uświadomią - człowiek jest zły, wkurzony, ma żal do wszystkich... ja nie byłam zła, ja byłam wściekła i miałam przeogromny żal do wszystkich o wszystko, bo stało się to w najgorszym momencie, w jednym z najtrudniejszych momentów w moim życiu, w ogóle jak dotąd  chyba najtrudniejszym, w takim gdy wyjątkowo potrzebowałam  wsparcia i zrozumienia, a nie dopierdalania, podśmiechujek i wytykania jakiś pojebanych błędów z przeszłości... (no, jak widać nadal mam żal, bo same mi się te słowa cisną pod klawisze, ale chuj, było minęło i nigdy nie wróci). Jednak ostatecznie dobrze jest być śmiadomym, by podjąć jakieś kroki, by coś zmienić. Ja zrobiłam, co uznałam za słuszne - nagle przestałam dzwonić do Matki - i okazało się, że to była dobra decyzja dla mnie. Czy dla innych także,  to nie jestem na 100% pewna, ale zakładam, że gdyby Matka uważała inaczej, to by się zwyczajnie odezwała i zapytała , co tak nie dzwonię, czy coś. Nie stało się tak jednak nigdy, zatem pozostaje mi wierzyć, że też była również zadowolona z tego stanu rzeczy. Choć znając ją i menatlność ludzi ogółem, to można też podejrzewać, że mogła mieć mi za złe, iż nie daję znaku życia, ale w swojej upartości nie pozwolić sobie na to, by pierwszemu się odezwać. Bo nie. Ludzie tak czasem mają. Teraz to i tak nie ma już najmniejszego znaczenia ani dla mnie, ani tym bardziej dla Niej. Ona ma już spokój. Jej już jest wszystko jedno. Ona już odpoczywa wiecznym snem. Już o nic się martwić nie musi ani niczym przejmować. Ja tam też nie zamierzam się nad tym zbytnio pochylać. Było minęło. 

Tak czy owak minęło ponad 10 lat od mojego odejścia z domu rodzinnego, od wyjechania z mojej rodzinnej wioski w świat. 
Ponad 10 lat dystansu.
 Ponad 10 lat bez wspólnego świętowania wszelakich świąt.
Ponad 10 lat od wspólnego przeżywania kłopotów i radości. 
Ponad 10 lat życia w dwóch różnych światach, różnych realiach, innej rzeczywistości.

Po takim czasie nie wiele już miałyśmy z matką ze sobą wspólnego poza biologią, czyli tzw więzami krwi. Ostatnie lata już bardzo wyraźnie pokazały, jak mało nas tak na prawdę łączy, jak słabo się wzajemnie rozumiemy. Gadałyśmy nie raz całymi godzinami przez skype, ale to było zwyczajne gadanie, jak to baba z babą, pierdolenie o Szopenie - wymiana plotek, uwag o pogodzie, polityce, chwalenie się nowymi szmatami, czy garnkami. Nigdy nie mówiłyśmy o uczuciach, nigdy się nie zwierzałyśmy sobie, bo ja wiedziałam, że nadajemy an zupełnie innych falach w tej materii, a i Ona pewnie też to czuła. Opowiadałam czasem o naszych problemach, ale widziałam wyraźnie, że się nie do końca rozumiemy, bo ona myślała w kategoriach i standardach polskich, a ja w tutejszych. 

Myślę, że ludzie czasem nawet nie zdają sobie sprawy, co to znaczy mieszkać w dwóch różnych miejscach na Ziemi, które różnią się nie tylko kulturą i językiem, ale każdym najdrobniejszym szczegółem dotyczącym życia codziennego. Inaczej się zarabia, na co inne się wydaje. Inaczej się myśli, inaczej żyje. Opowiadanie o tym to jedno, a poczucie tego, to zupełnie inna sprawa. Ja w ostatnich latach już zupełnie nie rozumiem sposobu myślenia wielu Polaków mieszkających w Polsce i czuję że oni nie rozumieją mnie. Przepaść rośnie z każdym rokiem i mojej rodziny to także dotyczy, a może nawet zwłaszcza rodziny. Może gdybym żyła w rozkroku, jak żyje wielu - pół tu, pół tam, tu zarabiam tam wydaję, tu żyję fizycznie, a tam mentalnie, każde święta do Polski, a od Belgów trzymać się z dala... - to może by było inaczej w stosunkach z Moją Matką i resztą Rodziny, ale ja nie chciałam tak żyć. Nie wyobrażam sobie nawet takiego życia. To nie dla mnie. Ja wyjechałam na zawsze. Fizycznie i mentalnie. Spaliłam mosty. Zerwałam więzi. Zrobiłam to dla siebie samej, dla własnego dobra, choć niektórych to pewnie bolało i boli nadal. Wielu nie rozumie. Jednakże to ja decyduję o swoim życiu, o tym jak chcę je przeżyć i z kim, a nie inni, żeby nie wiem jak kiedyś byli mi bliscy. Ja żyję dla siebie i swoich dzieci oraz małżonka, nie dla innych, czy to się komu podoba, czy nie.

Czy jest zatem czymś niezwykłym, że całkowite zerwanie kontaktu przyszło mi tak łatwo? Nie. Była to raczej naturalna kolej rzeczy. 

Czy należy się zatem dziwić, że wieść o odejściu Naszej Matki nie była dla mnie jakimś ogromnym przeżyciem? Raczej nie. Z mojego świata odeszła już ona bowiem wcześniej. Odchodziła krok po kroku, dzien po dniu, coraz dalej i dalej. Tyle, że  wtedy ciągle żyła dla innych i żyła z innymi. A ja wiedziałam, że tam żyje, istnieje, troszczy się o wszystko, kręci po domu i podwórku, że gdzieś tam żyje swoim życiem. Ja jednak żyje tutaj swoim i tamto mnie aż tak bardzo nie interesuje, choć mam świadomość, że ludzie oczekują ode mnie czego innego i czego innego się po mnie spodziewali, i że nikt by nie przypuszczał ... że ja kiedykolwiek postanowię być po prostu sobą.

To nie jest jednak tak, że śmierć Mojej Matki w ogóle mnie nie obeszła. Obeszła, ale tak bardziej spokojnie, bez wielkich emocji. Zwyczajnie, jak odejście każdego człowieka, którego się dobrze znało. Smutek. Świadomość bezpowrotnego zakończenia czegoś istotnego.  Oto kolejna osoba zniknęła z tego świata i już jej nie będzie. Już nikogo nie opieprzy, nikogo nie rozśmieszy, z nikim się nie pokłóci ani nikomu nie pomoże. Pisząc te słowa zastanawiam się nawet, czy oczekiwałam  po sobie jakiejś innej reakcji? Czy powinnam czuć coś innego? Trudno orzec, ale raczej znowu żyłam oczekiwaniami innych wobec mnie... Ja jedyne co czuję to brak uczuć, ale na (nie)szczęście to dotyczy też wielu innych dziedzin życia, więc jakoś specjalnie akurat tego nie zamierzam teraz rozkminiać...

Moja Matka była lubiana i szanowana przez większość ludzi. Pomagała ludziom, gdy mogła. 
Pełniła wiele życiowych ról i w wielu z nich była na pewno mistrzynią, a w niektórych może nawet supermenką. Matka miała mnóstwo talentów i to dosyć czasem oryginalnych jak na babę. Kurde, nie wiele jest rzeczy, na których choć trochę by się nie znała. 

Matka była dobrą gospodynią. Czasem się wydawało, że miała z 8 rąk, bo tyle rzeczy na raz ogarniała - dom, dzieci, stajnia, uprawy, zakupy, a i kawka u koleżanki czy sąsiadki też się wypiła i plotki się poplotkowały. 

Umiała pysznie gotować i piec. Piekła najlepszy chleb w całej wsi w piecu opalanym drewnem. Dla mnie piekła zawsze tort z truskawkami na urodziny i to jest chyba jedno z najmilszych moich  z nią wspomnień. Ten tort dla mnie. Zawsze. Co roku. 

Umiała też szyć. Już jako nastolatka - jak opowiadała - szyła sobie sukienki, bluzki a nawet płaszcze. Jako dorosła szyła dla ludzi na zamówienie, choć nigdy nie chodziła do żadnej krawieckiej szkoły ani nie brała lekcji szycia. Robiła ponadto na drutach, szydełku, maszynie. Mieliśmy piękne włóczkowe ubrania za gówniarza - sukienki, spodnie, czapki, kapelusze, swetry -  jak tylko oczywiście udało się jej kawałek włóczki zdobyć, co dawniej wcale takie łatwe nie było. Ale to nic, wiele bab to wszak potrafi.
 
Moja Matka jednak potrafiła też pomalować mieszkanie, naprawić cieknący kran, zrobić nową półkę, a nawet zreperować odkurzacz, maszynę do szycia czy radio, bo z zawodu była wszak elektrykiem. Znajome i sąsiadki wiecznie do niej przychodziły ze swoim posputym sprzętem, a ona naprawiała.

 Reperowała też samodzielnie swój motorower, którym wszędzie za młodu zasuwała. Kapeć, sprzęgło, silnik - to dla naszej matki była bułeczka z masełkiem, wszystko zreperowała sama. No tata jej czasem pomagał, jak miał czas, ale i bez pomocy ogarnęła.

Mało tego, jeździła traktorem niczym stary traktorzysta, mimo że nie miała uprawnień za bardzo do kierowania takim pojazdem. Wykosiła kosiarką łąkę, zaorała pole, wykopała i zwiozła buraki. 

Ogarniała też komputery i internety i to nie jak większość bab w jej wieku, że tam fejsbuka se umie włączyć, jak jej kto konto zrobi. Ona sama ogarniała takie rzeczy. Wszystko w necie potrafiła znaleźć, poczytać na temat prawa, nowinek, możliwości, nawet kupowała to i owo online i to od dawna. 

Ktoś potrzebował pomocy, to też zaraz szła. Lubiła też dobrą zabawę - wesele, sobótki, imieniny koleżanek, festyn na wsi - lubiła dobrą zabawę, tańce, śpiewy, wygłupy...

Kurde nawet w zespole kiedyś grała i śpiewała razem z ojcem innymi ich kamaratami. A tak, bo na gitarze też umiała grać, przynajmniej za młodego.

W każdej pracy, której kiedykowliek się podjęła też ponoć ją chwalili, a ja nie mam powodów by temu nie wierzyć, bo Ona serio wszystko umiała. To była dosłownie taka babska złota rączka.

 I nie mam wątpliwości, że wszystkim, którzy ją tam znali, będzie jej brakować, że ludzie będą ją dobrze wspominać. Myślę, że miała dosyć trudne, ale z drugiej strony ciekawe, bogate i kolorowe życie. Spróbowała różnych rzeczy, zrobiła trochę dobrego dla świata, poznała różnych ludzi... 

A teraz odpoczywa. 





14 kwietnia 2021

Sprzątanie. Co lubię, a czego nienawidzę w tej pracy?

 Jedni mówią sprzątaczka, inni pomoc domowa. To drugie jakby lepiej brzmi, ale i tak na to samo wychodzi. 

Pracuję w tym zawodzie szósty rok, czy nawet już siódmy i ciągle jestem zadowolona. Ba, teraz jestem chyba bardziej zadowolona, niż na początku, bo dziś jestem dobra w tym co robię i raczej łatwo mi to przychodzi. O tym, co ogólnie myślę o tej robocie, napisałam już raz dosyć obszerny artykuł, który nota bene jest jednym z najczęściej wyświetlanych tekstów na tym blogu Jak to okropnie być sprzątaczką. Pojawił się on  też swego czasu w druku w polskiej gazetce "Antwerpia Po Polsku", czyli że temat cieszy się zainteresowaniem.

Dziś postanowiłam opowiedzieć, co najbardziej mi się w mojej pracy podoba, co lubię, a czego nie lubię, nie znoszę, nienawidzę. Oczywiście to jest moja mardzo subiektywna opinia, z lektury wypowiedzi sprzątaczek na fb i rozmów zwyczajnych z koleżankami po fachu wiem, że rzeczy, których ja nie znoszę, dla innych są fajne i odwrotnie.

Czego nie lubię w tej pracy?

1. Niektórych zachowań klientów. 

 Niektórzy klienci przyczepiają się do jakichś śmiesznych drobiazgów, jak kurz na haczyku i to jest lekko irytujące, ale o wiele bardziej niepokoją mnie ludzie, którzy nigdy nie mają żadnych uwag - ani pozytywnych, ani negatywnych, bo zwyczajnie nigdy nie wiem, czy są zadowoleni, czy nie. Ja lubię wiedzieć, co robię źle aby móc to ewentualnie poprawić, co czasem wcale nie jest trudne, a wynika tylko z tego, że mój pogląd na słowo "posprzątane" jest inny niż klienta.

 Nie lubię ludzi, którzy patrzą mi na ręce i komentują moje poczynania na każdym kroku, bo mnie to stresuje. Zza mało produktu dałaś, za dużo produktu dałaś (ja stosuję się zwykle do zaleceń producenta produktu, ale klient czasem wie lepiej), nie z tej strony miotły stoisz ;-)

2. Nie lubię sprzątać zaniedbanych domów, gdzie np klamki odpadają, pościel jest podarta. Co z tego, że posprzątam, umyję okna, zmienię pościel jak wszystko nadal wygląda jak ukradzione bezdomnym, tyle że czyste. To drażni moje poczucie estetyki.

3. Nie lubię też domów zagrandzonych, gdzie panuje totalny bałagan i chaos - wszędzie leżą zabawki, ubrania, sprzęty. Na zbieranie czy przestawianie tego wszystkiego marnuje kupę czasu, w którym mogłabym zająć się prawdziwym sprzątaniem i faktycznie cały ten dom posprzątać, a nie tylko w małej części. Z takich domów nigdy nie wychodzę usatysfakcjonowana, mimo że klient i tak jest zadowolony, bo jeszcze mnóstwo rzeczy widzę do zrobienia.

4. Nie znoszę domów, w których podczas sprzątania ganiają dzieci i zwierzęta albo dorośli łażą w te i wewte. Sprzątasz kuchnię a ci przychodza jeść, potrzebujesz nabrać wody, a ktoś się kąpie, zabierasz się za odkurzanie, a tu goście jacyś przychodzą na kawę. Nie cierpię pracować podczas wakacji i ferii oraz lockdownów, gdy wszyscy są w domu

5. Wkurza mnie zbieranie brudnych majtek i osmarkanych chusteczek z podłogi, bo dla mnie to totalny brak szacunku dla drugiego człowieka oraz wyraz zwyczajnego prostactwa.

6. Irytuje mnie brak należytych materiałów do sprzątania albo kupowanie przez klientów najtańszych gównianych produktów i materiałów. Wolę, jak ktoś ma dwie dobre ścierki i jeden produkt do wszystkiego, ale dobry, niż gdy ma 50 chujowych ścierek i 30 chujowych produktów np z jakiegoś tam actiona. Ludzie, którzy sami sobie kiedykolwiek dom sprzątali, potrafią znaleźć tanie, ale porządne produkty i takie zazwyczaj mają.

7. Nienawidzę większości produktów w spray'u, a w szczególności do prysznica. Każdy wie, że są diabelnie szkodliwe i ja po kilku latach już to wyraźnie czuję. Przy myciu prysznica niektórymi produktami, kicham, smarkam, oczy mi łzawią, mam problemy z oddychaniem (zajebiście jest być wwo). Na szczęście jest kilka dobrych marek no i zwykły kurde ocet, których mogę spokojnie używać.

8. Nienawidzę zapachu chloru (tutejszy javel, bleekwater) i cieszę się, że wreszcie został oficjalnie zakazany w naszej pracy!

9. Jest też lista zwyczajnych zajęć, które każda pomoc domowa wykonuje, a których ja nie lubię, nie znoszę albo nawet nienawidzę. Na pierwszym miejscu jest prasowanie. Sama wolę chodzić w zmiętych ubraniach, niźli stanąć do żelazka. U klientów nie godzę się w ogóle na prasowanie (infomuję zwykle już na pierwszej wizycie). Kolejne to roboty sezonowe jak mycie lodówki, piekarnika itp. Robię, bo muszę, ale bez antuzjazmu. Mycie kabiny prysznicowej. Sama czynność jest wporządku, tylko że często jestem do połowy mokra, bo zwykle trzeba wejść do środka, żeby wszędzie sięgnąć i potem spłukać, a buty i rękawy wtedy mam często pełne wody. Zdarza się też wihajster od prysznica pomylić i puścić wodę z góry prosto na głowę haha. Obrzydliwość.

10. Nie lubię sprzątać małych, ciasnych mieszkań, gdzie w pokojach nie idzie się wyrobić z odkuzraczem czy mopem, bo jest tak ciasno.

Co lubię

1. Lubię to, że sama ustalam, ile i w jakich godzinach chcę pracować. W każdy dzień zaczynam i kończę o innej godzinie, bo tak mi pasuje, że mogę dowolnie sobie dobierać nowych klientów i rezygnować ze starych, gdy tylko poczuje taką potrzebę.

2. Lubię to, że pracuję codziennie w innym miejscu, w różnych warunkach, u innych ludzi i że mam takie urozmaicenie.

3. Bardzo mi pasuje sprzątanie pustych domów, gdy mogę sobie całkowiecie dowolnie moją robotę planować. A że poszczególne  czynności wykonuję dziś rutynowo, mogę się oddawać rozmyślaniom na dowolne tematy.

4. Jednak praca u klientów, którzy są w domu też jest fajna, bo zawsze można kilka słów zamienić, czegoś nowego się o życiu dowiedzieć, posłuchac miejscowych plotek. 

5. W tej pracy fajne jest to, że mogę podglądać i testować różne rzeczy - różne odkurzacze, ścierki, produkty, ale też oglądam i testuję różne podłogi, szafki, krany, lodówki. Podglądam różne rozwiązania dla domu - widzę co jest dobre, a co się słabo sprawdza. Podglądam też, co ludzie jedzą, czym się myją, w czym piorą, co noszą, jak dekorują domy itd itp. Dla ludzi myślących i ciekawych wszystkiego, to jest fantastyczna sprawa.

6. Kocham to, że po zakończeniu pracy, zamykam drzwi i więcej ani jednej myśli tej robocie nie muszę poświęcać, tylko zajmować się swoim życiem. Oczywiście czasem tam opowiem jakąś hecę małżonkowi albo ponarzekam na coś, ale nic nie muszę - tak jak to np miało miejsce w mojej poprzedniej robocie - pracując w bibliotece cały czas o każdej porze dnia i nocy, w czasie weekendu, wakacji wciaż  rozmyślałam nad nowymi pomysłami dotyczącymi imprez itd,  wszędzie szukałam pomysłów, czytając dowolną książkę zawsze się zastanawiałam dla których czytelników się nadaje.

7. Moje ulubione czynności i zadania to: mycie okien i składanie prania. No po prostu uwielbiam te zajęcia. 

8. Lubię, że ta praca jest tak różnorodna, że u każdego klienta robię praktycznie co innego i w zupełnie inny sposób, że każdy ma inne życzenia i oczekiwania, że czynności mniej fajne mogę mieszać ciągle z czynnościami lubianymi.

9. Lubię być chwalona przez klientów, a dosyć często się to nawet zdarza, co oznacza, że jestem dobra w tym co robię, a to daje mi wiele satysfakcji.

10. Lubię oglądać efekty swojej pracy. Lubię kończyć sprzątanie widząc wyraźną różnicę pomiędzy mieszkaniem, do którego przyszłam rano i tym samym mieskaniem po 4 godzinach mojej pracy. 


4 kwietnia 2021

Gdy wybuch wulkanu emocji poczyni szkody i popłynie fala łez.

 Młody - tak samo jak reszta z Piątki - należy do osób wysoko wrażliwych (wwo).  To znaczy, że odbiera świat o wiele intensywniej niż normalsi. Gdy inne dzieci po trzygodzinnej imprezie urodzinowej pełnej szaleństw mają siłę i chęci popędzić jeszcze na trening piłki nożnej, a potem jeszcze na wiejski festyn z karuzelami i wieczorem jeszcze brykają po domu, tak nasz Młody po urodzinach wraca do domu złachany jak koń po westernie i musi posiedzieć w ciszy, pooglądać jakiś spokojny film czy nawet się chwilę położyć, bo takie urodziny to dla wwo za dużo wrażeń, za dużo emocji. Z jednej strony jest superowo, coolersko i fantastycznie, ale to męczy. To samo dotyczy zresztą nastoletnich czy dorosłych wysoko wrażliwych. 

Młody bardzo wszystko emocjonalnie przeżywa - bardzo łatwo i intensywnie się smuci, irytuje, czy złości, ale i radość, żarty czy wygłupy także przeżywa super intesywnie. To istny mały wulkan emocji.

Życie wysoko wrażliwych jest bez wątpienia ciekawsze, bogatsze i intensywniejsze niż pozostałych, ale też trudniejsze i bardziej męczące. Z emocjami trudno jest sobie poradzić czasem. Tak mocne emocje piekielnie trudno jest kontrolować i ujarzmić. 

Historia z ostatnich dni. 

Tata obiecał Młodemu, że jak wróci z pracy i wykonamy zaplanowaną robotę w werandzie, to pojadą do sklepu, by Młody mógł wydać swoje oszczędności na to, co sobie zaplanował. Niestety robota się przeciągnęła i nie udało się dotrzymać obietnicy, bo sklep zamknięto, czyli wyniknęła dość niefajna   sytuacja. Tata przeprosił Syna wyjaśniając powód i powiedział, że pojadą zaraz rano następnego dnia. Syn zrozumiał sytuację, powiedział "okej", ale był zły. 

BARDZO ZŁY!

Poszedł do swoje pokoju odreagować, jak zawsze to robi w trudnych sytuacjach. Ale złość tym razem musiała być ogromna , bo po dłuższym czasie Młody przyszedł ze śladami łez w oczyskach i oznajmił z ogromnym miażdżącym serce smutkiem, iż był tak zły, że zniszczył całkowicie jedną ze swoich książek i teraz jest mu bardzo smutno. 

No faktycznie, książka jest podarta na drobne strzępy. To była książka o seksie, którą mu jakiś czas temu kupiłam w sklepie z rzeczami używanymi i którą właśnie zaczął czytać. Dlatego właśnie to ona została zniszczona wybuchem małego wulkanu ogromnych emocji, bo była pod ręką.

Dziś trochę o tym gadaliśmy i próbowaliśmy wymyśleć jakieś bezpieczniejsze metody upuszczania nadmiaru emocji, choć przyznałam mu, że podarcie książki to bardzo dobry pomysł, tyle że książka niewłaściwa, bo jeszcze nie przeczytana a fajna i ciekawa. Powiedziałam, że stare gazety, reklamy ze sklepów czy stara, głupia,  niepotrzebna książka może być o wiele lepszym wyborem, jeśli już chce coś targać. Papier to wszak bardzo dobra metoda na odstresowanie. Kartki można drzeć, miąć w kule i rzucać nimi w ścianę albo je deptać, czy kopać.

Wykrzyczenie złości na poduszkę i zbicie jej - metoda polecana przez wielu dorosłych ludzi w necie - też zdaje się mu odpowiadać. Już to czasem testował wcześniej. 

Mówiliśmy też o zapisywaniu i rysowaniu emocji, ale to musimy dopiero spróbować robić.

Na codzień Młody zrzuca swój zwykły emocjonalny balast gadając i opowiadając. Opowiada przez całą drogę ze szkoły do domu. Potem jeszcze czasem kontynuuje w domu. Relacjonuje przebieg każdego dnia. Mówi, co zdarzyło się fajnego, co go zdenerwowało, co zaniepokoiło, a co zasmuciło. 

Wieczorem z kolei często, niemal codziennie, o ile pogoda nie jest wyjatkowo wredna, chodzi z tatą na długie albo krótkie spacery. Wędrują różnymi drogami , czasem po kilka kilometrów, a Młody wtedy opowiada wszystko tacie, dzieli się wątpliwościami na temat życia i uczuć, zadaje dziesiątki pytań. Myślę, że to mu bardzo pomaga z ogarnianiem emocji i nie tylko. Gdy tak się spaceruje po nocy, nikt nie przeszkadza, nic nie rozprasza, ma się tatę i taty uwagę tylko dla siebie. To jest dobre. Tata też lubi te spacery z synkiem, choć nie zawsze fizycznie mu się chce, gdy przychodzi zorany z roboty.

Młoda tak lubi czasem chodzić ze mną. Gdy źle się czuje, gdy łapie doła, czy coś ją bardzo z równowagi wyprowadzi to też dobrze pójść z nią do lasu albo zrobić rundę po pustych polach z aparatem czy bez i pogadać o wszystkim, dać upust emocjom, ciężkim myślom i uczuciom no i pozbyć się  nagromadzonej złej energii poprzez wysiłek fizyczny. Innymi razy siedzimy po prostu u niej w pokoju, patrzymy na pierzaste papuzie głuptaski i gadamy o różnych sprawach. Wygadanie się pomaga. Gdy coś lub ktoś jej nagle bardzo ciśnienie podniesie, ale nie wymaga to zbytniej rozkminy, to zwyczajnie idzie sobie do szopy skopać i sprać wora. 

Zdarza się jednak i tak, że te metody są za słabe, że zdarzenie jest wyjątkowo silne, a wtedy... śpiewa i rysuje... ale nie kredkami na kartce, tylko czymś ostrym na skórze. I to jest - moim zdaniem - tak samo (albo bardzo podobnie) jak z tą podartą książką na strzępy. Emocje ujdą, ale potem boli. Książki ani skóry nie da się posklejać, a nawet jak się uda, to ślady pozostają na zawsze, by upamiętniać te złe chwile. A to już nie jest dobre i dobrze, jak da się tego uniknąć. Cóż, czasem łatwiej powiedzieć niż zrobić, bo emocje to trudna sprawa.

Emocje są nam wszystkim bardzo potrzebne. Bez emocji długo byśmy nie przeżyli na tym świcie,  ale czasem są tak cholernie trudne do ogarnięcia, do zrozumienia, do opanowania. Rozmawiamy o tym z naszą młodzieżą, z partnerem, a czasem sami ze sobą, co nam się tam we środku kotłuje. 

Uczymy się coraz lepiej sobie z emocjamii radzić, panować nad nimi, robimy postępy, ale to nie łatwa sztuka i nie wiem, czy kiedyś osiągniemy w niej mistrzostwo.