20 lipca 2024

W trzecim tygodniu byłam na wakacjach...

W trzecim tygodniu, można rzec, byłam już na wakacjach. Nie, nie wyjechałam nigdzie. Ciągle sypiam w swoim łóżku w swojej sypialni, w swojej wsi. W wakacjach, moim zdaniem, nie chodzi jednak o zmianę miejsca zamieszkania, a głównie o zmianę trybu życia, zmianę postrzegania i wypełniania swojego czasu, zmianę myślenia i postrzegania bieżącej rzeczywistości.

Innemi słowy jestem w domu, ale spędzam czas w sposób typowy wakacjom, co oznacza, że czynności które wykonuję w dużej mierze nastawione są na szerokopojęty relaks albo przynajmniej różnią się od codziennej rutyny.

Pozwalam sobie na dużo opierdalingu, który przeplata się jednak z różnymi pracami, które sobie zamyśliłam wykonać w najbliższym czasie.

Wakacyjny modus włączyłam w weekend, bo pogoda była nam łaskawa i Matka Natura za dnia sporo słońca nam zeserwowała oraz dosyć niezłe temperatury. Słupek niertęci wyciągał nawet do 25 stopni. Poszliśmy zatem z Małżonkiem na spacer. W sobotę przeszliśmy trochę ponad 5 km, a w niedzielę prawie 7, co jest nie lada osiągnięciem po zastoju w tej dziedzinie. Stopy i kolana mnie bolały i więcej bym nie dała rady przejść także ze względu na okropne zmęczenie ogarniające pod koniec każdej trasy mój organizm. To takie obezwładniające uczucie, w którym mózg najwyraźniej znudza się wysyłaniem impulsów do nóg i zaczyna robić to dosyć na odpierdol, w konsekwenscji czego, człowiek zaczyna iść jak pijana pokraka z coraz większym trudem przestawiając nogi i z coraz większym trudem kontrolując równowagę. Idę wtedy na szeroko rozstawionych nogach i kolebocę się jak kaczka.W uszach zaczyna lekko szumieć, oczy coraz mniej wyraźnie zaczynają widzieć i w głowie zaczyna się kręcić. Bo to nie jest zwykłe zmęczenie, tylko specjalne porakowe atakujące znienacka bez zapowiedzi i bez większego powodu o każdej porze dnia i nocy. Ja jednak uparta jestem czasem i lubię iść pod prąd, jak mi się zachce ...a jak mi się nie zachce to upracie tkwię w miejscu i nic ani nikt mnie z niego nie ruszy ani nie przekona... Medal upartości ma bowiem dwie strony.



Poniedziałek spędziłam z Młodą (bo reszta z Trójcy grała po nocy w necie, a w dzień odsypiali). Najpierw poszłyśmy razem do wszystkich zwierząt, a potem popyrkałyśmy Tośką na basen. Młoda nie ma zwyczaju dobrowolnie wchodzić w kontakt z wodą, bo woda ją boli, ale postanowiła zrobić wyjątek i zaryzykować ból, bo pływanie jest fajne... no i bo są wakacje, no i bo matce nie było z kim iść na basen.

Popływalyśmy i w środku, i na zewntątrz (fajna zimna woda), pozjeżdżałyśmy ze zjeżdżalni, a nawet poskakałyśmy do wody, co ja robiłam chyba ostatni raz w Wisłoku, małej podkarpackiej rzeczce, w której każdego lata się chalapaliśmy za gówniarza. Ale to było co najmniej 30 lat temu, czyli dawno i nie prawda... Potem długie lata pływałam raczej okazyjnie z raz na rok i czyniłam to dość ostrożnie, a dopiero w sumie odkąd postanowiłam Młodego wesprzeć w nauce pływania, sama zaczęłam od nowa oswajać się z wodą, przypominać sobie co i jak i uczyć nowych wodnych umiejętności. Skakać się bałam jednak, bo bałam się być pod wodą. Dopiero Młoda mnie zachęciła  mówiąc: "to nie trudne - skaczesz, a potem czekasz cierpliwie, aż woda wyniesie cię do góry". I tak zaiste było - skoczyłam i poszłam na dno basenu, a woda po chwili wyniosła mnie na powierzchnię. A potem jeszcze raz i jeszcze raz. Po czym przepłynęłam kilka razy basen wte i wewte, aż nam się znudziło i poszłyśmy się nażreć kartonowego żarcia w Macu.

Młoda, dopóki siedzi w wodzie, to nie jest źle, mówi. Nie to że jest dobrze, że jest jak u normalsów, że woda jest czystą przyjemnością, bo u niej nie jest, ale najgorzej jest jednak po wyjściu. Wtedy, jak próbuje mi tłumaczyć, cała skóra piecze ją tak jakbyście po prostu całe ciało sobie na słońcu spalili. Do tego dochodzą mdłości i ból głowy. Co trwa od kilku do kilkunastu godzin. Dzięki tabletkom przepisanym przez psychiatrę, którą to pigułę wzięła pół godziny przed basenem, unika przynejmniej poważnego ataku depresji, co bez piguł jest najgorszym skutkiem pobytu w wodzie. Nie jest łatwo żyć z takimi ciężkimi utrudnieniami.

Gdyby kogoś z was ciekawiło, czy inni ludzie z autyzmem też mają takie "niedorzeczne" problemy, to polecam mu z całego serca książkę Jacka Hołuba pt.: Wszystko mam bardziej, którą właśnie kończę czytać. Autor zebrał tam całkiem sporo różnych przypadków normalnych inaczej. Świetna książka, którą - moim zdaniem - każdy powinien przeczytać i wziąć sobie do serca. Ja sama odnajduję siebie w kilku opowieściach. W kilku innych albo i tych samych odnajduję Młodą, Młodego albo Najstarszą. Dobrze, że powstaje coraz więcej książek o autyzmie także w Polsce, bo świadomość (szczególnie tam) jest ciągle dosyć niska, a każdy powinien wiedzieć, czym tak na prawdę jest spektrum autyzmu i jak wygląda życie od naszej strony.



We wtorek byłam umówiona u mechanika na przegląd skutera. Pojechałam tam i zostawiwszy Tośkę, wróciłam na nogach. Gdy otrzymałam sms, że gotowe, znowu poszłam z trampka, co dało łącznie kilkanaście kilosów. Szłam i delektowałam się widokami i szukałam ciekawych szczegółów w tym, co mijałam po drodze. Czasem dobrze jest pobyć bowiem turystą we własnej okolicy i spojrzeć na znane nam otoczenie z zachwytem. 



Młody w tym tygodniu był na nocowaniu u kolegi wraz z innym kolegą. Przez te dwa dni obskorzyli skatepark, park trampolinowy i basen, czyli było bardzo aktywnie. Narzekał tylko na komary. Okazało się, że kolega nie ma w domu moskitier w oknach, a koło zagajnika mieszka i komarów mieli pełno w domu. Młody zanotował kilkanaście ugryzień. I tak dobrze, że Młody bierze tabletki na alergię, to przynajmniej gorączki nie miał i ogólnie dosyć lekko te ukomarzenia zniósł. Po powrocie do domu wysmarował też smarowidłem antykomarowym. Nie rozumiemy zupełnie ludzi nie mających moskitier w oknach. Jak można normalnie spać i w ogóle funkcjonować w domu pełnym bzyczącego szajsu?! No a przede wszystkim po co? Dawniej nie było takich wynalazków dostępnych, to się trzeba było męczyć, ale teraz, skoro są, to ja nie pojmuję, dlaczego ich nie kupić i nie zainstalować w oknach... No chyba, że ktoś lubi być zażerany przez komary, wkurzany przez ćmy i muchy... My nie lubimy. U nas w każdym oknie tkwi siateczka, a jako plan B, gdy jakaś chuda franca się przeciśnie przez siatkę albo zostanie przyniesiona na ubraniu,  mamy jeszcze dinksy do wtykania do kontaktu.

Niemniej jednak cieszymy się, że kolega z dawnej dawnej klasy wciąż go zaprasza. To te sam, który nie dawno zabrał go do parku rozrywki a wcześniej do muzeum samochodów. 

W tym tygodniu dostarczono już podręczniki Młodego. Któregoś dnia wróciłam do domu i zastałam czerwoną charakterystyczną paczkę pod drzwiami, co skłoniło mnie do refleksji, no bo fajno, że niektóre firmy kurierskie teraz zostawiają te paczki pod drzwiami i nic nie trzeba podpisywać, ale kurde pomyśleć, że ktoś byłby akurat na wakacjach dajmy na to trzy tygodnie i oni by te książki pod domem zostawili, a przez te trzy tygodnie by padało, tak jak to ma u nas miejsce... NO HELOŁ! 

Zakładam jednak, a przynajmniej bardzo chcę w to wierzyć, że kurier widział otwarte okno na górze, a może nawet słyszał odgłosy gry komputerowej albo nawet Młodego gadającego z kimś (ten jak ma słuchawki, to przecie nie słyszy dzwonka) i dlatego zostawił pod drzwiami a nie na ten przykład z tyłu domu w werandzie, jak czynią inni dostarczyciele paczek... 

Ważne, że książki dotarły bezpiecznie i Młody jest już gotowy do szkoły, czyli może teraz spokojnie oddać się wakacjowaniu. 

Czwartek był ostatnim dniem pracy Małżonka w starej firmie. Kilku kolegów życzyło mu powodzenia w nowej pracy. Niektórzy dadali, że też nie długo złożą wypowiedzenie... Z szefostwa nikt mu nawet nie podziękował, nie pożegnał, nie życzył powodzenia, nawet na zwykłe "Do widzenia" czy głupi uścisk dłoni się nie zdobyli, co po 6 latach pracy wydawało my się czymś oczywistym. Patałachy praktycznie nie rozmawiały z Małżonkiem przez cały okres wypowiedzenia. Mogę rzec tylko jedno: CHUJ IM NA GRÓB! 

Mamy nadzieję, że nowa firma okaże się lepsza i że Małżonek będzie się tam dobrze czuł i dobrze będzie traktowany. No ale się zobaczy. Póki co Małżonek będzie odpoczywał. Właśnie dojechał do Polski, gdzie razem z Młodym będzie na pewno miło czas spędzał z rodziną.

Wczoraj wieczorem pisał, że w hotelu na powitanie usłyszeli, iż nie zalecają mycia, bo w wodzie jakaś bakteria jest. Bo to Polska właśnie. Małżonek dodał jednak, że skoro przez ponad 30 lat chemia w robocie go nie zabiła, to głupia bakteria mu nie straszna i że idzie pod prysznic... 

My we trzy wczoraj wybrałyśmy się do Ostendy na plażing. Jako że decyzja zapadła w ostatniej chwili (no bo w ostatniej chwili zobaczyłyśmy, że ma tego dnia nie padać, a być gorąco) to wszystko odbyło się w pośpiechu. Nie miałam na stanie plażowego stroju kąpielowego, bo stary przeco wyrzuciłam do kosza, a jeszcze nie było okazji nabyć jakiegoś nowego bikini jednocyckowego. Wzięłam jakieś ręczniki, parę flaszek z wodą do picia i klapki plastikowe do przebycia trasy przez gorący piach... Gdy rano na szybko chciałyśmy kupić bilety, okazało się,  że apka kolejowa nie działa, bo jest jakiś problem techniczny. Zanim to zrozumiałyśmy, miałyśmy sporo nerwów, bo nie mogłam się zalogować, potem nie działo hasło, aż w końcu Młoda mówi, że na stronie głównej pokazuje info o awarii. Automat na stacji też pokazywał awarię. Przez głośniki też nadawano komunikat, że jest awaria. Bo to Belgia właśnie. Problemy z pociągami to tu najnormalniejsza rzecz.  Jakać rodzina przyszła, która też do Ostendy chciała jechać i zaczęliśmy się śmiać, że za friko jedziemy. W końcu pani woła do nas, że już apka działa! Pociąg akurat pojawił się na horyzoncie, gdy udało nam się w końcu zalegalizować nasz przejazd. W sumie można było jechać bez biletu, bo i tak nikt nie sprawdzał. Zwykle tak się dzieje, gdy są problemy techniczne utrudniające zakup biletów.

W Gandawie miałyśmy przesiadkę i oczywiście, jak to w takie słoneczne gorące dni, do pociągu ciężko było wsiąść. Do pierwszego nawet nie próbowałyśmy się wcisnąć, bo wypchany był po brzegi. Gdy kolejny nadjechał po paru minutach, czym prędzej wsiadałyśmy... i dzięki temu mogłyśmy zająć siedzące miejsce na podłodze tuż przy wejściu haha. To też typowe dla Belgii. Pociąg był piętrowy i miał 8 wagonów, czyli dość pojemny, ale każdy pociąg nad morze i znad morza jest wypchany na cud w upalne dni. 

dworzec w Gandawie


W Ostendzie było fajnie. Trochę było pod chmurką, ale było bardzo gorąco, blisko 30 stopni, co jak na Belgię to dużo bardzo. Poplażowałyśmy. Z powodu wysokich fal, spora część kąpieliska była zamknięta. Tam, gdzie można było pływać, ludziów było zatrzęsienie. Każda z nas weszła na chwilę, ale o pływaniu nie było mowy. Strój kąpielowy nadający się dla baby z jednym cyckiem udało mi się nabyć w pobliżu plaży.


dworzec

dworzec




te ostendzkie metalowe kamienie… ech 🫣








mewa pojedzie na gapę?


Po plażnigu poszłyśmy coś zjeść. Młoda jest najlepszym wyszukiwaczem jadłodajni. Znalazła jakąś meksykańską knajpkę. Żarcie było pyszne, ale porcje dla nas o wiele za duże. Nażarłyśmy się jak bąki. Na dworcu zjadłyśmy jednak jeszcze po gorącym gofrze, bo gofry w BE są pyszne.




Wsiadłyśmy do pociągu od razu, bo stał na peronie na długo przed odjazdem. Nadmorskie stacje są wszak zwykle końcowe i pociągi tam stoją długo. Od razu było wiadomo, że jak na Belgię przystało, pociągi wiozące ludzi znad morza nie mają klimatyzacji. Otwarłyśmy wszystkie okna zaraz po wejściu do wagonu, ale to nic nie dało. Szło zdechnąć w drodze do Gandawy. Żałowałyśmy, że zajęłyśmy miejsca siedzące w wagonie zamiast, jak w drodze nad morze, usiąść na podłodze przy drzwiach, gdzie jednak trochę więcej przewiewu jest. Z Gandawy do domu oczywiście jechałyśmy komfortowym pociągiem z klimą, bo na nasze zadupie porządne pociągi jeżdżą haha. Tylko te siedzenia... Kuźwa nie wiem, czy one z wełny są, czy z czego, ale nie da się na tym siedzieć w krótkich portkach, bo tak  w dupsko gryzie. Na szczęście miałyśmy ręczniki plażowe, to se pościeliłymy pod dupami ha!

Te wszystkie fajne zajęcia wakacyjne urozmaicałam sobie zapierdolingiem sprzątaniowym. Dziś na ten przykład sprzątałam generalnie łazienkę. Wymyłam ściany, półki i pojemniki półkowe chlorem z nadzieją, że choć odrobinę wybujałego po długiej porze deszczowej grzyba przytłumiłam. Smród grzyba w łazience był już bowiem nie do zdzierżenia. Na pozbycie się całkowite tego cholerstwa nie ma szans najmniejszych w tym klimacie. Nie mamy wszak żadnej wentylacji w łazience. Okna też tam nie ma. Jest tylko mała dziura w ścianie prowadząca do kibla. W kiblu jest okienko, ale nie jest cały czas otwarte przecież, szczególnie zimą...

Innego dnia sprzątałam świński domek u ludzi, u których Młoda dogląda zwierząt. Najsampierw jednak szlak mnie trafił, jak to zobaczyłam. O litanii, jaką siarczyście wyrecytowałam nawet nie wspomnę...  JPRDL! 3 centymetry świńskiego gówna na parterze i tyle samo na piętrze, pajęczyny jak na zakrystii w opuszconym kościele. Świnie mieszkają z królikiem. Wybieg mają fajny, domek też niezły. Kurde, nawet lampę ogrzewającą mają w razie zimy, co świadczy o tym, że Człowieki jednak się starają, a jednak stan tego zacnego obejścia był tragiczny... 

Najsampierw Młoda sama próbowała to ogarnąć, ale poległa zobaczywszy robaki. Wtedy zrobiła zdjęcie i wysłała Człowiekom, na co dostała odpowiedź, że to Dzieci są odpowiedzialne za ten obiekt i że Człowieka nie wiedziała, że jest tak źle... 

No cóż każdy popełnia błędy... 

Poszłam to ogarnąć. Gdy ja odgnojowywałam świnie, co zajęło mi bagatela 3 godzinki, Młoda napisała do Człowieków, że Matka sprząta ten ich syf i że to kosztuje 30€ (symbolicznie, niech znają naszą dobroć, ale symboliczna zapłata się należy). Nie ukrywam, że spodziewałam się, że odpowiedzą, iż nikt nam nie kazał sprzątać, bo Młoda miała tylko zwierzętom jeść dawać, ale nie docenilam Człowieków. Odpowiedzieli szybko, że przeleją Młodej ten hajs i zapytali jeszcze, czy wytłumaczymy Ich Dzieciom, jak należy sprzątać i jak dbać o świnki i króliki. Co my wielce szanujemy! Wszak nikt nie rodzi się z wiedzą na każdy temat. Wszystkiego musimy się nauczyć. My też wiele błędów wobec braci naszych mniejszych przecież w życiu popełniliśmy. Ba! Ileż ja błędów wobec moich osobistych prywatnych dzieci popełniłam! Nie chodzi wszak o to, by błędów nie popełniać i głupot nie robić , a tylko by się na błędach swych uczyć i by stawać się coraz to lepszym człowiekiem. No i nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, tak powiadają...

Świnie i królik mają teraz czysto. Dostają też teraz codziennie warzywa, gałązki, no i przede wszystkim mają cały czas siano, o czym - jak Człowieki przyznają - często zapominano. Niestety zauważyłam już efekty. Świnie mają już za długie zęby, bo siano to podstawa świnskiego i króliczego żywienia - oni na sianie ścierają sobie wciąż rosnące zęby. Myślę, że zanim Człowieki wrócą z wakacji, przygotujemy dla Dzieci mini poradnik świnkowy, taki na miarę dzieci, no i potem im opowiemy, jak powinno się dbać o futrzaki. Ufam, że to wiele może zmienić, bo widać, że chcą dobrze, ale zwyczajnie nie wszystko wiedzą. 

Nota bene uważam, że to skandal, iż w sklepach zoologicznych czy też schroniskach nie mają takich broszurek z podstawowywmi informacjami na temat chowu i żywienia zwierzątek domowych. Od znajomych instagramowych z Holandii wiem, że tam niektóre sklepy właśnie coś takiego dają przy zakupie, co wydaje mi się super rozwiązniem. Niemniej jednak uważam, że wszystkie sklepy i schroniska powinny przeprowadzać swojego rodzaju egzaminy ze znajomości chowu zwierząt przed ich sprzedaniem. Przecież zwierzę to nie jakaś kuźwa zabawka! 

To schronisko, z którego adoptowaliśµy nasze świnie, przeprowadza wywiad, przyjeżdżają też zobaczyć miejsce, w którym będą mieszkać zwierzątka. Gdy my adoptowaliśmy, była pandemia i tylko zdjęcia oraz filmy pokazywaliśmy im. Tak jednak powinno być zawsze. A nie że każdy debil może sobie kupić czy adoptować zwierzaka, a po paru tygodniach stworzonko zaczyna głodować i tonąć we słasnych odchodach. O zwierzętach dawanych w prezencie już nawet nie wspominam, bo o tym już było dosyć...

Na koniec trochę zdjęć z cyklu Turysta we własnej wsi. Nie układam jakoś sensownie czy tematycznie, bo nie mam zdrowia do tego. Bloger wrzuca to randomowo, więc trzeba by pojedynczo dodawać albo z kompa układać, bo z tabletu się nie da za bardzo…




browar 

pustostan












chatka pod strzechą

mini kapliczka w murze domu - bardzo popularne kiedyś zjawisko


dom z buzią i oczkami :)












jedna z okolicznych aptek




opuszczony budynek

opuszczony budynek







gospodarstwo z przydomową kapliczką


dom najwyraźniej zamieszkany… 🤔


kapliczka przydrożna









4 komentarze:

  1. Super wygladasz w tym stroju plazowym. Zgrabnemu we wszystkim ladnie!
    Opis jak zwykle bardzo ciekawy no i fajne mamy wioski w tej BE!
    Lato chyba w koncu przyszlo (ostrzegalam na FB, a nie wierzyliscie :) ). Musze dzis zabrac sie za podlewanie kwiatkow bo burza, ktora zapowiadano, nie nadeszla.

    Milego wakacjowania
    ElaBru

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuję. Faktycznie miałaś rację z tym latem. Nadeszło w końcu! :-) Burza dobrze, że nie przyszła, bo zapowiadali miejscami grad i porywisty wiatr oraz bardzo intensywne opady, to dzięki bardzo.

      Usuń
  2. Naprawdę wakacyjnie, kolorowo i ciekawie.
    Książkę chciałabym przeczytać, bo interesuja mnie takie tematy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książkę polecam. Na prawdę dobra i dobrze się czyta, jak chyba wszystkie z serii Reportaż, a mam już ich całą kolekcję :-)

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko