Wpis z cyklu: REFLEKCJE WŁASNE O ŻYCIU
Mając nastrój lichy, zastanawiam się czasem, czy nasza emigracja błędem nie była...? Spozieram tu tu, spozieram tam i konstatuję, że coraz więcej rzeczy mnie tu drażni, męczy albo frasuje. Azali źle uczynilim ojczyznę swą opuszczając przed laty?
Wypunktuję sobie tu wszystko, co na wątrobie mi zalega, a może jasność w tej sprawie jakowaś się mi wyklaruje.
Skąd me zafrasowanie się bierze?
Językowo-społecznosciowo jest wciąż trudno. Małżonek nie mówi po niderlandzku, a po angielsku porozumiewa się przeciętnie. Dziewczyny nie mają tu znajomych i głównie z rówieśnikami mieszkającymi w Polsce się przyjaźnią. Najstarsza nie mówi dobrze po niderlandzku, choć rozumie dobrze. Mnie jest trudno językowo, bo choć mówię bardzo dobrze, tak w kierunku, który ostatnio obrałam pasowało by językiem posługiwać się perfekcyjnie i całkowicie bezbłędnie... a strasznie wolno mi teraz nauka czegokolwiek przychodzi.
Coraz więcej rzeczy nas tu zaczyna ogólnie denerwować.
Stan dróg i coraz większe korki oraz ogólna ciasnota.
Wszystko jest coraz droższe i coraz trudniej przychodzi związać koniec z końcem na spokojnie, a nasza sytuacja powolutku zbliża się do tej, od której udało nam się uciec emigrując, co nas coraz częściej niepokoi.
Nasz dom staje się coraz większą ruiną, a właścieciele nie kwapią się do remontu, a o dom z czterema sypialniami i ogrodem (inne opcje nie wchodzą w grę) do wynajęcia razczej tu dziś trudno, a ceny są zaporowe.
U Małżonka w pracy było źle i musiał znowu zmieniać firmę. Dzieci nie mają pracy. Ja nie mam pracy. Wszystko zdaje się iść źle.
Czy to aby nie wina tego, że nie mieszkamy w kraju, w którym się urodziliśmy i wychowaliśmy?
Co jakiś czas takie myśli przez mózg mi przelatują i mnie gnębią, szczególnie, gdy gorszy dzień mam, jak teraz. Dotąd nigdy się nad tym dokładniej nie zastanawiałam, a tylko wokół się rozglądając, w tym niezbyt radosnym stwierdzeniu bezreflekcyjne się utwierdzałam.
Dziś jednak pochylę się nad tym, sięgnę w głąb umysłu, by wspomnień poszukać, a wyłożywszy wszystko na ławę, popatrzę uważnie, podumam i spróbuję na nowe wszystko sobie we łbie poukładać, a może uda się światu insze barwy nadać, jako już nie raz i nie dwanaście się zdarzało, kiej człek mózgu zaczął używać miast emocjom się dał zwodzić.
Przypominam sobie właśnie, gdzie byliśmy wszyscy w Polsce, zanim stamtąd uciekliśmy i dlaczego tę niełatwą decyzję podjęliśmy i to w trybie pilnym. Próbuję sobie wyobrazić, spojrzawszy na zapamiętane polskie realia, jakie tam mielibyśmy dziś życie, gdybyśmy zostali wtedy i jakie szanse dostały by nasze dzieci...
No i wtedy dochodzę do wniosku, że faktycznie chyba popełniliśmy błąd... Wyemigrowaliśmy za późno :-)
Przypomnijmy sobie, dlaczego nagle postanowiliśmy wyjechać z Polski?
Bo nie było nas już tam na nic stać.
Na początku nie mieliśmy tylko za co kupować ubrań dla nas i dla dzieci. Brakowało nam na jedzenie, na podręczniki. Na opłaty nie starczało i dlatego każdego miesiąca wybieraliśmy, czy zapłacić ratę kredytu, czy prąd i gaz, a może czynsz, a może dzieciom nowe buty kupić, bo ta jedna para, którą mają, jest już jakieś 2 numery za mała i podeszwa już do połowy odklejona...
W końcu doszło do tego, że do drzwi zaczęli systematycznie dobijać się komornicy i windykatorzy, a nam nawet na chleb brakowało... a tu Małżonka fabryka zaczęła podupadać i ledwie 4 dni w tygodniu mógł pracować i innej pracy dla niego też nie było, a i ja pracy nie znalazłam po przeprowadzce do Małżonka.
Gdy Małżonek dostał ofertę pracy w Belgii, to się nie wahał, tylko pożyczył pieniędzy na paliwo i pojechał w strachu ogromnym, ale i z wielką nadzieją w nieznane nie bacząc na nic.
A wtedy dopiero mieliśmy przesrane, bo MOPS, jak tylko został poinformowany o wyjeździe zarobkowym Małżonka (a stało się to natychmiast, wszak wścibska mopsówka mieszkała tuż za ścianą) od razu zabrał mi alimenty na córki i rodzinne, przez co zostałam z trójką małych dzieci dosłownie bez grosza. Wg polskiego urzędu Polak za granicą przecież śpi za darmo pod mostem, odżywia się powietrzem, za przejazdy płaci uśmiechem, a całą wypłątę wysyła babie do Polski.
I tak oto przypominam sobie, że wtedy uważałam (i nadal uważam) moją ojczyznę za francowaty, okropny, beznadziejny, nie nadający się do życie kraj. Tylko zapomniałam o tym przez 10 lat mieszkania w Belgii, gdzie nam się w miarę powodzi.
W okolicy nie mieliśmy nikogo z rodziny, by nam pomógł. Rodzina też zresztą ledwo przędła, więc nawet jakby blisko mieli, to by nam nie nawalili, bo nie mieli z czego. Sprzedałam wszystko, co się dało sprzedać - obrączki, kolczyki, zabawki - by kupić dzieciom jakieś podstawowe jedzenie. Małżonek próbował żyć powietrzem i podał przez kolegę parę euro byśmy nie umarli z głodu i rachunki zapłacili niektóre...
Strach, przerażenie, wstyd, depresja, złość, nienawiść... koszmar, jakiego wam nie życzę...
A polski urząd pracy tymczasem przez każdego miesiąca przez 3 lata pokazywał mi wciąż te same oferty pracy: jedna dla informatyka po studiach, druga dla operatora koparki, trzecia dla kierowcy ciężarówki, a ja ciągle nie mogłam się zdecydować na żadną z nich... Nie wiem czemu, może dlatego, że nie byłam ani informatykiem, ani na koparkach się nie znałam, ani nawet prawa jazdy na osobówki nie posiadałam, a co dopiero na ciężarówki.
W Polsce nie było dla nas pracy. W Polsce nie otrzymaliśmy żadnego wsparcia. Wprost przeciwnie - odebrano nam te ostatnie marne grosze, czyli zasiłek rodzinny i alimenty dla dzieci, zostawiając o niczym, bo tam w tym bantustanie karało się dzieci i matkę, a skurwiele którzy mieli zasądzone przez sąd alimenty byli pod ochroną. Pytanie filozoficzno-matematyczne: 200 złotych miesięcznie, na dwoje dzieci przez 18 lat to ile to jest? Bo tyle wisi biologiczny ojciec moim córkom. O tym, że 200 złotych to śmieszna, urągająca wszystkiemu kwota już nawet nie wspominam, bo to i tak przecież tylko fikcyjna kwota, skoro nikt nigdy jej nie zapłacił, bo w Polsce było to przecież normalne.
I TO DLATEGO PRZECIEŻ postanowiliśmu uciekać z tego polskiego kurwidołu, jak tylko się dało, bez patrzenia na cokolwiek i kogokolwiek. Chciałam o tym zapomnieć i udało mi się. ZAPOMNIAŁAM. Teraz uzmysławiam sobie, że o tym trzeba pamiętać i nigdy nie zapominać, by takie głupie myśli do głowy już nigdy nie przychodziły. Emigracja nie była błędem. Była koniecznością. Była ratunkiem. Była wybawieniem. Była szczęciem.
Gdy o tym myślę, przypominam sobie, że Polska to kraj nieprzyjazny rodzinom takim jak my, że nie byliśmy tam mile widziani.
Przypominam sobie, że Polska to kraj, w którym nie było dla nas pracy, mimo że mieliśmy lata doświadczenia i kwalifikacje.
Dalej przypominam sobie, choć o szczegółach pisać nie mam już chęci, że Polska to kraj katolicki, przez tę ideologię zniewolony i zacofany, czyli dla nas wrogi.
Przypominam sobie też, że tam w tej tzw ojczyźnie Polak Polakowi wilkiem był, że tam ci rodacy, rówieśnicy potrafili człowieka zgnoić, zniszczyć... za granicą zresztą też to robią i to dosyć często.
Przypominam sobie, że w tej tzw ojczyźnie, w tym "swoim" kraju traktowana nie rzadko byłam w pracy przez szefową, swoją rówieśniczkę, swojaczkę, koleżankę jak człowiek gorszej kategorii, debil, ułomek...
Przypominam sobie, co mówiła jedna pani przedszkolanka o moim dziecku... zostawiam to jednak dla siebie.
Przypominam sobie, jak inna pani nauczycielka rzucała w dzieci książkami...
Przypominam sobie, jak dzieci bogatych rodziców przynosiły do szkoły w przedszkolu czy pierwszej klasie najnowsze telefony, czy drogie lalki, by szpanować oraz wytykać potem palcami i wyśmiewać dzieci biedne, takie jak nasze. Przypominam sobie, z jaką wyższością i pogardą patrzyły na nas uboższych matki tych dzieci.
Przypominam sobie, jak Pani Wychowawczyni Młodej (super kobietka) z obawą zabierała dzieci na wycieczkę, bo madki przylatywały z pretensjami, że dziecko się zgrzało, zaziębiuło, zmokło, zmęczyło...
albo jak madki chamsko wpraszały się na lekcję do klasy i tam zasiadłszy w łąwce obok bombelka, pomagały mu w zadaniach, a nauczyciele patrzyli na to bezradnie...
Przypominam sobie, że w Polsce dzieci siedziały całe dnie w szkolnych murach, nie wolno im było biegać ani krzyczeć na przerwie i że często nikt im tam nie pomagał, nie wspierał, nie próbował zrozumieć...
że dzieci z problemami były lekceważone i po prostu udawano że nie istnieją, a zajmowano się tylko zdolnymi i bogatymi...
Przypominam sobie jeszcze wiele innych powodów naszej emigracji, o których zapomieliśmy, gdy zaczęło nam się lepiej wieść. Przypomniawszy sobie to wszystko, uspokajam sama siebie, że nie, nie popełniliśmy błędu wyjeżdżając z Polski w 2013 roku. Bo tu bez problemu dostaliśmy pracę i teraz nadal bez problemu moglibyśmy pracę wszyscy otrzymać, gdybyśmy tylko byli zdrowi... Bo tu dzieci i my dorośli otrzymaliśmy mnóstwo wsparcia i zrozumienia, choć zdarzyło nam się czasem trafiać na mniej pomocnych czy nawet dosyć wrednych osobników. Bo tu póki co niczego nam nie brakuje z rzeczy materialnych, stać nas i na dobre jedzenie, i na leczenie, a nawet na totalne pierdoły i najdziksze fanaberie... Bo tu bogaci się nie obnoszą ze swoim bogactwem i nie ocenia się drugiego po marce ubrania czy samochodu. Bo tu rodzice nie wpierdalają się do szkoły i nie przeszkadzają w lekcjach, a dzieci otrzymują wsparcie, pomoc, zrozumienie każdego dnia. Bo tu ludzie potrzebujący, w różnych trudnych sytuajach, chorzy i niepełnosprawni otrzymują mnóstwo wsparcia administracyjnego, psychologicznego no i pomocy finansowej. Tu wynajmujemy duży dom z ogrodem. Tu kupiliśmy auto z salonu. Wymienić można jeszcze sporo innych rzeczy, ale dość rzec, że w Polsce nigdy tego wszystkiego byśmy nie mieli, co mamy dziś i nie byli tymi osobami, którymi dziś jesteśmy. No i nigdy nie moglibyśmy być na tyle wolni co dziś jesteśmy.
Dodać tu trzeba jednak gwoli ścisłości, że wolelibyśmy nie musieć uciekać z ojczyzny.
Wolelibyśmy móc żyć nasze życie w Polsce, w miejscu które znaliśmy dobrze.
Wolelibyśmy na co dzień rozmawiać w pracy, w szkole, w sklepie, na ulicy, u lekarza w naszym ojczystym języku, bo tak jest najłatwiej, najsympatyczniej, bezsresowo i najlepiej się porozumieć.
Wolelibyśmy, by nasze dzieci mogły wśród swoich rodaków dorastać, w swoim kraju się uczyć, szukać pracy, przyjaciół, miłości itd
Ale to nie nasza wina, ani tym bardziej Belgii, że nasza ojczyzna olała nas cienkim sikiem, że nasz kraj ojczysty doprowdził nas prawie na skraj przepaści, że nasz kraj nie dba o swoich obywateli, że nasz kraj nie zapewnił nam dobrych warunków do życia, nie zapewnił nam bezpieczeństwa, dostępu do dobrej opieki zdrowotnej ani edukacji.
Wolelibyśmy nie musieć emigrować i przeżywać tych wszystkich trudów, tylko żyć w spokoju u siebie, ale Polska nie jest krajem, w którym jest to możliwe. Polska nie jest krajem dla nas odpowiednim. Podkreślmy to DLA NAS, bo dla kogoś innego może być idealnym albo przynajmnjej wporządku. My jednak nie jesteśmy innymi. Dlatego szukaliśmy lepszego miejsca i znaleźliźmy.
Emigracja nie była błędem, tylko czystą koniecznością i ratunkiem ostatecznym.
Emigrując skazaliśmy nasze własne dzieci i siebie samych na wiele cierpienia, wiele przykrości, wiele trudów, ogrom ciężkiej pracy, niewyobrażalną ilość stresu.
Tak, to emigracja jest jedną z głównych przyczyn, jeśli nie główną, traumy i depresji naszej córki. Taka jest prawda. Jest nam z tego powodu cholernie przykro. Ja mam wiele wyrzutów sumienia z tego powodu i często się zastanawiamy, czy mogliśmy postąpić inaczej. Tak, mogliśmy wyjechać wcześniej. To jest nasz największy błąd. Mogliśmy też wyjechać do innego kraju, mogliśmy od razu przyjechać do Flandrii zamiast tej patologicznej Brukseli, ale to już gdybanie...
Innych, lepszych rozwiązań na tamten czas do dziś dnia nie widzimy, choć o wiele mądrzejsi doświadczeniem i wiedzą jesteśmy.
Każda możliwość była wtedy zła albo jeszcze gorsza! Wybraliśmy najlepszą z wielu złych możliwości.
Dlatego dziś jednak mimo wszystko stwierdzam, że podjęliśmy dobrą, najlepszą na ów czas decyzję.
Pomijając samą przyczynę naszej emigracji, widzę jeszcze wiele innych dobrych rzeczy, które nas spotkały dzięki tej decyzji, a które bez wyjazdu z PL nigdy by się nie zdarzyły.
Zacznę od samej siebie.
Zamykam na chwilę oczy na fakt bycia matką moich Dzieci i żoną mojego Małżonka. Jestem tylko ja, Magda z Podkarpacia, która przyjechała do Belgii. Ja, jako ja, jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam wyjechać z Polski. Ja jako ja czuję się w tym kraju świetnie. Mnie tu większość rzeczy odpowiada i wiele się podoba o wiele bardziej niż polskie tego odpowiedniki. Mnie tu jest dobrze.
Podoba mi się np to, że mam dobrą opiekę zdrowotną, że bez problemu mogę zrobić sobie dowolne badanie, umówić się do dowolnego specjalisty, leczyć sobie zęby, no i to że lekarze, pielęgniarki i cały perosnel medyczny jest miły, serdeczny, uśmiechniety, pomocny, cierpliwy, czego o polskim powiedzieć nie mogę korzystając ze swojego osobistego doświadczenia.
Podoba mi się, że łatwo mogłam tu dostać pracę nawet bez dyplomu i języka! I że nawet teraz po chorobie mam tyle wsparcia i możliwości.
Podoba mi się, że jest tu tysiące najróżniejszych możliwości rozwoju osobistego, łatwego realizowania najdzikszych marzeń, uprawiania dowlonego sportu, nauki najdziwniejszych umiejętności... Dla mnie niestety na większość rzeczy jest za późno albo zdrowie czy czas nie pozwalają, ale kurde, marzę sobie czasem, że gdybym ja się tutaj urodziła albo tutaj dotarła za młodego, to mogłabym wiele osiągnąć, wiele marzeń zrealizować i wiele fajnych rzeczy zrobić... Belgia jest dla mnie lepsza od Polski pod wieloma względami.
Podoba mi się też, mimo wielu niedociągnięć, o których ostanio często pisałam, tutejszy system edukacji. Sama chciałbym się tutaj kształcić za dzieciaka. Rewelacja!
Podoba mi się ogólna wszechobecna sympatia i otwartość. Urzędnicy są prawie zawsze mili i pomocni. Ekspedientki w sklepie, fryzjerzy, mechanicy, policjanci itp są prawie zawsze uprzejmi, sympatyczni, pomocni. Ludzie są też ogólnie o wiele pogodniejsi niż w Polsce. Podoba mi sie ten kraj, choć ma też oczywiście wiele wad, bo nigdzie przecież nie ma raju. Tak czy owak ja czuję się tu ogólnie o wiele lepiej niż w ojczyźnie niemal pod każdym względem. Tutaj mogę być sobą i czuć się wolna.
Jednak jestem też Matką i Żoną, a reszta z Piątki zdaje się nie być tą Belgią zachwycona tak samo jak ja i to mnie dręczy czasem.
Dziewczyny zostały przez naszą emigrację straumatyzowane. Dla nich to było zbyt wiele, co je spotkało i to jest i dla mnie największym zmartwieniem i wielką przykrością. To ja im to zrobiłam!
Tyle tylko, że lepszego rozwiązania nie było, bo niestety byliśmy tylko zacofanymi, prostymi biedakami z zadupia, co trochę nas usprawiedliwia. Obawiam się, że Nasze Dzieci pewnie nigdy tego do końca nie zrozumieją, bo nie pamiętają tego, jak było, nie zdają sobie sprawy, w jakich warunkach żyliśmy tam, w jakim strachu i pod jaką presją... Ja mogę mieć tylko nadzieję, by ich w dodrosłym życiu nigdy nic takiego nie spotkało.
Gdybam sobie też czasem, czy Dzieciom było by lepiej, gdyby zostały w Polsce (zakładając, że nie odebrali by nam praw rodzicielskich ani nie zabilibyśmy siebie i ich, a znaleźlibyśmy np pracę albo pańswto by nam pomocy udzieliło). No i tu odpowiedź też brzmi: nie, raczej nie albo na pewno nie.
Zadaję sobie pytanie, czy ktoś tam byłby na tyle rozgarnięty, by się zorientować i nam podpowiedzieć, że dzieci mogą być w spektrum...? Wątpię! Przecież Najstarsza skończyła tam 4 klasę i traktowano ją jak nienormalną, głupią, pokazywano palcami, wyśmiewano... Poza wychowawczynią wychowania wczesnoszkolnego nikt nawet nie próbował jej zrozumieć ani jej pomóc w jakikolwiek sposób, czy wysłac do specjalisty. W najlepszym wypadku była olewana. Belfry udawały, że nie istnieje, jak i pozostałe dzieci z problemami. Nie, jestem pewna na 100%, a nawet na 200%, że nikt by w Polsce Najstarszej nie pomógł w żaden sposób w szkole. Prawdopodobnie do dziś nie wiedzielibyśmy, że jest autystyczna, że my wszyscy jesteśmy w spektrum.... Najprawdopodobniej skończyła by edukację na szkole podstawowej, a przez całą szkołę traktowano by ją jak trędowatą i pokazyswano palcami i wyśmiewano albo unikano. Bo taka była Polska, którą zapamiętałam.
Tutaj, mimo autyzmu, skończyła szkołę średnią, nauczyła się krawiectwa i już ma za sobą rok pracy. Dziś jest osobą śmiałą, coraz bardziej pewną siebie, zna 3 języki: polski, angielski i niderlandzki. Ona ma wiele wątpliwości i trosk o własne zdrowie, co wydaje się jak najbardziej logiczne i zrozumiałe, i tutaj może bez problemów zapytać o wszystko spokojnie lekarza rodzinnego, a zostanie wysłuchana i poważnie potraktowana, a nawet skierowana do specjalisty tylko po to, by ten ją zbadał dokładnie i powiedział, że wszystko jest w porządku. A to daje jej jeszcze większą pewność siebie.
Nie, jestem niemal pewna, że w Polsce nie miała by takich możliwości i nie była taka, jaka dziś jest. Jestem też przekonana, że tam zostawszy dziś była by traktowana jak niespełna rozumu, pomylona, psychiczna, nienormala i była by nikim. Mieszkałam tam wszak ponad 30 lat i doskonale pamiętam, jak się tam traktowało ludzi innych, jak się ich gnębiło, wyśmiewało, pokazywało palcami, unikało, obmawiało...
Tutaj pomagają Najstarszej też w szukaniu pracy, biorąc pod uwagę jej problemy zdrowotne. A w PL pewnie by pokazali jej te same oferty, co mnie kilkanaście lat temu haha i olali cienim sikiem...
A Młody? Czy w Polsce na tym zadupiu, na którym mieszkaliśmy, ktoś by się przejmował tym, że on się nudzi na lekcji? Czy ktoś by mu zadawał dodatkowe zadania, zaproponował przeskoczenie klasy? Marne szanse. Czy mógłby tam ot tak pójść do psychologa, by porozmawiać o trudnych emocjach? Taa, już to widzę. Ludzie mówią, że nawet mając ciężką depresję czy inną chorobę ciężko psychologa znaleźć, a gdzie tu z takimi "błahostkami" pomocy szukać... Czy mieszkając w Polsce Młody uczył by się dziś, w wieku 12 lat PIĄTEGO języka, chodziłby do renomowanej szkoły średniej? Taa, dziś by kiblował przeciez jeszcze w podstawówce. Czy pojechał by na koncert, zapisał się do akademii muzycznej...? Na pewno nie!
Najgorszy wpływ emigracja miała na naszą Młodą. Czy to jednak emigracja jako taka jest winna, czy też fakt, że niektórzy ludzie, a w tym dzieci są pierdolonymi skurwielami, a Młoda miała pecha na takich właśnie trafić i to w dwóch szkołach..?
Nie należy też zapominac o drobnym fakcie, że w Polsce nikt nawet nie zasugerował, żeby ją zbadać w kierunku autyzmu, mimo że kto jak kto, ale ona miała bardzo charakterystyczne objawy. Ani my nie mieliśmy pojęcia, czym jest autyzm, ani nauczyciele w szkołach, do których uczęszczała, nie mieli pojęcia, choć kto jak kto, ale nauczyciele powinni potrafić rozpoznać takie typowo autystyczne cechy i baczniej się dziecku przyjrzeć no i wysłać do poradni. Ale w PL była bardzo słaba świadomość istnienia zaburzeń. To przemawia na niekorzyść Polski i ukazuje, że problem nie zaczął się wcale od emigracji tylko od urodzenia z takim a nie innym mózgiem. Można gdybać, czy gdyby Młoda nie musiała się przeprowadzać, aktywowały by się i tak bardzo wzmocniły te wszystkie złe cechy autyzmu, że teraz ona nie może normalnie funkcjonować, czy też nie, ale patrząc na Młodego, który nie ma takich traumatycznch przeżyc, a wręcz radosne i spokojne życie i widząc, że odkąd zaczął dorastać jego autyzm też coraz wyraźniej daje o sobie znać w postaci cielesnych upierdliwości i nadwrażliwości, nalezy poddać w wątpliwość niekorzystny wpływ czynnika stresu.
Hejterów w Polsce też wszakże nie brakuje i też nie wiadomo, czy polskie nastolatki nie wyśmiewały by tego, jak Młoda chodzi, co nosi (szczególnie gdyby była biedna, tak jak zanim wyjechaliśmy)... Gdybanie jest w tym wypadku ważne, bo choć nic nie zmienia i czasu nie cofnie, to może pozwolić na szersze spojrzenie na różne fakty...
Pogdybam sobie więc dalej...
Gdybyśmy nie wyjechali...
Czy moje dzieci miały by dziś własne 30-merowe pokoje wyposażone w najnowsze komputery, konsole, czy choćby wielkie zestawy LEGO?
Czy zobaczylibyśmy tyle świata?
Czy moglibyśmy posłać dzieci na lekcje baletu czy pianina?
Czy nosilibyśmy markowe buty i ubrania?
Czy kupowalibyśmy rowery po kilka tysięcy euro albo nowe samochody, ekspresy, pralki, odkurzacze...? Przyjechaliśmy tu z przysłowiową gołą dupą bez grosza przy duszy, a przez 10 lat dorobiliśmy się wszystkiego, co dziś mamy, a mamy tego całkiem sporo. W PL nawet głupi odkurzacz kupowałam na raty, a tu wszystek sprzęt nawet ten po kilkaset euro kupowaliśmy zwyczajnie za gotówkę.
Czy po diagnozie raka mogłabym natychmiast być operowana? czy w ogóle byłabym zdiagnozowana, czy też już wąchałabym kwiatki od spodu?
Czy mogłabym uczyć się tam jakiegokolwiek języka albo zrobić kurs na wychowawcę świetlicy w wieku 47 lat?
Odpowiedź na każde z tych pytań i wiele podobnych brzmi NIE.
Gdybyśmy zostali w Polsce, prawdopodobnie tak samo jak nasi rodzice, nigdy nie zobaczylibyśmy świata, nie ruszylibyśmy nosa nawet poza własne wojewódzwto, bo nie było by nas na to stać.
Gdybyśmy zostali w Polsce, trudno by było nam się wyrwać ze szponów katolickiej ideologii. Prawdopodbnie nie zrozumielibyśmy wielu praw rządzących światem i nie zapoznali się z wieloma prawdami, z którymi można się zapoznać tylko widząc to na własne oczy i doświadczając na własnym ciele.
Gdyby nie emigracja bylibyśmy nadal w dużej mierze zacofani i zaślepieni. Nie bylibyśmy mentalnie, emocjonalnie i rozumowo w tym miejscu, w którym jesteśmy dziś. Dzięki emigracji wydostaliśmy się z polskiego zaścianka, nauczyliśmy się wielu rzeczy i zrobili ogromny krok w przód. Rozwinęliśmy skrzydła.
Tu zapewne z 50 ludzi przeczytawszy powyższe stwierdzenia wykrzyknie zaraz z oburzeniem (a 250 pomyśli), że Polska jest zajebista, cudowna, wspaniała kochana, że oni nie wyjeżdżali i mają to wszystko albo że wielu ludzi w Polsce też żyje dostanio, mają dobrą opiekę medyczną, dobrą pracę, uczą się języków, noszą markowe rzeczy i jeżdżą drogimi samochodami, a wakacje spędzają na Karaibach... No i fajno, niech im się tam wiedzie a nawet lepiej.
Tyle że ten post to nie jest wpis ani o ogólnym stanie Polaków, ani o statystycznym Kowalskim, ani tym bardziej przypadkowym Polaku.
Nie jest to też wpis o tobie, twoim wujku, twojej kuzynce czy siostry szwagra konia brata, żebyś miał mieć coś do powiedzenia w tej kwestii albo z kim miał się porównywać.
Ten wpis jest o nas i tylko o nas, czyli o mnie, Moich Dzieciach i moim Małżonku i o moich rozterkach na temat emigracji, które mnie naszły po ponad 10 latach od opuszczenia Polski...
Życie w obcym kraju jest cholernie trudne i nastęcza masę problemów, z którymi czasem bardzo trudno sobie poradzić, a wtedy zadajemy sobie czasem pytanie, czy to może wina tego, że nie jesteśmy u siebie w swojej ojczyźnie...? Czy może uniknęlibyśmy tego problemu, gdybyśmy nie wyjechali z kraju? Czasem nawet odpowiedź zdaje się być pozytywna i zaczynamy żałować emigracji, ale dobrze jest uzmysłowić sobie, że życie z natury jest nieprzywidywalne i że możliwość cofnięcia czasu i zmiana decyzji może i pozwoliła by nam uniknąć kilku poważnych problemów, ale prawdopodnie dostarczyła by nam tyle samo albo i więcej innych. Może nawet było by gorzej, niż jest teraz, a może nawet całkiem źle albo całkiem dobrze.
Szkopuł w tym, że nikt tego nie wie i nikt nam nie powie, i że zawsze najlepiej jest tam, gdzie nas nie ma, a trawa po drugiej stronie jest zawsze bardziej zielona, dopóki się tam nie przeprowadzimy.
Faktem jest jednak, że w ostanim czasie coraz cześciej narzekamy na Belgię i coraz częściej zastanawiamy się, gdzie by tu znowu wyemigrować, bo tu i ówdzie trawa jednak zieleńsza się wydaje, niż w Belgii :-)
Jakiś czas temu ktoś z kolei stwierdził w komentarzu, że "mało u mnie zachwytów nad życiem w Belgii, więc może powinnam pomyśleć o powrocie do Polski..." Trochę mnie to ubawiło, a trochę wnerwiło, bo ja szybko się wnerwiam, jak ktoś coś nie po mojej myśli...
No ale faktycznie, jak spojrzeć na wpisy sprzed 5 czy 10 lat to w porówaniu te z ostatnich lat rzeczywiście mało ochów i achów nad Belgią zawierają. Dlaczego? Hm... pomyślmy...
Może dlatego, że ostatnimi laty były "ciekawsze" tematy jak depresja i próby samobójcze mojego dziecka, jak śmiertelny wirus (tak przynajmnej się zdawało) i zamknięcie świata albo jak rak... i to nie takie sympatyczne zwierzątko bynajmnej...
Myślicie, że to wszystko nie miało wpływu na moje postrzeganie świata, na moją radość, samopoczucie, a co za tym idzie na tematy i treść moich wpisów blogowych?
Myślicie, że jak się okazuje, że twoje własne i to bardzo mładziutkie, bo zaledwie czternastoletnie dziecko nie chce już żyć, że chce odebrać sobie życie, że nie może już samo ze sobą wytrzymać, że cierpi nieludzko, to ty jak gdyby nigdy nic nadal o niczym innym nie myślisz, jak tylko o tym, by piać peany na temat kraju w którym mieszkasz, latać po Belgii i wyszukiwać perełki do pokazania czytelnikom swojego bloga, opowiadać radosne nowinki z tutejszego świata...? SERIO?!
Może was rozczaruję, ale jak moje dziecko zachorowało, to nagle cała reszta świata przestała mieć dla mnie znaczenie, świat przestał mnie bawić i zachwycać, bo co to za świat, w którym dziecko - piękna, młoda, energiczna, inteligentna nastolatka nie potrafi znależć sobie miejsca? Z czego tu się cieszyć i czym tu zachwycać? Oczywiście czasem coś tam znalazłam, o czymś innym pisałam, udawałam że jest zajebiście, bo tak się właśnie robi, by nie zwariować i samemu sobie ani innym życia nie odebrać, a tak, myślałam i ja o tym wielokrotnie. Jeśli tego nie rozumiesz, znaczy że prawdopodobnie jeszcze za mało wiesz o życiu...
Ale właśnie w takich cholernie trudnych sytuacjach będąc, mogłam się tylko cieszyć, że właśnie tutaj w Belgii mieszkam, a nie w Polsce, bo tak się składa, że znajome z PL do mnie wtedy pisały i dzieliły się podobnymi problemami, a przy okazji opisywały, jak wygląda pomoc, wsparcie i zrozumienie (a raczej ich toralny brak) dla takich nastolatków czy dorosłych w Polsce... Tak czy owak choroba dziecka to nie jest powód do srania tęczą. Śmiertelna choroba dziecka zabija w tobie całą radość i zabiera ci całą energię, ale też skłania do szukania winnych, sprawia, że wszystko wydaje się złe, podstępne i do dupy... Kto tego nie przeżył, pewnie i nie do końca zrozumie, a może nawet nie uwierzy...
Tak samo w kwestii raka. Po operacji nie mogłam nawet za bardzo się ruszać, bo przecież klatę miałam pociętą i to z prawej strony a praworęczna jestem, cholera! Nosiłam ze sobą butlę do drenażu i plątałam się w rureczki. Podczas chemioterapii czasem ledwo dychałam, były dni, że z wielkim trudem szłam do głupiego sracza, wyzwaniem było dotrzeć ze szpitala na przystanek i wystać tam do przyjazdu autobusu nie obrzygując się ani nie mdlejąc w słońcu... Kurde, gdzie mi tam było w głowie, by podróżować po Belgii i odkrywać nowe ładne miejsca. Przecież nawet kilometra nie byłam w stanie na nogach przejść, taka byłam słaba. Gdzie mi tam było w głowie szukanie ciekawostek na temat tego kraju, gdy nie miałam sił, by cokolwiek czytać, bo taka byłam słaba, a do tego mózg mi nie działał. Siedziałam w domu na dupie całe długie miesiące. Byłam chora jak cholera. Słaba jak gówno. Czułam się głupia jak but i stara, jakbym co najmnej sto lat za sobą miała. O czym to niby radosnym mogłam wtedy pisać czy myśleć? Nad czym niby miałam piać z zachwytu, skoro praktycznie nawet własnej chałupy nie opuszczałam, a mieszkam na zadupiu. Z jednej strony mam puste pola i las, z drugiej kilka domów (w tym kilka opuszczonych) i dalej pastwiska z końmi, osłami, krowami. Chodziłam czasem do lasu, pokazywałam jaki jest piękny. Zwierzęta też wam pokazywałam systematycznie, ale to za mało radosne było najwyraźniej i takie jakby mało typowo belgijskie.
Opowieści rakowe też starałam się z jasnej radosnej strony przedstawiać i tak je też widzieć, wszak jestem urodzoną optymistką i jest to dla mnie oczywiste. Ja prawie zawsze widzę szklankę do połowy pełną, ale 'prawie' robi różnicę... Nawet największy optymista może mieć w pewnym momencie dość, bo wszystko ma swoje granice... Gdy cię kopią i kopią z każdej strony to kurwa masz prawo po którymś razie nie dac rady wstać! Każdy ma taki moment , w którym po kolejnym kopie z glana w twarz nie ma sił się podnieść i leży na glebie godzinami we własnych rzygowinach zwijając sie z bólu i bezsilności... W ostatnich latach u mnie całkiem sporo takich momentów było z okazji jak wyżej oraz innych podobnych...
Te ponure okazje właśnie sprowadziły mnie samą w końcu do rozważań nad sensem i powodami naszego przebywania tutaj na belgijskiej ziemii. Bo tak się wszystko pierdzieli z pogodą włącznie, że sama już czasem nie wiem, gdzie góra jest a gdzie dół, co jest dobre, a co złe dla nas.
Ten wpis i te rozważania trochę pomogły mi sobie ten temat w głowie poukładać i dodałam sobie sama trochę otuchy.
Dalej uzmysławiam sobie jeszcze fakt, że my mieszkamy w Belgii już ponad 10 lat. To ogromny kawał czasu.
My już tu jesteśmy u siebie.
Wszystko, co przez pierwsze lata nas zachwycało, szokowało, dziwiło, fascynowało, dziś jest dla nas zwyczajne, normalne, pospolite. Odkąd przestaliśmy się zachwycać i poczuliśmy, że staliśmy się częścią tego wszystkiego, zaczęliśmy zauważać niedoskonałości i wady. Teraz jesteśmy już tubylcami, którzy co raz potykają się o różne problemy wynikające z nieprawidłowo funkjonującego takiego czy innego systemu i chcielibyśmy, aby ktoś te błędy skorygował, by nam wszystkim się lepiej żyło. Dlatego narzekamy a to na politykę, a to na złę drogi, a to na coraz dłuższe kolejki do specjalistów, a to na rosnące ceny, a to na sąsiadów, a to na system szkolny... To wszystko bowiem jest już nasze. My tu i w tym musimy żyć, funkcjonować, mieszkać, załatwiać, przemieszkać się, leczyć, uczyć, pracować i chcemy dla siebie jak najlepiej, najłatwiej, najfajniej, najkorzystniej. Jak chyba cholera każdy obywatel tego świata bez względu nato gdzie mieszka. Tak czy nie?
Dlatego też coraz częściej nachodzą nas wątpliwości, czy to miejsce, w którym mieszkamy od ponad 10 lat, jest aby najlepszym dla nas miejscem...?
Zastanawiamy się też, czy nie pora na jakąś zmianę, na spróbowanie czegoś nowego...
Znajdujemy się w bardzo niestabilnej pełnej niewiadomych sytuacji życiowej, a to rodzi wiele wątpliwości i budzi wiele obaw o przyszłość.
Jedno jest pewne, dla nas już nie ma czegoś takiego jak "powrót do Polski", choćby z tej prostej przyczyny, że Polska już nie jest tym miejscem, które opóściliśmy 11 lat temu.
Dla Naszej Piątki Polska to dziś już całkiem obcy i niezrozumiały kraj dlatego nie mam mowy o żadnym "powrocie". Nawet gdybyśmy kiedyś (czy którekolwiek z nas) postanowili przeprowadzić się do Polski, to to nie będzie żaden powrót, tylko kolejna emigracja do obcego kraju. Tyle że nauka języka była by nam oszczędzona, ale poza tym to wszystkiego trzeba by sie było od nowa uczyć i wszystko od nowa zaczynać: szukanie domu, pracy, poznawanie ludzi, zwyczajów... Drugą kwestią, dla której nie byłby to "powrót" jest fakt, że my tam nie mamy żadnego własnego miejsca. To z którego emigrowaliśmy, dla nas już nie istnieje. Nie mamy w Polsce niczego. To NIE JEST JUŻ (od dawna) NASZ KRAJ! Naszym krajem jest Belgia. Tu jest nasz dom. To do Belgii wracamy, gdy gdzieś za granicę pojedziemy.
Zacząć jednak powinnam od tego, że ja nie zamierzam póki co do Polski się przeprowadzać. Nie potrafię sobie nawet tego dziś wyobrazić. Choć jestem już w stanie wyobrazić sobie przeprowadzkę do PL na emeryturę, gdyby oczywiście było to dla nas korzystne i bezpieczne... To mogłoby być niezłe nawet, ale tylko bardzo teoretycznie, bo chęci takowych nie mam na razie, o możliwościach realnych nawet nie mówiąc. Przeco se nie kupimy nagle domu. Póki co to ja jednak jestem pacjentem onkologicznym, którego szanse dożycia do emerytury są dosyć niepewne hehe.
Myślałam jednak kilka razy o tym, że może któreś z dzieci będzie chciało zamieszkać na powrót w Polsce. Długo obawiałam się nawet takiej możliwości, bo postrzegałam taką ewentualność jako błąd emigracji, czyli naszą osobistą porażkę.
Dziś patrzę na taką opcję jednak z innej perspektywy. Bardzo pozytywnej. Gdyby się tak złożyło, że na przykład któreś z dzieci uzna, że chce mieszkać w Polsce i się tam przeprowadzi to przecież te lata spędzone w Belgii nie pójdą na marne, nie będą czasem straconym ani niczym złym. Znajomość języków, obycie w świecie, doświadczenie życiowe, zawodowe, pewność siebie to tylko kilka rzeczy, które mogą pomóc im w Polsce lepiej się ustawić i otworzyć wiele drzwi, a których bez emigracji nigdy by nie zdobyły. Gdy zechcą zamieszkać w Polsce, to pojadą tam już jako pół Belgowie, obywatele świata, z zupełnie innym, bardziej otwartym spojrzeniem na świat i przekonaniem, że mogą mieszkać wszędzie, gdzie zechcą, że mogą wybierać i nie są skazani na życie tam gdzie się urodzili, bo emigrując pozbyli się tej niewolniczej polskiej myśli.
A może one wyemigrują do zupełnie innego kraju? Emigracja z Belgii, szczególnie z belgijskim obywatelstwem to nie to samo co emigracja z Polski, a one znają przy tym polski, niderlandzki, angielski, francuski, Młoda uczy się jeszcze w miedzyczasie hiszpańskeigo a Młody włoskiego... Są Młodzi, mogą wielem nawet mimo zaburzeń, chorób i innych zdrowotnych utrudnień.
Ale to już dzikie fantazje i gdybania. Póki co mamy tu i teraz sporo twardych realnych orzechów do zgryzienia, a najbliższe lata, miesiące i tygodnie mają mnóstwo niewiadomych. Nie ukrywam, że zarówno najbliższa jak i dalsza przyszłość mnie trochę przeraża. Staram się za często o tym nie myśleć, ale z drugiej strony właśnie teraz jest taki moment, że trzeba, bo sytuacja jest taka, że trzeba będzie podjąć jakieś decyzje co do naszej i naszych dzieci przyszłości, by potem nie obudzić się z ręką w nocniku. Z trzeciej strony trzeba znowu czekać na wyklarowanie się niektórych spraw... No i stąd pewnie te wszystkie moje roztertki i wątpliwości oraz stany depresyjne.
Może teraz po wypisaniu tego tutaj będzie łatwiej to rozumem ogarnąć, a jak Małżonek przeczyta, co wydumałam, to jeszcze sobie o tym podyskutujemy ze 20 razy i to nam pomoże iść dalej śmiało oraz na nasze wszystkie wspólne decyzje przychylniejszym okiem spojrzeć.
Dobrze jest bowiem czasem użyć swojego bloga jako myślodsiewni, powyjmować z głowy myśli i spojrzeć na nie z dystansu a nawet innym je pokazać, a potem wspólnie podumać w spokoju albo poddać dyskusji...
Reasumując, cieszę się że wyjechaliśmy z Polski. To była dobra decyzja. Niewątpliwie można było do tego podejść inaczej, lepiej przemyśleć, zorganizować i przeprowadzić, ale ogólnie w ostatecznym rozrachunku i tak wszystko wycodzi na plus. Mogłoby być lepiej, ale jest dobrze. W Belgi żyje się nam bez dwóch zdań dużo lepiej niż w Polsce, choc pod wieloma względami tam mogło by być łatwiej (a pod wieloma innymi trudniej). To jest jednak moje i tylko moje zdanie. Mój Małżonek i Moje Dzieci mogą tę sutuację zupełnie inaczej postrzegać, ale to już ich sprawa. Jako dorosłe osoby mogą podejmować własne decyzje i dokonywać własnych zmian. Ja swoje decyzje uważam za dobre dla mnie i dobre dla nich. Oni mogą zrobić z tym, co zechcą. Ufam, że Dzieci wykorzystają możliwości, jakie dała im emigracja i zrobią z tego użytek, a to co złego ich spotkało, z kolei będzie nauką i ważnym doświadczeniem, które pomogą im w podejmowaniu własnych decyzji w przyszłości i w unikaniu błędów.
Każdy z nas pisze swoją historię, w którą jednak zawsze uwikłane są inne osoby, co znacznie komplikuje sprawę. Czasem ciężko dźwiga się odpowiedzialność za życie swoich bliskich, szczególnie małoletnich, którzy są na nas skazani, bo wtedy każdy błąd ciąży i boli stokroć bardziej.
ament ;)
OdpowiedzUsuńdobrze napisane. i trzymam kciuki za przyszłość
jeszua
Buk zapłać :-)
UsuńPiszesz - w Polsce. Ja w tej samej Polsce mieszkam od 62 lat i inne mam spojrzenie, choć tez wiele rzeczy mnie wkurza, zwłaszcza opieka zdrowotna.
OdpowiedzUsuńAlbo mieliście pecha, albo cos poszło nie tak...
U nas jak najbardziej jest indywidualne podejście do ucznia, jest nawet nauka domowa, specjalne programy dla sportowców, wiele zmieniło się na dobre. Nie wiem czy wszędzie, bo Polska to jednak różne rejony, inaczej jest na podkarpaciu, inaczej w Wielkopolsce, a jeszcze inaczej na Pomorzu...
Ja nigdy nie mieszkałam za granicą, więc nie mam porównania, ale mój bratanek po wielu latach w Szwajcarii wraca do Warszawy.
jotka
Jako się rzekło, ten wpis jest o moich subiektywnych doświadczeniach, przemyśleniach i opiniach. Nam tam było źle, a tu jest dobrze. Mnóstwo ludzi WRACA do Polski, bo nie są szczęśliwi za granicą, bo są z Polską blisko związani, bo w Polsce mają bliskich, przyjaciół, dobrych znajomych, własne mieszkania. Wielu Polaków utrzymuje bliskie stosunki z rodziną i przyjaciółmi w PL po 10, 20, czy nawet 30 latach za granicą. Jeżdżą po kilka razy na rok do Polski, a rodzina i znajomi też ich systematycznie odwiedzają' oglądają Polską telewizję, chodzą do polskiego kościoła, na polskie wybory, są na bieżąco z wszystkim, co w Polsce się dzieje, bo ich to interesuje, obracają się na obczyźnie w dużej mierze albo nawet wyłącznie wśród Polaków. Ja nie mam z nimi nic wspólnego.
UsuńPolskiej szkoły z flamandzką w żaden sposób porównać się nie da, bo te dwa kraje mają całkowicie odmienne systemy edukacji i podejścia do ucznia, czy relacje na linii uczeń-rodzic-nauczyciel-poradnia. To jednak chyba trzeba zobaczyć na własne oczy, by zrozumieć różnicę. Przy czym jednemu będzie tutejszy, drugiemu tamtejszy system bardziej odpowiadać. I tak jak zauważasz, Polska jest duża i nie ma co porównywać Warszawy, Wrocławia czy Poznania z zadupiem z tzw Polski B, gdzie psy dupami szczekają, a wrony zawracają, bo się nawet nasrać nie opłaci ;-)
Bardzo szczery wpis, trąca u mnie dużo strun. Ostateczny wniosek mamy chyba podobny, bo choć (póki co, odpukać) udaje nam się w Irlandii wiązać koniec z końcem, to też mam odczucie, że wyjazd z kRaju nastąpił u nas o kilka lat za późno.
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki!
Nam też jeszcze się ciągle udaje, ale mierzi jednak myśl, że jakbyśmy wcześniej opuścili ten Eden, to jednak udawało by się bardziej...
UsuńDzięki.
Magda - Przeczytalam ten wpis od deski do deski. Smutno mi sie zrobilo, bo ja mam troche wyidealizowany obraz Polski, z ktorej wyjechalam 25 lat temu, ale ciagle mi sie wydaje, ze tam trawa zielensza i uwielbiam wracac do Polski - chocby tylko na wakacje. Przykro mi bardzo, ze zycie Ciebie i wasza rodzine tak doswiadczylo i, ze znikad nie dostaliscie pomocy. Podziwiam Cie bardzo, za mimo wszystko optymistyczne podejscie do zycia, ale takze za taka zyciowa madrosc, za to jak potrafisz obiektywnie sytuacje ocenic i jak stawiasz rodzine i dzieciaki na pierwszym miejscu. To cudowne i jestes super matka. Jestem pewna, ze dzieciaki to docenia, w odpowiednim momencie - pewnie juz to doceniaja na swoj sposob. Zycze wam troche oddechu od zmartwien, duzo zdrowia i niech wszystko pouklada sie jak najlepiej. Pozdrawiam najserdeczniej i bede wracac.
OdpowiedzUsuńJako się rzekło, to są moje osobiste uczucia, poglądy i doświadczenia, które z niczyimi innymi pokrywać się nie muszą, bo każdy człowiek jest inny. Mam całkiem sporo dobrych znajomych, którym w Polsce dobrze się żyje i dobrze się tam czują. Czasem narzekam na moje doświadczenia i wkurzam się na siebie za niepomyślne wybory, ale w ostatecznym rozrachunku i tak wszystko wychodzi na plus, bo przecież zawsze czegoś nowego doświadczam i czegoś nowego się uczę nabywając życiowej mądrości (choć i tak zapewne głupia umrę haha).
UsuńPozdrawiam również. Czuj się jak u siebie.
Mysle, ze autorka zapomniala napisac kilku waznych informacji....a mianowicie: sama majac zaburzenia w spektrum autyzmu (o czym nie wiedziala) radosnie zwiazala sie z 2 alkoholikami pod rzad i z nimi ma trojke problematycznych dzieci rowniez w spektrum....
OdpowiedzUsuńNie ma wyksztalcenia, nie wyjechala do wiekszego polskiego miasta zeby poprawic swoje zyciowe mozliwosci....
Jedzie za to na Polske bo faktycznie patologia nigdzie nie ma latwo na swiecie....moze tylko w krajach z duzym socjalem.
Nie sadze wiec ze uwgledniajac te fakty post jest miarodajny.
Dobrze ze choc o dzieci dba jak moze....choc mleko sie rozlalo.
Pawel
Nie wiem, czego miarą miał być ten post, według Ciebie, ale dziękuję, że podzieliłeś się ciekawą opinią na nasz temat i że swoją wypowiedzią raczyłeś potwierdzić, co wyżej zostało napisane i po raz kolejny utwierdzić mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy opuszczając tamto społeczeństwo oceniające ludzi na podstawie miejsca urodzenia, wykształcenia czy stanu zdrowia. Pozdrawiam serdecznie.
UsuńNie zesraj się Paweł. Wiem że ciebie matka nie kochała ale to nie znaczy że innym musisz truć dzień swoją negatywnością.
UsuńPozdrawiam,
Breba
Breba, Mordeczko, dzięki za odwiedziny ;-)
Usuńcześć Magda, trafiłam na Twój blog kilka miesięcy temu, bo sama zastanawiam się nad migracją.. :) jestem ze śląska. 3 lata temu rzuciłam tamto miejsce i z trwogą ruszyłam do Wrocławia - czyli żaden wielki krok haha ale dla części rodziny do tej pory jest to nie do ogarnięcia i w ogóle niezgodne z czymkolwiek, bo przecież POWINNIŚMY wszyscy razem na kupie siedzieć i amen.
OdpowiedzUsuńta zmiana rozwinęła nam [mi i mężowi] skrzydła, spojrzeliśmy już z jakiegoś dystansu na miejsce urodzenia, do którego przecież nikt nas nie zakuł kajdanami. no i teraz mamy myśli... a gdyby dalej..?
nie mamy dzieci, jesteśmy we dwójkę. co nas tu trzyma? blokady w percepcji świata innych ludzi? kredyt? wpizdu pozbyć się wszystkiego i nara. jest jedno życie. jedno.
dręczy mnie miejsce i ludzie, którzy mnie otaczają. męczy mnie ich szara i negatywna aura. ich mędrkowatość i lepiejwiedzące rady.
tak jak mówisz, wyjechaliście już kawał czasu temu i nie wracajcie. mówię to z jak najszczerszą sympatią. tutaj nastroje się zaostrzają i wszystko jest jeszcze bardziej wyjaskrawione.
Magda, polska dla polaków i to się chyba nigdy nie zmieni. wrócisz tutaj i zderzysz się z mentalną ścianą.. na prawdę. Twoje dzieciaki - gdyby im kiedyś przyszła taka ochota wrócić do polski - zderzą się po dwakroć ze ścianą, bo są młode i nie przesiąknęły polskością, choć doświadczyły sporo chujozy..... to będzie dla mich miażdżące.
co innego - tak jak Wy w belgii - zderzyliście się z dużym światem i to was otwarło, tak w drugą stronę - zderzenie z małym światem, to jest dużo trudniejsze - zrozumienie, że tak można żyć.... z taką nienawiścią i zawiścią.
i to właśnie chyba głównie sprowadza się do postrzegania drugiego człowieka, jako niezależną, wolną jednostkę. jako dziecko, jako kobieta, jako wierzący w to czy lubiący tamto.
trzymam za was kciuki. choć to czasem trudne - wiedz, że nie wszyscy ludzie to ch*je :) nawet w polandii! :)
Ja wiem, że nie wszyscy Polacy to uje, tak jak i nie wszyscy niepolacy to zajebiści ludzie. W Polsce jednak właśnie jest ta ogólna atmosfera ciężka a tu i ówdzie nawet bardzo ciężka... Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że to napisałaś Ty, osoba tam w tym momencie mieszkając i to w dużym mieście, w innym całkiem regionie... Wiele to dla mnie znaczy. Zwykle bowiem ludzie mieszkający w Polsce bronią tej Polski rękoma i nogoma. Ja wiem, że tam jest wiele dobrych rzeczy, wiele fajnych a tu z kolei też masę złych i są ludzie, którzy tam w PL czują się fantastycznie, bardzo u siebie, a za granicami bylo by (albo jest) im źle.
UsuńNie namawiam Was na emigrację, ale jak czujecie, że tam jest duszno dla Was, to faktycznie może warto przeżyć przygodę. Bez dzieci na pewno jest łatwiej wyjechać, bo nie musisz być za nikogo słabego odpowiedzialny, na pewno dużo mniej trosk a więcej możliwości
Dla mnie Wasz krok wcale nie wydaje się taki znowu mały, bo ja zawsze uważałam, że i dla mnie przeprowadzka dajmy na to do Warszawy, Wrocka, czy innego dużego miasta też była by emigracją, też musiałabym zostawić wszystko i wszystkich i też wyjechałabym z wilczym biletem, I tak samo trzeba by uczyć się nowych zasad, wszystko zaczynać od nowa, bo życie na zadupiu jest zupełnie inne niż w dużym mieście. Poza tym ja nie dała bym rady prawdopodobnie w dużym mieście mieszkać. Mieszkaliśy tu 5 miesięcy w Brukseli i dziękuję postoję, mimo że wynajmowaliśmy 100-metrowy dom na obrzeżach z ogromnym ogrodem.
Powodzenia!
w Twoje buty nikt nie wejdzie i jak piszesz to są Twoje odczucia i przemyślenia więc ja tylko powiem tyle.
OdpowiedzUsuńJeśli o chorowanie chodzi to mamy w Polsce kartę DILO która pozwala nam od diagnozy szybko przechodzić kolejne badania i to jest duży plus. Nikt z nas już nie czeka na śmierć tylko leci w/g programu i zasad leczenia opracowanych zgodnie z normami. Jest czas wyliczony ile od chemii powinna być operacja ile od operacji radioterapia i tego się wszyscy trzymają. Nie odstajemy od innych krajów. Oczywiście są zapewne pojedyncze wpadki i przypadki jak w każdym kraju. Ale tu akurat mam wiedzę więc myślę, że gdybyś teraz chorowała w Polsce to tak samo byłabyś leczona i posyłana na kolejne etapy. Zresztą chorowałyśmy w podobnym czasie i jesteśmy na podobnym etapie.
Natomiast co do pomocy społecznej to oczywiście, że od razu po informacji, że czyjś rodzic jest za granicą i tam pracuje wstrzymuje się rodzinne. Dlaczego ? dlatego, że w większości krajów są odpowiedniki tego świadczenia o wiele wyższe i korzystniejsze i wtedy Ci rodzice za granicą mogą a nawet powinni o to świadczenie wnioskować za granicą. A przysługuje ono z jednego miejsca nie z dwóch.
Co do alimentów zasada jest taka, że dzieci rosną, potrzeby i wydatki rosną dlatego dla dzieci i własnego komfortu powinno się często i regularnie składać do Sądu wniosek o podwyższenie. Można nawet raz do roku. Czy podniosą ? bywa różnie trzeba uzasadnić. Niestety często bywa tak, że rodzic zasądza alimenty jak się dziecko rodzi i potem na nich poprzestaje nie robiąc nic dalej. A Sąd sam do drzwi nie zapuka i nie zapyta czy aby 15-to latek nie potrzebuje wyższych kwot na swoje potrzeby niż 2 latek.
Twoja opinia na temat leczenia jest bardzo budująca, ale znam też opinię koleżankę, którą poznałam w BE i która tu mieszkała dobry kilka lat, a potem zakochała się w PL i tam mieszkała, kiedy dostała diagnozę, a stało się to mniej więcej w tym samym czasie co u mnie, tylko inny rodzaj raka. Ona, mając porównanie, miała zupełnie inne zdanie na temat polskiej służby zdrowia...Bała się właśnie, że nie doczeka... Wtedy mówiła, że powinnam się cieszyć, że mieszkam w Belgii, bo to był ten moment, kiedy żałowała że mieszka w PL.
UsuńTo co piszesz o rodzinnym to jest własnie NIESTETY prawda (mówię o czasach kilkanaście lat temu, teraz to mnie to wali co tam się dzieje), tyle, że to było niezgodne z europejskim prawem... w ramach UE jest tzw koordynajcja świadczeń i PO LUDZKU procedura powinna wyglądac tak, że ośrodki wypłacające świadczenia w poszczególnych krajach miedzy sobą wymieniają informacje i przekazuja sobie ewentualne wypłacone różnice w kwotach. Takie proste! Było o tym wtedy nawet w radiu, bo ten bandycki proceder był wówczas na porządku dziennym i wiele rodzin było w ten sposób robionych w bambuko. Kobiety latami chodziły po sądach by otrzymac te parę euro należnych im pieniędzy (wiem, bo miałam kilku znajomych, gdzie facet był gdzieś w EU a kobieta z dziećmi w PL) Polska jednak wolała robić po swojemu i gnoić ludzi... Znajome, gdyby nie pomoc najbliższych pewnie też przymierały by głodem albo straciły prawo do dzieci, przeciez w PL to było oczywiste i "normalne". Urzędnicy non stop wyszukiwali jakies problemy, ale jak człowiek o coś zapytał to oni nic nie wiedzą, zero jakiegokolwiek wsparcia, jakiejkowliek pomocy w wypełnieniu dokumnetów, w czym kolwiek (uwaga, nie twierdzę, że tak było w każdym ośrodku pomocy społecznej! mówię o naszych realiach w konkretnym miescie). Nawet nie ma co porównywac z tutejszymi urzędami, choć ja czasem tu na to czy tamto narzekam, to jednak nie ma NAJMNIEJSZEGO porównania. Rzygam na samo wspomnienie tej cholernej patoli z MOPSu. To było wszak to miasto w którym MOPS do spółki z sądem rodzinnym i kilkoma innymi instytucjami panstwowymi odbierał biednym rodzinom dzieci, rozdzielał rodzeństwo po kilku domach, które to domy (krewni i zanjomi króliczka) dostawały każdy po 2 tysiące złotych/mc. Było o tym swego czasu głośno w mediach. Potem oddali w końcu rodzicom te dzieci, ale to był kurewski zeszmacony do cna urząd.
O alimentach to chyba nie zrozumiałaś... Biologiczny ojciec dzieci NIGDY nie zapłacił ani jednego grosza z zasądzonych 200 złotych na dziecko, a państwo płaci tylko za takich złodziei, gdy dochód matki i jej nowej rodziny jest wystarczająco niski... więc po co bym miała wnosić o podwyższenie, skoro moje dzieci nie dostały nawet tych podczas rozwodu zasądzonych 200 złotych, nawet jednego złotego NIGDY nie dostały, to 500 złotych tym bardziej by nie dostały. Mogłam co najwyżej wnieść o to, by dziadkowie płacili, bo prawo na to pozwalało, ale ja nie widzę powodu (uważam wręcz, że to chore), by karać rodziców za kurestwo dorosłych dzieci. Przecież to nie ich wina, nota bene oni nie chcieli mieć z nim nic wspólnego wtedy, z domu wykopali... Jeszcze żeby byli bogaci to co innego... Po wyjeździe Małżonka nie miałam ani jednego grosza dochodu. Nie miałam za co nawet chleba kupić, nie mówiąc o zapłaceniu raty kredytu, czynszu, rachunków. To był koszmar, niemal przymieraliśmy głodem i to był przecież główny powód tak szybkiego wyjazdu na wariackich papierach
jeśli chodzi o leczenie to tak jak ze wszystkim ile ludzi tyle opinii. Zawsze ktoś jest zadowolony a ktoś nie. Jestem na forum na którym mamy pacjentki polski z różnych krajów i czasem te spoza polski narzekają, że u nich gorsza informacja i dłużej się czeka a u nas idzie jakoś lepiej. A są i takie co twierdzą, że u nich lepiej u nas gorzej. Sama widzisz, że ja od mojego onko mam ciągle porady i stały dostęp a Ty nie masz jak pogadać bo nie mają czasu a na zastrzyk idziesz do poradni gdzie się nie znają i Ci też nic nie pomogą na Twoje bolączki. A u mnie jest super informacja i dostęp. Oczywiście w dużych ośrodkach i miastach. Nie wiem jak to jest jak ktoś mieszka serio w dziurze i musi do ośrodka dojeżdżać z daleka.
UsuńJeśli chodzi o sądy i pomoc społeczną to się niestety nie dogadamy bo ja to znam od strony urzędniczej i to co zwykle mówią w TV to kompletne bzdury. Nie odbiera się dzieci z powodu biedy tylko wielu czynników które się nawarstwiły. Osobiście znam kilka takich rodzin o których były w TV reportaże bo się pobiegły poskarżyć. W żadnym przypadku telewizja nie pokazała dokładnie całej sytuacji a winny jest zawsze urzędnik. Tak to w polsce wygląda. Nie jest to ani fajna praca, ani miła i nie dziwne, że generalnie nikt jej już za bardzo nie chce wykonywać. Także rozumiem Twoje żale ale rozumiem też, że ktoś tam w Warszawie wymyśla z dupy przepisy do których inni się muszą stosować i tego się nie przeskoczy niestety. Jak wymyślają kryteria do pomocy finansowe wysokości tak żenującej że faktycznie tylko bezdomni się do tego łapią no to niestety tak to potem wygląda. Też się z wieloma rzeczami nie zgadzam.
Ja tu mieszkam na zadupiu i leczę się w małym zadupiastym szpitaliku, który ogólnie raczej nie cieszy się dobrą opinią, ale pozytyw taki, że jest blisko, bo niewiele ponad 10 kilometrów i jest łatwo się dostać od nas autobusem, który jedzie co godzinę, co dla mnie osoby bez auta, a także bez rodziny czy przyjaciół jest ważne, ale tego szpitala nawet nie ma co porównywać z jakimiś porządnymi flamandzkimi klinikami. Wystraczyło mi posłuchać mojej psycholog, która kiedyś na onkologii pracowała
Usuń- zupełnie inny świat. Baba przecież była w szoku słysząc o mojej opiece, a razcej wg niej jej braku... Jednakowoż mimo wszystko ten nasz zadupiasty szpital w porównianiu z moim zadupiastym polskim szpitalem, zwanym potocznie umieralnią, w którym miałam nieprzyjemność kilka razy nocować to ciągle jest efekt łał. Poza tym, gdybym mieszkała, tam gdzie mieszkałam w PL na poczatku, to do szpitala onko miałabym pewnie z KILKADZIESIĄT albo i KILKASET kilometrów a w tym do najbliższego przystanku 3 km... Faktycznie, jak się w PL mieszka w Warsiawce, Wrocku, Krakowiku, czy choćby durnym Rzeszowie i ma do tego porządne zarobki to można purcować, bo ma się dobry szpital pod nosem, pociągi, autobusy, szmery bajery. Szkopuł w tym, by kazdy miał do tego dostęp, a nie tylko zamożni miastowi.. Tu jest pies pogrzebany