29 lipca 2015

emigracja, (dez)informacja, internety i ....polactwo (nie mylić z Polakami)


Każdy kto korzysta często z Internetu w poszukiwaniu wiedzy z różnych dziedzin wie, że zwykle można tam znaleźć odpowiedzi na najgłupsze nawet pytania i wyjaśnienia niemalże każdego problemu i to częstokroć bogato ilustrowane fotografiami, a bywa, że odpowiedź na nasze pytanie jest przedstawiona w postaci filmowej "dla opornych". Czasem mówi się, że jeśli czegoś nie znajdziesz w sieci, to zapewne to nie istnieje. Ja jestem raczej dobrym szukaczem z wieloletnią praktyką oraz zamiłowaniem do Internetu, ale od pewnego czasu sieć mnie zawodzi... I to wtedy, gdy jest najbardziej potrzebna, gdy nie ma innej alternatywy na znalezienie odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. A tych pytań ci u nas dostatek. Chodzi oczywiście nie o co inne, jak przenajróżniejsze zagadnienia i problemy z zakresu "życie na emigracji".
 Myślę, że wiele osób zainteresowanych tym tematem podziela moje zdanie, iż bardzo ciężko jest znaleźć rzetelne, kompetentne, wyczerpujące  informacje na temat np Belgii. Mam na myśli strony polskojęzyczne, bo że o Belgii jest wszystko w językach temu krajowi właściwych to nie mam wątpliwości. Jest niby kilka (może nawet kilkanaście) stron Polonii belgijskiej, ale w rzeczywistości na każdej powielane są te same skrótowe informacje na podstawowe tematy (lepszy rydz niż nic).
Są fora emigracyjne na znanych portalach (WP, Onet, Gazeta, Interia, etc etc), ale tam nie ma zbyt wielu ludzi, poza tym - jak zaobserwowałam - piszą często ludzie siedzący w PL, którzy coś słyszeli, gdzieś czytali, byli kiedyś tam kilka miesięcy, tygodni na emigracji, dlatego ich wiedza jest niewielka, rzadko wypowiada się tam ktoś z dłuższym stażem i bogatszymi doświadczeniami  - choć dobre i cokolwiek na początek. Od tego właśnie zaczynałam zdobywanie wiedzy o tym kraju, gdy sama jeszcze w PL siedziałam.
Są jeszcze strony na FB poświęcone Polonii,  grupy mające w zamierzeniu łączyć Polaków mieszkających w danych regionach (Polacy w Brukseli, Polacy w Antwerpii etc etc). Są też grupy zainteresowań, które mają zrzeszać  Polaków o podobnych zainteresowaniach, jak np rodziców w Belgii, młodzież szukającą rozrywek, hobbystów, sportowców etc. Dalej mamy grupy ogłoszeniowo informacyjno pomocowe, gdzie można coś sprzedać, kupić, oddać, wymienić, gdzie można poprosić o pomoc rodaków. Wszystko to pięknie brzmi i chwała tym, którzy takie czy inne grupy zakładają, bo pomysł to szczytny i godny naśladowania... Niestety zbyt piękne, by mogło być prawdziwe... Było by, gdyby tylko nie te cholerne trole internetowe, spamerzy, gdyby nie to polskie chamstwo i prostactwo wylewające się z wielkim smrodem z każdej z wyżej wymienionych grup, przemieniające niemal każdy zwyczajny post, ciekawe ogłoszenie, zwykłe ludzkie pytanie w cuchnące bagno nienawiści, podłości i zawiści... Gdy pierwszy raz natrafiłam przypadkiem na taką grupę bardzo się ucieszyłam i czym prędzej poprosiłam o włączenie mojej skromnej osoby w jej szeregi. I okazało się, że faktycznie fajna to sprawa - jeden czegoś nie wie - piętnastu innych raz dwa mu pomoże - jeden ma takie informacje, drugi inne, raz lepsze, raz gorsze, ale ziarnko do ziarnka i z grubsza można się w danej sprawie zorientować. Jednak do grupy każdego dnia dołącza ktoś nowy i w końcu nadchodzi ten moment, gdy w sympatyczne zgoła stadko wkradnie się jedna wredna menda (albo i kilka od razu) i się zaczyna.... najpierw głupie docinki, odzywki i komentarze od czapy, byle dokuczyć, narobić dymu, a potem już ostra jazda i wzajemne wyzywanie z użyciem najgorszych epitetów... Dorośli ludzie niby, niektórzy pewnie po maturze albo i po studiach, a poziom kultury i języka spod budki z piwem i to w dziurze zabitej dechami... Zajrzałam chyba do większości grup po kolei i w każdej jest ten sam cyrk i co gorsza te same małpy, bo w wielu te same nazwiska się przewijają... Och, żeby to jeszcze były faktyczne nazwiska a nie jakieś chore nicki... No, w każdym bądź razie ja nie będę siedzieć w jednej grupie z trolami i burakami i potykać się każdego dnia o ich tyle samo głupie co bezczelne komentarze, które nic mądrego nie wnoszą nigdy, ale zawsze są źródłem przykrości i/lub irytacji dla normalnych ludzi. Zresztą o tym zjawisku już chyba kiedyś u mnie było - szkoda mojej klawiatury więc.

Zastanawiam się jednak wciąż dlaczego tam mało informacji (po polsku) jest w necie na temat różnych kwestii związanych z życiem na obczyźnie, z funkcjonowaniem danego kraju (myślę o BE, bo nie wiem jak jest z innymi krajami). Odkąd mamy tu Internet, szukam tego, tamtego, siamtego - wszak jestem tu nowa i mnóstwo spraw jest dla mnie niezrozumiałych, niejasnych - i jeśli cokolwiek znajduję to są to bardzo skąpe, podstawowe informacje. Jakby nie fakt, że non stop natykam się tu na "naszych", gotowa bym pomyśleć, że mało w tym kraju Polaków i dlatego nie nikt się nie rozpisuje na ten temat.  Jednak dużo nas tu, ale jak widać nikt nie ma ochoty dzielić się publicznie tym co wie. A co bym ja takiego chciała wiedzieć? Ano wszystko :-) Szkoła, praca, podatki, prawo, urzędy, sądy, auto, pociągi, autobusy, zdrowie, zwyczaje, tradycje, legendy, przyroda, ... - długo bym tak mogła jeszcze. Na w/w stronach polonijnych są jakieś namiastki niektórych zagadnień, ale raczej niewiele poza definicję z jakiejś wikipedii czy podobnego źródła, do tego często już nieaktualne. Jako się rzekło - dobre i cokolwiek, ale jak dla mnie na dzień dzisiejszy zdecydowanie za mało.
Kiedyś gdzieś tam zaraz na początku mojej przygody z bloggerem i Belgią jakaś wielce_oblatana_wysoko_wykształcona_i_dokładnie_zorientowana_we_wszystkim dowaliła mi, że w dobie Internetu wstyd się przyznawać do niewiedzy, gdy wszystko jest w sieci... Może i jest, ino przódzi trza sie było godać po obcymu naumieć a jo żem sie nie naumiała i tero bida...
Ale spokojnie, mam dopiero 40 lat, a zamierzam żyć 100 (co najmniej) i zamierzam zaległości językowe nadrobić :-)

Swego czasu natrafiłam na bloga sprzed kilku lat, w którym jakaś dobra dusza wpadła na pomysł i zaczęła opisywać, jak należy się zabierać za załatwianie pewnych spraw, jakie są dokumenty wymagane itd. Niestety musiał to być ktoś ze słomianym zapałem, bo dzieło swoje pozostawił zaledwie rozpoczęte, miało tylko parę postów, a tak dobrze się zapowiadało...

Kilka razy trafiłam na wpisy w sieci "ja sam do wszystkiego doszedłem, nikt mi nie pomagał, więc czemu niby ja mam się gdzieś udzielać?" No właśnie, dlaczego mam się dzielić swoją wiedzą z innymi? Co będę z tego mieć? Może dlatego, że jestem człowiekiem, a nie głupim butem czy jakimś tam pawianem. Może dlatego, że nic mnie to nie kosztuje, a komuś może wskazać drogę, przed czymś przestrzec. Może dlatego, że jak ja komuś pomogę, to on potem pomoże komuś innemu i świat zrobi się milszy...

Ja póki co chyba za mało wiem, by być komuś drogowskazem... Jednego dnia bowiem wydaje mi się, że mam już dostateczną wiedzę na jakiś temat, a następnego dnia już dowiaduję się czegoś nowego i muszę swoją opinię lub teorię skorygować i uzupełnić. Jednak z racji otrzymywania e-maili z podobnymi pytaniami postanowiłam, że spiszę po trochu moją wiedzę  na osobnej stronie i wraz ze zdobywaniem kolejnych praktycznych informacji będę ją poprawiać i uzupełniać.
Chodziła mi po głowie taka myśl, by rzucić hasło na FB, by każdy napisał, co wie na taki a taki temat, ale znając życie najprawdopodobniej spotkało by się się to z komentarzem z poprzedniego akapitu lub gorszym... Przemyślę tą kwestię i może spróbuję, bo w ten sposób można by zebrać różne punkty widzenia. Tematy, jakie na dzień dzisiejszy mam na myśli to: szkoła, mieszkanie, meldowanie i inne sprawy urzędowe, auto, ubezpieczenie, służba medyczna, opłaty i koszty utrzymania...

Jeśli jednak ktoś z czytających bloga miałby jakieś uwagi, wiedzę na te tematy, niech napisze na gmaila lub w komentarzu. Przy okazji uprzejmie informuję, że wyłączyłam ta wkurzającą "identyfikację obrazkową" - gdyby nie uwaga dobrych ludzi, nawet bym nie wiedziała, że mam takie coś włączone.

Strona wspomniana jest w budowie i będzie na bieżąco uzupełniana i poprawiana.
Patrz : niezbędnik emigranta
http://belgianasznowydom.blogspot.be/p/blog-page_29.html


24 lipca 2015

pierwsza wspólna wycieczka do kina

Ze względu na Święto Narodowe 21 lipca co niektórzy (np my :) mieli długi weekend, z czego skorzystaliśmy robiąc sobie kolejną wycieczkę...

Tytułem wstępu pozwolę sobie jednak skrobnąć kilka słów o samym święcie, bo być może niektórzy ciekawi...
Dzień 21 lipca jest tu też częstokroć nazywany "Świętem Króla" albowiem w tym dniu Anno Domini 1831 został zaprzysiężony pierwszy król Belgii Leopold I Koburg. Wydarzenie to wiązało się z faktem, iż rok wcześniej dzięki "rewolucji belgijskiej" Belgom udało się pogonić kota Holendrom i tym samym odłączyć się od Holandii. Po czym w grudniu 1830 roku 5 mocarstw w składzie: Francja, Anglia, Rosja, Austria i Prusy uznało niepodległość Belgii. Tak więc Król Leopold I był pierwszym prawowitym władcą Belgii, a Belgowie (i my z nimi) 21 lipca świętują. W Brukseli odbywa się wtedy parada wojskowa, są pokazy sztucznych ogni i temu podobne atrakcje, jak to zwykle bywa przy takich okazjach.

Nam zaś zgodnie z wcześniejszymi postanowieniami i planami udało się w końcu wybrać do kina. Ze względu na to, że kupowaliśmy w ostatnim roku sporo butów w jednej sieci sklepów, zebraliśmy trochę punktów, które nie dawno wymieniliśmy na czeki do Kinepolis, które częściowo pokryły bilety i popcorn. Dlatego też właśnie udaliśmy się do tego a nie innego kina - zawsze to parę centów mniej do zapłacenia.


Wybrałam film Beestenboot (po polsku to się nazywało chyba: "Ups! Arka odpłynęła"), bo, jak trafnie odgadłam, nadawał się i dla 3-latka i dla starszaków. Całkiem przyjemny do obejrzenia, bo nie było nic strasznego, a cały czas coś się działo. Co prawda dla Młodego godzina to ciągle za długo, by wysiedzieć w jednym miejscu. Toteż, jak pochłonął swoją (za)małą porcję popcornu to zaczął oglądać bajkę w ruchu - trochę siedział na poręczy (akurat się jego pupcia mieściła), trochę na sąsiednim fotelu (akurat był 1 pusty obok niego), chwilę spędził na moich kolanach, chwilę wisiał na oparciu fotela przed nim (nikt nie siedział przed nami). Potem była przerwa, więc poszliśmy pozwiedzać toalety.... każdy powyżej 140 cm wzrostu musi zapłacić haracz 40 centów (czyli są pozytywy bycia małym - nie płacisz za sikanie).

kinomaniacy :-)
Przy zapalonym świetle Młody odkrył, że siostry jeszcze mają popcorn (miały większą porcję), no więc zaczął sępić dosypki do swojego pudełka dopóki się limit nie wyczerpał. Bardzo przejął się momentem, gdy pewna mała hiena (?) nie przytuliła głównego bohatera, którym był mały niebieski stworek (jak się okazało na końcu, jakieś morskie stworzenie)... "on jest smutny.... bardzo smutny... czemu ona go nie chce przytumić?... ona głupia jest, bardzo głupia... jest teraz smutny, bardzo smutny... nie chce go przytumić...." i tu Dorcio sam mało nie płakał... Na szczęście wtedy coś się zaczęło dziać, a potem sie jednak "przytumili" i w ogóle wszyscy się na końcu tulili i cieszyli - jak to w bajkach - i Młody wyszedł z kina uszczęśliwiony. Zresztą nie tylko on, bo i dziewczyny dobrze się bawiły całą wycieczką. Choć przyznam, że obawiałam się fochów przy przesiadkach z pociągu do pociągu. No, Tesa co prawda spytała - Czy nie mogliśmy jechać JEDNYM POCIĄGIEM?! a nie tak się 3 razy przesiadać...
podróżnik Doro z czekoladową babeczką zakupioną na dworcu
Tyle, że to było pytanie bardziej dla przekory, bo widziałam, że owo przesiadanie, szukanie właściwego toru raczej wszystkich bawi. Na stację zawiózł nas tatuś autem, potem kupiliśmy bilety dla mnie i Zu (dzieci do 12 lat jeżdżą pociągami gratis, o ile jadą z kimś starszym, a ten starszy wystarczy że ma 12 lat - ten fakt dopiero ostatnio zrozumiałam... ech ten  język). Ja z Młodą kupujemy połówki z kartą dużej rodziny. Gdyby nie Młoda, chyba by mnie nerwa wzięła przy tym śmiesznym automacie, bo gdy klikałam na ekran, to albo opcja z dołu albo z góry mi się wybierała, zamiast tej właściwej po środku... no nie wiem, co z tymi moimi paluchami nie tak jest? Młoda bowiem bez problemacji wybierała, to co chciała.
Te dzisiejsze wynalazki... kiedyś człowiek przyszedł do okienka, powiedział, gdzie chce jechać i nie musiał się głowić: co kliknąć? gdzie włożyć kartę? skąd wyjedzie bilet?. Tyle, że przynajmniej jest gdzie bilet kupić, a nie jak w PL - pociąg jeździ ale biletu nie kupi w promieniu 50 km... No ale to już nie mój cyrk, nie moje małpy...

Dworzec Centralny w Antwerpii
pod fontanną przy kinie
Przesiadaliśmy się w Mechelen i na Centralnym w Antwerpii, skąd już tylko 1 stacja. Na upartego by na butach doszedł do tego kina z Antwerpii Centralnej, ale nie z Młodym bez wózka, a takiego wynalazku nie mamy od dawna, bo się rozkraczył jeszcze w Bxl. Na Centralnym mieliśmy pół godziny i woziliśmy się schodami po wszystkich piętrach, a wtedy Młode zlokalizowały budkę z lodami na samej górze i musiałam obiecać, że w drodze powrotnej zakupimy po lodziczku. Obietnicy oczywiście dotrzymałam, bo inaczej nie miałabym życia. W Mechelen zrobiliśmy się deczko w konia, znaczy kolej belgijska nas w konia zrobiła. Godziny i tory odjazdów poszczególnych pociągów spisałam sobie bowiem w domu z internetu, ale skurczybyki nie uwzględnili tam zamknięcia toru. Przyszliśmy więc na 2 tor i czekamy sobie, nagle dotarło do mnie, że się tablica z zapowiedziami pociągów nie świeci przy tym torze... O, o, coś nie teges... nagle słyszę zapowiedź, że ten pociąg stoi na torze 1...  aaaaa! ... i biegiem podziemiami na tor pierwszy hehehe. Dobrze, że to nie czteropiętrowy i dwudziestoczterotorowy dworzec w Antwerpii, tylko ta malota w Mechelen, bo w 3 minuty moglibyśmy nie zdążyć :-) 

A tatuś dziś zaczął urlop i, zgodnie z postanowieniem poczynionym już pół roku temu, wyruszył w stronę dziwnego kraju zwanego PL. Kilka razy próbował mnie przekonać do tej eskapady, ale się nie dałam. Z kilkudniowym urlopem bezpłatnym pewnie nie miałabym problemu większego, bo klienci są w porządku a i biuro raczej też, ale pytanie: PO CO? Za jakie grzechy?! 1500 [słownie: tysiąc pięćset] kilometrów drogi... Po kinie ze stacji jechałam z tyłu w samochodzie (po raz pierwszy odkąd mamy to auto - cytryna C5) i prawie na klaustrofobię zachorowałam. Fotelik Młodego zajmuje większość miejsca i mimo, że mam chudy zad, było mi za ciasno, a panny wcale dużo mniejsze ode mnie już nie są. Gdzie w takiej ciasnocie jechać kilkanaście godzin? jak spać? Nie ma szans - w aucie mnie nikt dobrowolnie do Polski nie zawiezie w najbliższym czasie. Inne środki transportu to też nie rewelacja - samoloty fajne, ale z lotniska w Krakowie 300 km - czym dojechać w 5 osób? Pociąg? Autobus? na Podkarpacie?!! HA HA HA autobusy we wakacje nie jeżdżą po zadupiach a tory sprzedane na złom... Tam ptaki nawracają a psy dupami szczekają - jak mówił kiedyś mój trener... Mieszkałam tam ponad 30 lat bez samochodu. Dzieci woziłam do doktora 3 km na wózku lub na sankach, w zagrożonej ciąży chodziłam na butach 3 km na przystanek, żeby pojechać na wizytę do ginekologa, do roboty po 3-4 kilometry na piechotę w 25 stopniowy mróz albo zaspy po dupę i jeszcze z plecakiem i dwoma torbami zakupów... Co nas nie zabije - to nas wzmocni, ale dobrze, że to już mam za sobą. Co nie zmienia faktu, że chciało by się z rodziną zobaczyć choć raz na rok na żywo, nie tylko przez skype. Choć ostatnio to i tych wirtualnych spotkań jest coraz mniej, bo tak jakoś się nie składa. Jak ja mam czas, to z drugiej strony zajęci, jak oni są, to mnie nie ma. Teraz wakacje, to dzieci ze sobą częściej gadają. Znaczy może nie tyle częściej, ale jak zaczną to godzinami słychać nawijanie i opowiadanie, i wspólne zabawy na odległość. Ja zresztą podobnie - jak nie gadam to nie gadam tygodniami, ale jak już się zdzwonimy to kilka godzin non stop z przerwami na robienie kromek dla dzieci, nalewanie picia, podcieranie zadka i tym podobne atrakcje. Rodzina też by z chęcią przyjechała pozwiedzać BE, ale chęciami auta nie zatankuje, a z funduszami się nie przewala, jak to w Polsce kategorii B. Może kiedyś... może za rok... może....






20 lipca 2015

belgijsko-arabskie przyjęcie urodzinowe

Autobus, będący testem cierpliwości dla Młodego doczekał w końcu na wypakowanie z pudełka... No ale po kolei.
Gdy małżonek mówił, że spotkał w sklepie kolegę Dora z mamą i zaprosili nas na urodziny, wydało mi się oczywiste, że to tak jak u nas nie raz bywało. Spotykasz znajome dziecko na drodze i postanawiasz go zaprosić na mini przyjęcie, żeby twojemu szkrabowi było weselej dmuchać świeczki. Pomyślałam więc, że pewnie my posiedzimy sobie przy kawie z rodzicami, a dzieciaki będą się bawić, że może będzie też inna koleżanka z sąsiedztwa ze swoją mamą lub/i tatą... W każdym bądź razie nie spodziewałam się, że będzie tam cała rodzina chłopca... 

Kto w Polsce organizując rodzinną imprezę z jakiejkolwiek okazji zapraszałby jakieś niemal przypadkowe osoby? Wszak znamy się praktycznie tylko z widzenia, a raczej widywania co dnia pod szkołą... Nawet swoich imion wzajemnie nie znamy...

Co prawda jak się jest rodzicem takiego szołmena jak nasz Doro, można się spodziewać, że człowieka zapamiętają. Młody bowiem cieszy michę do każdego ludzia, do każdego też z daleka drze się "Daaaaag!"... Jak sadziliśmy kwiatki ostatnio łażąc wte i we wte z doniczkami, konewkami, ziemią, to z sąsiadką z na przeciwka co najmniej z 10 razy się przywitał i to za każdym razem z takim entuzjazmem, jakby ze 3 lata jej nie widział... Kobieta miała ubaw... Powszechny jest też obrazek, że pod szkołą albo na ulicy czy w sklepie podchodzi do nas jakiś szkut z piątej czy szóstej klasy i przybija piątkę z Młodym niczym starzy kumple...

No, ale też mam problem, nie? Zamiast się cieszyć z zaproszenia, to się nad motywami będę jak głupia zastanawiać... Ależ ja się cieszę. Jestem szczęśliwa za każdym razem, gdy ktoś nas gdzieś zaprosi, nas lub nasze pociechy. Tam samo się raduję, gdy ktoś zagadnie na ulicy, czy napisze na fb. Z kwiatków i innych podarunków też się cieszę. Wszak te wszystkie mniejsze i większe gesty świadczą, że ludzie nas zauważają, pamiętają o naszym istnieniu, nie unikają ani nie omijają. Mieszkając w PL nawet nie pomyślałam, że takie duperele mogą mieć dla kogoś tak wielkie znaczenie. Wśród swoich ziomków tego typu pierdoły nie są aż tak istotne, są czymś normalnym, powszednim, pospolitym. Pewnie, że zwykle każdy się cieszy, gdy gdzieś go zapraszają. Nawet jak czasem jest to kłopotliwe, choćby z braku pieniędzy na prezent, czy odpowiedni strój (są różne okazje), czasem nie może lub nie chce się pójść, jednak mimo wszystko, chyba każdy cieszy się, że o nim ktoś pamiętał. Na obczyźnie  tego typu gesty mają jeszcze większą wartość i znaczenie.

Zapakowaliśmy przeto autobusik i poszliśmy z wizytą do ludzi, których prawie nie znamy, z którymi dogadujemy się mieszaniną angielskiego i niderlandzkiego, ale których maluszek polubił się z naszym maluszkiem. Na miejscu zauważyliśmy z nie małym zdziwieniem, że rodzice z tamtym chłopcem rozmawiają w domu po francusku, czyli dla niego niderlandzki to też drugi język. Sąsiadka, o której wspomniałam powyżej, faktycznie też tam była. U nich z kolei w domu mówi się po hiszpańsku i niderlandzku, ale to wiedziałam już wcześniej.
Poczęstowano nas kawą i ciasteczkami domowej roboty. Po raz drugi przekonałam się, że arabskie ciasteczka domowe są przepyszne. Zaryzykuję stwierdzenie, że lepsze niż polskie, choć nasze też uważam za świetne, zresztą sama lubię i umiem piec to i owo. Na pewno są inne. Podejrzewam, że używają jakichś specyficznych przypraw i składników. Może kiedyś się dowiem. Póki co musiałam się zadowolić delektowaniem, gdyż kobieta, które je upiekła mówiła tylko po arabsku. Zaś - jak się później okazało - wiodącym językiem przyjęcia był język francuski. Gdyby mi o takiej sytuacji  ktoś opowiadał kilka lat temu,  na 100% współczułabym sobie, bo pomyślałabym, że osoba niefrancuskojęzyczna znajdująca się na takiej imprezie musi czuć się koszmarnie, niesfojo. Tymczasem nic bardziej mylnego - jest całkiem normalnie, nikt nie jest skrępowany taką sytuacją. Być może dlatego, że jest to kraj wielokulturowy, wielojęzyczny i takie rzeczy są na porządku dziennym...? Ludzie nie zwracają uwagi na czyja inność, bo tu inność jest normalna.Wszakże w Polsce - z wyjątkiem dużych miast - bardzo rzadko spotykamy osobę mówiącą w innym języku. Pojawienie się obcokrajowca na wsi wywołuje efekt "wow" i wielotygodniowe obgadywanie, a już istota o innym kolorze skóry jest częstokroć pokazywana palcem. Tu jednak każdego dnia spotykam na ulicy, w sklepach, w szkołach, u lekarza ludzi z całego świata, widzę różne kolory skóry i słyszę wokół siebie rozmowy spod Wieży Babel i chyba nic mnie już nie zdziwi... Choć nie będę ukrywać, że na początku swojego pobytu w BE nie mogłam się napatrzeć na tą wielokulturowość, wielokolorowość i nasłuchać brzmienia tych wszystkich fantastycznych języków. Na początku czułam się dziwnie, wstydziłam się nieznajomości innych języków. Potem dopiero zrozumiałam, że nie jestem w tym odosobniona, że to nic nadzwyczajnego w tym kraju. Teraz w takich sytuacjach jak ta wczorajsza po prostu oddaję się temu co lubię, czyli obserwowaniu i słuchaniu ludzi. Niderlandzkiego słucham, by coś zapamiętać. Francuskiego słucham, by sprawdzić, czy choć trochę zrozumiem. Hiszpańskiego, czy np arabskiego słucham i po prostu zwyczajnie zachwycam się ich brzmieniem... to bardzo interesujące i piękne języki. 

A jakie obserwacje poczyniłam tym razem? Ciekawe jak zwykle (dla mnie oczywiście).
Przybyliśmy jako jedni z pierwszych gości, więc mogliśmy popijając spokojnie kawkę obserwować tych przybywających. Znaczy z tym "spokojnie' to lekko przesadziłam. Bo tu przychodząc do kogoś nie wystarczy machnąć łapą i zakrzyknąć "witojcie wszyscy!", nie wystarczy też, że mężczyźni podadzą sobie dłonie - jak w PL. Tutaj każdy od najmłodszego do najstarszego wita każdego całusem. Bonjour - cmok, bonjour - cmok, goiededag - cmok, dag - cmok, bonjour - cmok, salem alejkum - cmok, bonjour...  było tam prawie 30 ludzi (miałam czas to policzyłam z grubsza). Każdy z przychodzących wita każdego z obecnych. Cmokamy więc słodziutkie dzidziusie, cmokamy mamy i tatusiów, cmokaja się mali chłopcy i starsi panowie. Wychodząc w ten sam sposób się żegnamy z wszystkimi. Trzeba się ocmokać za wszystkie czasy :-) Dorek - jak na polskiego niecałuśnego dla obcych chłopaka przystało - przy  próbie pocałowania go przez jakąś ciocię kolegi zaczął uciekać wokół zjeżdżalni. Koledze jednak pocałunku nie odmówił - ucałował go (na życzenie zebranych) podczas wręczania prezentu, a przy pożegnaniu przyciągnął go za koszulkę i zasadził mu długaśnego przytulaśnego buziaka w puszystego polika. Słodziaki.

 Poza nami i sąsiadami reszta gości to najbliższa rodzina małego solenizanta, a więc dziadkowie oraz ciocie i wujkowie z obydwu stron - duża rodzina. Chwilę siedzieliśmy w domu, chwilę na podwórzu - gdzie kto chciał. Wszyscy zeszli się na dmuchanie świeczek i odpakowywanie prezentów.
odpakowywanie autobusu od Dorcia

 Wspólnie odśpiewano 'Happy Birthday' i potem niderlandzkojęzyczni jeszcze 'Lang zal hij leven'. Torty (było 3 różne) były też pyszne. 


Potem dzieci goniły po podwórku, a dorośli gadali - jak to zwykle na takich spotkaniach bywa. My też wymieniliśmy parę zdań z panią i panem domu (po angielsku głównie) a także z rodzicami koleżanki Dorcia (sąsiadki solenizanta) (po nl).

 Na koniec podano paellę (wyguglować - nie będę opisywać potrawy, która podobno jest jak nasz bigos - każdy ma inny przepis). 
paella
Mieliśmy więc wreszcie okazję skosztować jakiejś nowej potrawy i tych różnych robali, które jak dotąd tylko oglądałam, ale nie jadłam. Powiem, że nawet dobre. Młodemu posmakowały małże i mówił "daj jesce ślimaczka", tego dużego bobosia z oczami i nogami (krewetki) nie chciał próbować. Tylko okropnie duże porcje nakładali i mimo, że mi smakowało nie dałam rady tego w siebie wepchnąć. Pewnie nie bez znaczenia jest fakt, że to jednak obca potrawa i organizm być może nie przyjmuje nowości w nadmiarze. Mężowi, który ma byle jaki i słaby żołądek nawet trochę zaszkodziło i dziś narzekał na bóle brzucha - starość nie radość haha. On woli swojskie polskie żarcie, dlatego dziś nagotował se rosołu z makaronem i już jest zadowolony.

Ja dziś miałam w planach wycieczkę pociągową do kina w Antwerpii z moimi wszystkimi małolatami (Stary nie zna niderlandzkiego i nie lubi bajek (czytaj: wstydzi się oglądać), więc nic po nim w kinie). Jednak od rana siąpił deszcz, a że mieliśmy mieć 2 przesiadki to przełożyliśmy na jutro. A nuż pogoda dopisze.

Dla tych nietutejszych a zastanawiających się, co ja niby robię dziś i jutro w domu? - mieliśmy długi weekend. Jutro święto państwowe, dziś wolne za jakiś inne święto (nie pamiętam jaki), które było wypadło w niedzielę, czy coś takiego...

A póki co spadam pograć z Młodą w "zomer bingel" - grę na tablecie, która jest powtórzeniem materiału z 5 klasy, a którą zakupiłam dla niej w szkole. Nawet jej się podoba i czasem sama poklika, ale woli jak ma towarzystwo. Tak więc udaję dla niej ucznia 5 klasy. Trochę nie radzę sobie z pytaniami z francuskiego, ku jej radosze, ale chyba to przeżyję jakoś... Może to niezbyt wiele, jak na moje wstępne plany, ale dobre i cokolwiek. Muszę się bowiem przyznać, że nasza wakacyjna nauka w tym roku jest zupełnie nieudana jak na razie. Przygotowałam sobie co prawda trochę matmy - zgodnie z zaleceniami nauczycieli, ale jeszcze się na porządnie nie zabraliśmy, choć lipiec się kończy. Ona sama się nie za bardzo kwapi, bo jak są we dwie to grają w kogamę lub minecrafta. Gdzieżby im się chciało matmę ćwiczyć. Jakoś tak mi się żywcem nic nie chce w ostatnich tygodniach, czuję się wyeksploatowana psychicznie i emocjonalnie. Fizyczne chwilami też, ale tylko wieczorami, zwłaszcza pod koniec tygodnia, ale to akurat chyba normalne. Takie momenty jak to wczorajsze przyjęcie mają bardzo dobry wpływ, bo ma się te parę godzin czasu by nic nie robić, nie myśleć o niczym poważnym, ważnym, by się oderwać na chwilę od problemów... Dobrze się stało, że nas zaprosili. Bardzo dobrze...

17 lipca 2015

nie chwal dnia przed zachodem słońca

Zaledwie tydzień temu się cieszyłam, że Młody jest zadowolony z wakacyjnej szkoły... Aaaa już w następny dzień miał focha i nie chciał się odczepić od mojej szyi. No i - cholera jasna - od razu musiała się napatoczyć jakaś durna baba, która go siłą wydarła z moich rąk, a na niego takie postępki działają jak płachta na byka. O jak zaczął wyć... Znalazłam Starszą, która już się była wcześniej wtopiła w gromadkę małolatów i wysłałam do akcji pocieszeniowej. Według niej jeszcze z godzinę ryczał i chlipał, i szlochał... Ooo nie lubimy takich bab, których, gdy są potrzebne, to nie uświadczysz, ale jak nie trzeba to się raz dwa znajdują. Młody bowiem to mądry chłopiec i wie, że jak musi zostać, to zostanie, ale czasem trzeba mu trochę nagadać i "wytumić" odpowiednio długo. Nie przejmowałabym się tym, bo powyć se dziecko czasem też musi. Tyle tylko, że tamto zdarzenie miało bardzo niekorzystny wpływ na resztę wakacji, bo on teraz nie chce słyszeć nawet o "dużej szkole" (faktycznie duuuuużo większa on naszej na wsi). Potem zawiozłam go jeszcze raz na te półkolonie, ale była wycieczka na farmę, a spotkaniu ze zwierzątkami mój synio nie może się oprzeć. Choć miał pewne opory i łezki się zakręciły... a  mi się śpieszyło, bo nie mogliśmy się wygramolić z domu, do tego lało jak z cebra, więc trzeba było założyć "regenbroek'i" i "regenjas'a"(portki i kurtka przeciwdeszczowe)...  ale ja przemokłam do suchej nitki i jechałam potem do roboty wnerwiona do entej potęgi na wszystko... co w sumie dobre było, bo to dodało mi sił do szybkiego pedałowania, dzięki czemu u klientki byłam 3 minuty przed dziewiątą - dosłownie na styk (wniosek: nic nie dzieje się bez przyczyny). Co mnie wkurzyło? Ano sytuacja odwrotna do poprzedniej, czyli "jak trza, to nikogo nima..."
Rano po przybyciu zapisuje się dziecko na dany dzień w recepcji, która mieści się tuż przy drzwiach.  Zapisy trwają od 7 do 9 i opiekunowie też dopiero się wtedy schodzą. Przeważnie jednak ktoś już kręci się w pobliżu... No ale od samej obecności do zainteresowania to jeszcze kawałek drogi. Tu widzę duże różnice między szkołą (o naszej podstawówce mówię - nie wiem, jak jest gdzie indziej) a opieką wakacyjną. Nie mam do nikogo pretensji - żeby nie było - bo to pewnie w dużej mierze wolontariat jest, młodzież właśnie dopiero się uczy zajmowania maluchami i starszakami. Nie będę jednak ukrywać, że było mi bardzo przykro, gdy Mój-Najwspanialszy-Trzylatek-Na-Świecie stał samotny na olbrzymim podwórzu nie wiedząc, co ma począć, że nikt nie zwracał na niego uwagi, mimo, że przeszły opiekunki prowadząc do odpowiedniej sali dużo starsze dziewuchy (na oko 2-3 klasa). Domyślam się, że to były panny odpowiedzialne właśnie za starszaków, no ale...
Pewnie, że mogłam sama pójść i zaprowadzić go na miejsce, ale po pierwsze wydało mi się to niestosowne, bo inni rodzice zostawiali dzieci koło recepcji... Pech chciał, ze same stare konie akurat były zapisywane, do tego pewnie uczniowie tej szkoły, bo widać było, że są u siebie. Po drugie byłam też trochę ciekawa, jak Młody sobie radzi i czy ktoś się nim zajmie... No i teraz wiem, że tam są inne zasady niż w szkole. Być może stawiają na samodzielność...?

Doro jednak był bardzo dzielny. Mimo, że przez długą chwilę musiałam mu tłumaczyć po raz milionowy, dlaczego musi zostać?, "że ja muszę iść do pracy, że tu będzie bezpieczny, będą fajne zabawy no i że pojedzie do cielaczków... bla bla bla "Mimo, że z ciężkim sercem puścił moją szyję (dając mi wcześniej dziesiątki "cusków") to jednak zgodził się zostać. Rozglądałam się z nadzieją, że ktoś go weźmie za łapkę, zainteresuje się, zaprowadzi na salę (lało, więc podwórze było puste)... Ni-ciula, młodzież zajęta była obgadywaniem czegoś (być może zajęć?). Przeto kazałam Młodemu iść do otwartych drzwi i szukać innych dzieci. Co moim zdaniem nie jest raczej zbyt trudne, bo zgraja berbeci zawsze hałasuje jak się patrzy, toteż łatwo ich wytropić. Przez chwilę nie wiedział, co ze sobą począć, ale w końcu się odkleił od mojej nogi, odwrócił na pięcie i ślimaczym tempem zaczął przemierzać bezkresne podwórze dźwigając dwie olbrzymie łzy na policzkach. Przystawał dumając nad czymś, zapuszczał żurawia za uchylone drzwi jakiejś kanciapy, popatrywał na niebo być może licząc na jakiś ratunek stamtąd... Gdy był w połowie drogi mniej więcej (to jest na prawdę wielkie podwórze - jak to w wielkich szkołach) postanowiłam się ewakuować do roboty, bo czas był ostateczny, toteż nie wiem, czy go ktoś w końcu zaprowadził na miejsce, czy sam samotnie samodzielnie dotarł do celu? Wiem, że bardzo dzielnie poradził sobie w tej trudnej dla niego sytuacji i jestem dumna z mojego synka. No nie wiem, czy on jest dumny z matki, która zostawiła go na pastwę losu samiuteńkiego... Śmiem twierdzić, że wątpię.

W każdym bądź razie dziecka nie chcą już półkolonii... Choć wróć! Czasem okazuje się to lepsze niż samodzielne zostanie w domu, jak ktoś ma cykora... Dziś mieliśmy zaplanowaną wizytę u psychologa z najstarszą naszą pociechą, a że wczoraj się okazało, że małżonek dziś krócej ma pracować, zostało postanowione, że ja wrócę z roboty i sobie z Zu pojadę do Brukseli pociągiem, a Tesa zostanie 20-30 minut z Młodym czekając na tatę. A tu cyrk - Młoda mówi, że ona w takim razie chce na zajęcia rano, bo ONA SAMA W DOMU BEZ SIOSTRY NIE ZOSTANIE! Łomatko, co już nie ma z tymi dziećmi... Nic to - los znowu okazał się łaskwy i tatuś wrócił z roboty jeszcze wcześniej niż miał wrócić. Okazało się bowiem, że dziś była tradycyjna, coroczna impreza przedurlopowa jego grupy, gdzie to idą całą bandą do knajpy. Szkoda mu trochę było, bo już miał zaplanowane zamówienie steku (on ma z tym stekiem...), no ale postanowił wrócić jednak do domu, co mu się chwali. Więc do poradni pojechaliśmy razem. Pani psycholog bardzo sympatyczną kobietką jest, tłumaczka też fajna babka, ale co te spotkania nam dadzą, czas pokaże. Dziś było wzajemne poznawanie się, seria nudnych (wszak już to nie  raz przerabiałam) pytań, ech. Na spotkanie z pierwszym psychologiem szłam z większą nadzieją, ale potem ten kosmiczny, żeby nie powiedzieć komiczny, czas czekania na kolejną wizytę (od marca!!!) ostudził moje nadzieje i chęci do współpracy z psychologami i innymi mondryjołami. Ale pożyjemy, zobaczymy, a nuż...

Młoda tylko po doktorach chodzi - wakacje jak marzenie  - jak nie dentysta to psycholog.... Ze dwa tygodnie temu była w szpitalu by usunąć dwie "szóstki". Przy jednej był jakiś stan zapalny i mimo wcześniejszego wybrania antybiotyku przy wyrywaniu bolało, bo w takich sytuacjach zwykle znieczulenie nie działa, jak należy... A jeszcze wtedy było 38 stopni i krwawienie trwało parę godzin, już się nawet zaczęłam stresować, że może na pogotowie trzeba będzie jechać... Obeszło się na szczęście bez takich atrakcji.
W tym tygodniu dentysta naprawił jej 2 ząbki z przodu, bo malutka dziurka się zaczęła robić. Tego samego dnia były zapisane na warsztaty wakacyjne w sąsiedniej wsi i po wizycie u dentysty Młoda oczywiście zaliczyła wielkiego focha i nie chciała iść za cholerę. Co mnie wyprowadziło z równowagi i wydarłam pysk, że chyba na drugiej wsi było słychać... Pogoda w kratkę też bynajmniej nastrojów nie poprawiała. Gdy tylko wystawialiśmy nosa poza drzwi, już od razu przelotne oberwanie chmury przechodziło i do zamierzonego celu docieraliśmy wykąpani... Wrrrrrr. Wściekłam się chyba dostatecznie, bo uparta koza jednak dała się wyprowadzić z domu i dowlec na miejsce bez powroza. Pewnie że pysk miała ścierpnięty po znieczuleniu i obolały po poczynaniach dentysty, ale to nie powód, by rezygnować z ciekawych zajęć i się burzyć na wszystkich wokoło... Nie myliłam się co do tego, że to coś dla moich Młodych. Cynk o tych zajęciach dostałam od mamy koleżanki klasowej córek - miło, że ktoś o nich ciągle myśli... Na fb pokazywałam zdjęcia z tych warsztatów, gdzie dziewczyny robiły stemple, a potem za ich pomocą ozdabiały koszulki i torby.
Wróciły obie bardzo, ale to bardzo zadowolone. Warto więc było opierniczyć konkretnie co niektórych i wypędzić z domu w deszcz.

To był wariowany tydzień, choć niby taki zwyczajny... No,  jeszcze się nie skończył...

A gdy zaczęłam pisać tego posta, moje chłopaki - jak zwykle - poszli dokarmiać sąsiadowe kucyki suchym chlebem... A ja bułkę tartą  muszę kupować, mimo że zawsze nam jakieś kromki zostają, bo Młody wszystko konikom zaniesie... Wracając z eskapady natknęli się na innego sąsiada - właściciela naszego domu... Gdy wrócili, mąż kazał mi wyłączać laptopa, bo Frans dał mi zajęcie... Wychodzę przed dom, a tam dwie skrzynki kwiatków i taczka ziemi... Czy ja wyglądam na ogrodniczkę?!! Ostatnim razem facet przywiózł mi wielgachne giergonie i jeszcze coś innego, co ma liście jak hortensja i być może nią jest... dowiem się jak zakwitnie pewnie... bo nie tylko nie wyglądam na ogrodniczkę, ja nią nie jestem... Fakt, lubię habazie różne i z tych dzisiejszych na razie posadziłam parę surfinii w wiszących doniczkach. Potem przewaliłam złomowisko koło domu i chyba już mam jakiś pomysł, co zrobić z pozostałymi kwiatkami korzystając z dostępnych materiałów.... Ale jutro się zajmę czyszczeniem, malowaniem i instalowaniem doniczek... nie wiem czy coś z tego wyjdzie, ale - jak to mówią - próba nie strzelba...

W niedzielę mamy zaproszenie na urodziny do przedszkolnego kolegi naszego Dorcia. Och, jak ciężko maluchowi zrozumieć, że nie może się pobawić autobusem, który jest kupiony na prezent dla innego chłopca. Oglądał już pudełko z pięć razy, dotykał przez dziurę zabawki, obracał wkoło. Za każdym razem pyta prosząco, czy może wypakować autobus z pudełka i "tylko troszkę" się pobawić? Wcześniej kupowaliśmy już drobne prezenty dla kuzyna z Polski i też było podobnie: "Tylko tjoszkę się pobawię, ja nie popsuję Sebciowego taptolka...". Cudownie jest móc obserwować takie zachowania, te próby zrozumienia sensu funkcjonowania świata i życia społecznego, próby zapanowania nad tym co się chce, a tym co powinno lub nie powinno robić...

9 lipca 2015

jak przeżyć wakacje i nie zwariować?

Bycie pracującą matką to jednak trudne zadanie. W roku szkolnym było fajnie. W Belgii dzieciaki nie mają takiego posranego podziału godzin jak w Polsce - codziennie wszyscy jak jeden mąż zaczynają lekcje od 8.25 a kończą o 15.25. Więc matki i ojcowie mogą sobie chodzić do pracy. W razie potrzeby już o siódmej godzinie czekają na dzieci panie w świetlicy, tam też mogą siedzieć pociechy bezpiecznie po lekcjach aż do 18tej. U nas nie ma jakichś specjalnych zapisów wcześniej, więc gdy mi coś wypadało raz na jakiś czas, to po prostu pisałam rano kartkę dla pani, dawałam Młodemu pudełko z ciastkami na popołudnie i nie musiałam się martwić, czy zdążę go odebrać, czy nie?

Tylko, że teraz mamy wakacje... i zaczęły się schody.

Ze względu na nawał różnych problemów, obowiązków, zadań nauczyłam się żyć chwilą bieżącą, czyli myśleć tylko o tym co jest tu i teraz. Staram się nie wracać do przeszłości ani zbytnio nie wybiegać myślami w przód, gdyż obawiam się, iż mój mały rozumek mógłby nie podołać analizie tych wszystkich danych. Udało mi się też zablokować w mózgownicy uruchamianie poranne i wieczorne wielu problemów bieżących, których analizowanie na dzień dzisiejszy jest mi zdecydowanie nie potrzebne, gdyż niektóre w danym momencie i tak rozwiązane być nie mogą, a tylko niepotrzebnie obciążały by moją i tak deczko już sfatygowaną psychikę. No cóż, przypadkiem - tak samo jak w moim laptopie - zdarza mi się wyłączyć w mózgownicy całkiem przydatne pomyślunki. Ja co prawda z tego powodu się nie zawieszam, za to miewam nagłe napady wścieklicy pospolitej i myśli mordercze się pojawiają w stosunku do niektórych person z najbliższego otoczenia typu małżonek, dziatwa i temu podobne wirusy. Inny - zupełnie odwrotny objaw to tumizwisizm (tzw deprecha)... Najgorsze w byciu człowiekiem jest to, że nie można se zrobić formata i postawić nowego systemu i wgrac na nowo tylko potrzebnych aplikacji, bo czasem by się kurde przydało...

 W związku z powyższym, i bez związku zupełnie też, jakoś nie myślałam zbyt sensownie nad wakacjami. A raczej - myślałam dość powierzchownie. Miałam tam jakieś plany drobne, jednak zupełnie nie posegregowane, nie przemyślane, czyli totalnie na odpierdziel. Jakoś tak dziwnie sensowne mi się wydawało, że my będziemy chodzić do roboty, dzieci będą siedzieć w domu - jak to się czasem w roku szkolnym zdarzało podczas ferii, czy lekkiej choroby. Dopiero musiał minąć tydzień wakacji, by dotarło do mnie, że one (te śmieszne wakacje) trwają jakieś 8 tygodni, czyli długo. Za długo, by młode siedziały cały czas w domu i to same wszystkie ze sobą. Tym samym uświadamiam sobie, że jednak ostatnio to ja na prawdę mam chyba za dużo na głowie, bo chwilami proste fakty nie mogą do mnie dotrzeć od razu... No cóż - cały czas się coś dzieje, co chwilę jakaś nowa zagwozdka do rozwiązania, co chwilę jakieś stresy, przygody, doświadczenia, nowości, coś do zrobienia, do wypełnienia, do zadzwonienia, pojechania, napisania, zawiezienia, ugotowania, wyprania, pójścia, zaprowadzenia, kupienia, znalezienia, zapytania, umycia, podlania, zapłacenia...

"nie masz czasu na sen
nie masz czasu na seks
wciąż od życia chcąc więcej..." [Bajm - O tobie]

I tak przez 3 dni dzieci zostawały same w chacie na 4 godziny. Za każdym razem tysiąc pięćset sto dziewięćset razy dzwoniły, by zapytać, kiedy przyjdę? czy mogą Dorowi dać chipsy? czy mogą sobie wziąć czekoladę? kiedy przyjdę? czy mogą włączyć bajkę na laptopie? kiedy przyjdę? Dzwoniły też, bo Doro chciał mi powiedzieć, że mnie kocha i ...zapytać, kiedy przyjdę... Odkurzam - telefon, wyjmuję gary ze zmywarki - telefon, myję kibel - telefon, toż to szlag może trafić najjaśniejszy z taką robotą, no ale muszę cierpliwie wysłuchiwać opowieści jak to razem się bawili, malowali etc. No więc sprzątałam z telefonem na ramieniu... i myślałam, co one tam faktycznie robią, czy się nie biją, nie wydurniają za bardzo, bo przy robocie typu sprzątanie ma się bardzo dużo czasu na myślenie i na denerwowanie. Wracałam przez to 3 razy bardziej zmęczona psychicznie jak fizycznie - ból głowy, nerwy na wierzchu, masakra. W końcu jednak doszłam do wniosku, że lepiej dla mojego zdrowia psychicznego i bezpieczeństwa dzieciarni jednak codziennie zawozić Młodego na zajęcia. Wszak o dziewczyny jestem spokojna, one czasem też są zapraszane do koleżanek, więc wystarczy jak Tesa pojedzie tylko od czasu do czasu, gdy będzie chciała pobyć z dziećmi. Zaś Dora odtransportuję każdego dnia, gdy tylko będę szła do roboty. On jest wręcz zachwycony, bo uwielbia tą "dużą szkołę", ma już tam nowych kolegów i nie chce wracać do domu, mimo, że siedzi tam od 8 rano do 16.30, bo chce się jeszcze trochę pobawić. Do domu wraca pełen energii, wsiada na swoje auto, przewraca piaskownicę, goni po podwórzu i po domu jak szalony. Ja jestem spokojna o jego bezpieczeństwo. Gdyby tylko nie te dodatkowe kilometry - 4km do szkoły - -11-14km do roboty - 7-10 z roboty do domu i jak Młoda jest w szkole  to jeszcze 4 do szkoły i 4 z powrotem, czyli trzy dyszki dziennie przepedałowane (jak Młoda zostaje w domu, to tatuś jedzie autem po młodego prosto po robocie, ale Młodej z rowerem nie weźmie). Po wakacjach będę mogła swobodnie w jakimś wyścigu rowerowym wystartować... Byle tylko pogoda jakaś sensowna była w te wakacje, czyli by zbyt często nie musieliśmy być wykąpani w ubraniach, bo jechać na rowerze, a jechać W ULEWĘ na rowerze to jakby drobniutka różnica jest.

Co małolaty robią na takich półkoloniach? To samo pewnie co w Polsce - malują, lepią, ganiają, zgadują, jeżdżą na wycieczki etc etc.

Młody dziś po powrocie już od drzwi wołał: "Mamo, sildelałem dziś! Zajaz ci pokazę")*
)*  schilderen [jęz. nl] - malować :-)
Pękając z dumy wyjął z plecaka papierową, ozdobioną własnoręcznie za pomocą stempelków koronę oraz tarczę z talerzyka papierowego "poszilderowaną" samodzielnie brązową farbą.

Ostatnio sobie pomyślałam, że jak małżonek pojedzie do Polszy, to może my się wybierzemy potajemnie pociągiem nad morze na jeden dzień. Zakładając oczywiście, że w środę, kiedy mam wolne akurat nie będzie lało i temperatura będzie wystarczająca do pomoczenia się w wodzie. Bo po kiego jechać nad morze, jak nie można by się pochlapać? Opalać się? To dla emerytów i pań z biura a nie dla trójcy nieświętej i matki niemiłosiernie porąbanej... Pociąg mamy bezpośredni i jedzie około 2 godzin. Przeto gdyby rano wyjechał to cały dzionek można się pobyczyć na plaży i na wieczorek wrócić spokojnie do domciu. Na razie to jednak tylko taki nieśmiały plan. Istnieje też możliwość, że pojedziemy tam autem, ale to już nie taka przygoda. Pewnie, że można więcej zabrać, ale też z drugiej strony co potrzeba wiele na plaży? Małe wiaderko, łopatkę, z kawałek ręcznika, stroje kąpielowe i... kartę do bankomatu :-]

Pożyjemy - zobaczymy, ale trzeba by coś porobić fajnego, bo strasznie nudne te wakacje się nam zapowiadają... praca, szkoła, dom... jak za naszych dziecinnych czasów...









5 lipca 2015

powrót do przeszłości

wystawa oldtimerów - karetka

 Właśnie zaczął się wakacyjny sezon kursowania zabytkowych pociągów w naszej okolicy.

Wybraliśmy się więc pokazać Młodym prawdziwą ciuchcię, czyli lokomotywę parową.

Dla Dorcia to była wielka radocha. Z ogromnym zainteresowaniem patrzył jak lokomotywa nabiera wody, jak wypuszcza kłęby pary i dymu. Co innego Stary Pit ze "Stacyjkowa", czy innej tam bajki a co innego zobaczyć prawdziwą ciuchcię na własne oczy.
Tam zobaczyć, przejechać się to dopiero czad..

Tatuś nie jest zazwyczaj tego typu imprezami zachwycony i tu też jakoś nie szalał ze szczęścia, zwłaszcza, że z nieznanego mi powodu nie lubi pociągów w ogóle. Jednak zdecydował się na wspólną przejażdżkę i nawet nie narzekał za bardzo. Ba, zniósł ponad dwugodzinną podróż bardzo dzielnie. Nawet gdy się w drodze powrotnej okazało, że jakaś awaria czy coś tam i musimy czekać na inną lokomotywę pół godziny, nie było wielkiej awantury - tam lekkie marudzenie zaledwie.


wsiadamy...
 Tatuś najpierw chciał siedzieć w ostatnim wagonie, ale po wejściu do niego zobaczył, że w poprzednim są drewniane fotele "jak w westernach", więc musieliśmy się przesiąść. Tesa stwierdziła zaś, że ten ostatni był jak ten co Harrego Pottera woził do Hogwartu. Dorkowi było wszystko jedno - wszędzie fajnie, wszystkiego trzeba było pomacać i w każdy kącik zajrzeć.

Spodobało mu się też machanie ludziom, którzy zatrzymywali się przy torach by popatrzeć, co to za dziwo pomyka torami i też bardzo chętnie machali pasażerom-turystom, a zwłaszcza dzieciom.
No i naśladowanie gwizdu lokomotywy i syczenia pary - wszystkie dzieci jak echo za lokomotywą huczały.

Pociąg pomykał z zawrotną prędkością 15-30 km/h, czyli coś jak ten "expres" na Podkarpaciu jeszcze nie tak dawno... Ot taka spokojna wycieczka i wspomnienie dawnych czasów. Wszak pamiętam z dzieciństwa, gdy jeździłam z mamą pociągami ciągniętymi przez parowozy.

Fajny pomysł na spędzenie niedzielnego popołudnia z dziećmi.
lokomotywa spalinowa

Strona internetowa z godzinami przejazdów i cennikami:

3 lipca 2015

wakacje, upał i dziwne spostrzeżenie

 Od środy w Belgii mamy wakacje i na tą okazję wreszcie dotarło tu lato. Jednak nie zgubiło się, jak wcześniej podejrzewałam. Czterdzieści w cieniu dochodzi, co po ostatnim miesiącu, gdy słupek w termometrach przeważnie ledwo do osiemnastki się wspinał, daje w kość. Lubię ciepełko, ale też w rozsądnych dawkach. Taki upał, gdy się nie chodzi do pracy, to może być - woda, leżaczek, coś do picia i można się cieszyć ze słoneczka. Jednak przy pracy w takich temperaturach męczymy się o wiele szybciej i to już nie jest takie ha-ha-ha. No a dojazdy do roboty - OMG - w aucie (zwłaszcza bez klimy) się człowiek roztapia, zaś na rowerze trochę lepiej, ale też szału nie ma, zwłaszcza gdy w jakieś zabudowane tereny się wjedzie i od asfaltu daje jak z piekarnika, tylko jeszcze bardziej troli. Już mnie nieźle przyfajczyło to porąbane słonko, bo przeco nie będę się w długie rękawy ubierać, a tu jakby nie patrzeć 15-30 km dziennie się robi na bike'u...

W pierwszy dzień wakacji zaprowadziłam Dora i Tesę na pierwsze zajęcia wakacyjne (półkolonie?). Musieliśmy wyjść półgodziny wcześniej niż do szkoły, bo jest 3-4 km dalej, a ja musiałam zdążyć do roboty na 9:00. W pierwszych planach było, że od czasu do czasu zaprowadzę ich na pół dnia, ale po dokładnym przeanalizowaniu sytuacji się okazało, że za chiny nie zdążę ich odebrać o 13.30, gdy kończę o 13.00 a na pokonanie trasy  potrzebuję jakieś 45 minut w sprzyjających warunkach. Przeto musieli siedzieć tam do końca, czyli 16.30, bo w innych godzinach drzwi są zamknięte. No ale co się okazało? Ano, że Młody nie chciał iść jeszcze do domu, bo było fajnie. Gorąc niemiłosierny i zmęczony oraz opalony o tym jednym dniu, bo tam prawie cały czas na dworze byli. Starsze też zadowolone, a jakie brudne oboje... Przez drogę na przemian opowiadali, co robili, że było chlapanie wodą, że bawili się w różne fajne zabawy, że mają już nowych kolegów i koleżanki... A zabawy to faktycznie pomysłowe i zwariowane ma młodzież, która to prowadzi. Najbardziej mi się spodobała zabawa w szukanie na targu ludzi z imieniem na literę "A". To musiało być śmieszne, przynajmniej dla dzieci, bo ludzie to mogli być co najwyżej zdziwieni...

W każdym bądź razie moje dzieci chciały by codziennie chodzić, ale to jednak nie na moją kieszeń. Kupiłam kartę za 35 euro, to jeszcze na wtorek starczy, kiedy to starszaki mają jechać na basen i Młoda się kazała zapisać, co też uczyniłam. Zapisałam ją też na piątek na wyjazd na jakiś koncert czy festiwal (coś z muzyką w każdym bądź razie), ale muszę kupić nową kartę, bo wyjazdy są dodatkowo płatne i szybko kasa schodzi. A gdzie tu do końca wakacji? Ja też bym wolała je częściej zawozić, przynajmniej w te dni, w które pracuję, bo jednak spokojniejsza jestem o ich bezpieczeństwo. Mimo, że tam szaleją, to jednak pod czyjąś opieką, a w domu są same i jakby się coś stało, to nie wiem - wolę nie myśleć nawet...

Dziś nie szłam do roboty, bo na życzenie klientki odrobiłam w środę, więc sobie zaplanowałam pojechanie do najbliższego większego miasteczka w celu wyrobienia wspominanych Kart Dużej Rodziny. Już miałam wychodzić z Młodzieżą, która wyraziła chęć przejażdżki pociągiem, a tu dostałam sms'a z biura, że mam w tym tygodniu koniecznie pozostałe czeki za czerwiec przywieźć (normalnie oddaję co 2 tygodnie)... Nie powiem żebym była zachwycona perspektywą jazdy rowerem w ten skwar, tylko po to by zostawić kilka papierków w biurze. Jednak wyjścia nie było - w te i nazad 24 km - spoko majonez... Skubańce mogli mi wczoraj esa wysłać, to bym od razu zostawiła, skoro już byłam w miasteczku w robocie albo mąż by dziś rano wziął i cisnął do skrzynki... Na szczęście spora część drogi to ścieżka w krzakach i był cień, więc nawet bardzo się nie zmęczyłam. A potem popedałowaliśmy w drugą stronę z Młodym i jedną Młodą, bo druga dopiero co wstała w południe i zabierała się za śniadanie - jak wakacje to wakacje :-)
Po drodze wstąpiliśmy do fotografa cyknąć Młodemu focię. Teraz to fajnie - 5 minutek i zdjęcia gotowe, a nie jak za moich szkolnych czasów, że trzeba było 2-3 dni czasem na zdjęcia do dowodu czekać.

Potem Młoda uczyła się obsługiwać automat do biletów i opierdzielała go, że strasznie wolny. Bo fakt, skisnąć można albo się usmażyć zanim wydrukuje bilet, do tego stoi w słońcu i nieźle się trzeba nagimnastykować, żeby zobaczyć cokolwiek na ekranie.

Młody uwielbia pociągi i miał sporą frajdę na stacji, bo znowu mógł się napatrzeć na trein'y oraz - co ważniejsze - przewieźć się jednym. A z jaką dumą trzymał bilet, żeby pokazać konduktorowi. W drodze powrotnej - ku jego wielkiemu zasmuceniu - nie sprawdzano biletów, więc nie chciał wysiadać. Ja też w sumie z żalem opuszczałam klimatyzowany pociąg i przesiadałam się na rower - uff jak gorąco!

Karty będą gotowe w przyszłym tygodniu, a potem będzie można się wozić pociągami :-)

Dzięki temu upałowi dokonałam wielkiego odkrycia, że jednak brakuje tu czegoś, co jest w PL , a mianowicie wszechobecnych budek z lodami. Jak nie przepadam za lodami, tak dziś miałam smak na loda gałkowego albo włoskiego i dlatego być może zwróciłam uwagę na fakt, że w Belgii nie ma budek z lodami, nie spotkałam też sklepów, w których można kupić lody w gałkach. Mam na myśli zwykłe sklepy - nie cukiernie, bo tam to może i są. Tutaj są "lodowozy", czyli auta-lodziarnie, które jeżdżą po miastach, zatrzymując się przy większych grupach ludzi, pod szkołami lub w innych zaludnionych miejscach. No ale właśnie - po zadupiach  rzadko takie auto krąży - tu widziałam raz w zeszłym roku (dla porównania - w Brukseli co najmniej raz dziennie natykaliśmy się na lodowóz, a charakterystyczna muzyczkę słyszało się co chwilę w upalne dni). Lody można kupić w restauracjach, no ale te ładnie podane w pucharkach raczej kosztują więcej niż zwykła kulka w wafelku. Pewnie, że mogę pójść do Lidla, Carrefoura czy innego tam marketu i se kupić pudełko z lodami, ale te pudełkowe to nie to samo co włoskie, które w Polsce w sezonie letnim nawet na zadupiach się sprzedaje, a już w miasteczkach to co kawałek budka stoi. Co ciekawe tutaj od groma budek z goframi (no wiadomo kraj gofra, ale żeby w upał wolec gofry od lodów?!!), z ciepłymi daniami typu hamburgery, hot dogi, ślimaki a z lodami nie ma. Dziwne...