15 grudnia 2024

Grudniowe imprezowanie

Grudzień, jak wiadomo, u nas jest bardzo świąteczny. Zaczynamy już na początku grudnia od mniej lub bardziej uroczystych obchodów urodzin Młodej. Takie zdarzenie miało miejsce w zeszłym tygodniu.


W planach Solenizantki była pociągowa wycieczka do Ostendy, gdzie mieliśmy pospacerować trochę po plaży, pooglądać i sfotografować ostendzkie światełka świąteczne na mieście i nażreć się w meksykańskiej knajpie, którą latem owiedziliśmy i uznaliśmy za godną ponownych odwiedzin z resztą z Naszej Piątki. Jednakże w zeszłym tygodniu mieliśmy, jak to tutaj brzydko się mówi: KUT WEER,  opiździałą pogodę. To że zimno było to nic, bo w końcu w grudniu powinno być zimno, ale do tego lało jak z cebra przez kilka dni, co nawet w wielu miejscach do podtopień doprowadziło, to jeszcze wiało. Na TEN dzień prognoza pogody na Ostendę pokazywała wiatr do 100km/h. No to dzięki bardzo. Chyba by nas do morza wwiało albo morze na nas. No więc postanowiliśy rodzinną wycieczkę nad morze na lepsze czasy przełożyć, a tymczasem zadowolić się żarełkiem w jakiejś pobliskiej restauracji. No i tu zaczęły się schody...

Restauracji ci u nas na zadupiu do bólu. W każdej wsi jest ciągle (dawniej ponoć u nas 15 knajp było) co najmniej ze dwie, ale zwykle więcej. Nasza dawniej (gdzieś do pandemii) ulubiona, zmieniła właściciela, a za tym poszły i inne zmiany i już nam się tam nie podoba - porcje zmalały a ceny wzrosły, nie ma dań, które zawsze zamawialiśmy i nie ma kelnera, który wyglądał jakby był z rodziny Adamsów i który był zajebisty. Najważniejszym problemem w znalezieniu restauracja dla nas jest jednak fakt, że Młoda jest teraz wegetarianką.

Pomyślał by kto, że przy takiej nagonce na mięsożerców, promowaniu roślinnego jedzenia i całym tym zielonym szaleństwie , jakie się w ostatnich latach wszędzie opdpierdziela, to  spodziewać się raczej należy, że w każdej knajpie powinno być serwowane głównie żarcie dla królików, a mięso to gdzieś tam daleko na ostatniej stronie menu i to małym druczkiem. Nic bardziej mylnego. Młoda przeszukała przez internet menu wszystkich okolicznych knajp i, proszę ja was, bardzo ciężko jest w ich menu znaleźć w ogóle cokolwiek wegetariańskiego. Często jak w ogóle coś już jest, to jest to jedna potrawa i to często poza menu głównym, czyli nie najesz się tym i nie nadaje się na urodzinowy obiad. Czyli mają te wege potrawy raczej tak bardziej z musu, żeby się nikt nie czepiał...

Jedna z okolicznych knajp serwuje głównie koninę, co wiemy od dawna i co oznacza dla nas, że nie ma mowy by nasza noga tam w ogóle stanęła. To samo tyczy się restautracji serwujących głównie dziczyznę. O-HY-DA! Przy większej ilości czasu, spróbujemy wyguglować, czy w zasięgu samochodu mamy jakieś wegetariańskie jadłodajnie  w naszym regionie, w sensie takie strikte wegetariańskie, gdzie normalnie spokojnie mozna zjeść bez oglądania i wąchania mięsnych dań, bo to nie jest fajne, gdy samemu się mięsa nie je.

Solenizantka wyguglowała, że w starym młynie w sąsiedniej wsi mają wegańskie burgery no to tam poszliśmy. Tam przywitano nas swojskim "Dzień Dobry", ale nauczeni bycia ostrożnym i podejrzliwym wobec ludzi mówiących po polsku, nie wykazaliśmy zbytniego zainteresowania tym faktem. Po wymianie uprzejmości z panią mówiącą po polsku, zajęliśmy się sami sobą, bo w końcu nie po to szliśmy całą rodziną do restauracji, by gadać z obcymi, tylko po to, by spędzić ten czas w swoim własnym rodzinnym towarzystwie. Więcej tam raczej nie pójdziemy, bo burgery wegańskie smakowały - moim nader skromnym zdaniem - jak kotlety z rozgotowanego ziemniaka, słowem, dupy nie urywa. Normalny burger według Najstarszej był nawet smaczny, a Małżonkowi stek bardzo smakował. Młodemu smakowały tylko frytki, a nuggetsy uznał za niedobre, więc wrócił do domu bardzo głodny. Zatem nie powiem, byśmy byli zachwyceni tą knajpą. Wierzę jednak, że uda się wybrać do tej Ostendy jeszcze w tym roku, jak pogoda się ustatkuje i nadrobimy te urodziny.

vegeburger

urodzinowe prezenciki

tort urodzinowy ale łachy codzienne, bo tak...

dekoracje nad świniami, bo świnie też ludzie

ta dracena też zawsze z nami świętuje


nawet girlandę z bibuły skraftowałam w tym roku


Tort bezowy mi się na szczęście znowu udał. W leniwych planach chciałam pójść na łatwiznę i zamówić jakiś tort w cukierni, ale gdy zapytałam Młodej, jaki tort sobie życzy, ta odparła, że bezowy, jak co roku, ale w tym roku chciała by z jagodami. Ja jednak uznałam, że same jagody są za bardzo mdłe, by wyrównać ten wszystek cukier w bezie, więc kupiłyśmy z Najstarszą też jeżyny i porzeczki. Idealnie!  Tort bezowy lubię piec, bo jest łatwy, nie wymaga wiele roboty i prawie zawsze się udaje. No i pewnie taniej niż kupić w cukierni, choć ceny jagód o tej porze to jednak trochę przerażają...


tor bezowy nie ma wyglądać tylko smakować

 Powiedzmy sobie jednak uczciwie, czego ceny dziś nie przerażają...? Czy u Was też tak wszystko drożeje w oczach? Czasem to się cieszę, że mam problemy z pamięcią i nie pamiętam za bardzo, ile co kosztowało w zeszłym tygodniu, nie mówiąc o tym, bym pamiętała ceny sprzed miesiąca. Tylko dziwnie podejrzanym mi się wydaje, że w spożywczym nagle płacę przy kasie 100€, gdy całe zakupy mi się w małym plecaku mieszczą i nic szałowego nie kupiłam... 

Czasem wspominamy z Małżonkiem nasze pierwsze zakupy na święta w Belgii. 

Jeszcze wtedy obchodziliśmy tak bardziej tradycyjnie - ciągle tylko w pięcioro i bez żadnych tam kościołowych spraw, ale piekłam rózne ciasta, robiłam wiele potraw i jedliśmy taką wigilijno-urodzinową kolację i tort urodzinowy na deser, co oznacza, że trzeba było trochę pokupic rzeczy. No i pamiętam jak dziś te zakupy przedświąteczne w wielkim carrefourze... Nakupiliśmy kopiasty wielki wózek, a w nim nie tylko te wszystkie potrzebne produkty, ale też jakieś dekoracje świąteczne, ubrania, zabawki dla dzieci (bo wtedy jeszcze się kupowało zabawki i kredki, i kolorowanki i temu podobny badziew), i jakieś rzeczy do domu, typu poduszka, czy jakieś miski. Zapłaciliśmy ponad 200€ i to był chyba pierwszy raz w Belgii i w ogóle w naszym życiu, kiedy tak dużo rzeczy nakupiliśmy i taką OGROMNĄ kwotę zapłaciliśmy w zwykłym markecie... Pamiętamy te zakupy, bo to było takie łał, że tyle w zwykłym markecie zapłaciliśmy, że było nas na to stać, że mogliśmy sobie pozwolić i w ogóle szał chuja klękajcie narody.

A tymczasem dziś takie zwyczajne codzienne zakupy to 150€, takie grubsze zakupy tygodniowe, gdzie i mięcho się kupi i rybę, i kupę owoców, ale i chipsy czy lody i inne tam chujemuje, bez których można by się obejść, ale fajnie czasem zeżreć,  zwykle plasują się gdzieś powyżej 200€. Do tego oczywiście w tygodniu trzeba coś dokupić na obiad, bo nie wszystko można przechowywać tygodniami. Zauważam też coraz częściej, że "jakiś tani" dezodorant czy szampon wciąż tych samych marek, które od lat kupujemy, to już nie 3-4€ a bardziej 7-15€. O ubraniach to już nawet nie mówię. 

Znowu wspominam zimowy czas kilka lat temu, kiedy jechałam z Dziewczynami na wyprzedaże do Mechelen i dawałam im po 100€ na zakupy odzieżowe i one potem wychodziły z takiego tam H&M czy Coolcata (o, ten już nawet nie istnieje, a szkoda - czadowe oryginalne mieli ubrania) z wielkimi torbami pełnymi ciuchów i jeszcze większymi uśmiechami na pyszczkach po udanych łowach. Od czasu do czasu zamawiam odzież na Zalando i te parę lat temu po wydaniu 100€ otrzymywałam giga pakę z ubraniami dla całej rodziny, a tu w tym tygodniu kupiłam JEDEN sweter na prezent dla Najstarszej i JEDNE portki codziennoszkolne dla Młodego (i to nie że jakieś kuźwa szałowe marki, raczej te same co zawsze) i poszło blisko 80€. Zakupy są coraz mniej przyjemne. 

Panie, dziś to nawet zakupy w kringloopie mogą oszołomić. 

Stare znoszone, sprane zesztywniałe od leżenia portki cenią sobie tam na 15€! Najlepiej jak używane portasy z Sheina, które nowe na Shein tyle kosztują, zobaczysz w kringloopie w cenie nowych. Ale nie powiem, mam jedne takie jeansy i sobie je bardzo chwalę, bo są wygodne i całkiem nieźle wyglądają jak na gacie, które ktoś już przede mną nosił... No chyba, że nie nosił, tylko kupił i oddał do kringloopa, bo się mu na ten przykład du... nie zmieściła, bo przecież i tak bywa. Dość, że używam tych portek intensywnie, bo zakładam je do roboty, gdzie siedzę często na podłodze albo pozwalam dzieciom wspinać się brudnymi buciorami zimowymi czy gumiakami po moich nogach i jeansach , by mogły zrobić fikołka, gdy ja trzymam je mocno za łapki. Piorę więc moje portki czasem kilka razy w tygodniu i szuszę w suszarce, bo nie mam zbyt wiele wygodnych i jednocześnie w miarę wyglądających spodni na zmianę, gdyż powiedzmy sobie szczerze, nie łatwo przecież takie znaleźć, gdy jest się nadwrażliwym. Poza tym przy takich cenach nie chcę wydawać forsy na nowe ubrania, gdy nie wiem, czy długo zabawię w tej pracy. Jeśli będę siedzieć za chwilę znowu całe tylko miesiące w domu, to po kij mi jakieś jeansy, czy inne tam ładne sweterki, skoro w domu tylko dresy noszę, bo nienawidzę jeansów czy ładnych sweterków i jestem je w stanie tolerować tylko i wyłącznie wtedy, gdy mi za to płacą. Choć z drugiej strony sweterki czy inne ładne ubrania mi się podobają... żeby tylko tak nie gryzły i się nie elektryzezowały, ech.

A właśnie parę sweterków sobie w sobotę kupiłam w kringloopie, bo masę tego było i nawet parę szerokich udało się na mnie znaleźć. Tyle, że niektóre z zawartością wełny, co jest już kategorycznie nie do przyjęcia i nie do zaakceptowania przez moje ciało. Trochę podobnie jest z tymi takimi błyszczącymi nitkami. Co za debil w ogóle coś takiego wymyślił? Wybrałam jednak kilka prawie nie gryzących. 

Najbardziej spodobał mi się różowo różowiasty włochaty sweterek. Jest taki ładny, że gotowam go nawet po domu nosić czasami, nawet jak będzie gryzł trochę. Nie wiem, co ja mam z tym różowym, ale od zawsze kocham ten kolor miłością ogromną. Lubię też czerwony i żółty. O wiele lepiej się czuję mając takie ładne kolory na sobie. 

Gdy płaciłam w kringloopie za nasze (moje i Młodej) zakupy, sprzedawca zapytał nagle, w jakim języku mówimy, a my od razu się domyśliłyśmy, skąd to pytanie, bo mimochodem podsłuchałyśmy rozmowę pracowników na temat tego, że ktoś kupił łóżko i zamówił dowóz, ale oni doszli do wniosku, iż prawdopodobnie ta osoba myśli, że oni to tego samego dnia przywiozą, gdy na dowóz czeka się kilka dni, bo oni mają chyba tylko jedno wielkie auto na cały region, no i poza tym najpierw dzwonią i się umawiają na dzień i godzinę, by ktoś był w domu. W tym wypadku oni nie rozumieli się z kupującym, bo mówił w innym języku. Podejrzewali, że to rosyjski lub ukraiński i dlatego pytanie, po jakiemu my mówimy. Powiedziałam, że mogę sprawdzić, czy mówią po polsku (bo jak są z Ukrainy to jest szansa, że mieli polski w szkole) albo spróbuję dogadać się po rosyjku, jeśli faktycznie są z Rosji czy Ukrainy. Sprzedawca wystukał numer i dał mi telefon, ale niestety zgłosiła się tylko poczta głosowa, więc nie za bardzo im pomogłam. Pracownicy wyrazili obawy, że jak ci ludzie myślą, że dostawa będzie tego dnia, to może się okazać, że parę dni na podłodze będą musieć spać... Pamiętamy takie czasy, w których też głównie na migi się trzeba było dogadywać w sklepach, u lekarzy, w szkole, w pracy, przez co czasem też w różnych dziwnych sytuacjach się człowiek znajdował... Szkoda, że ci ludzie nie odebrali telefonu. Teraz będę myśleć o tym długo...

widzicie renifera?

Tymczasem moje zmęczenie nie daje za wygraną. 

Samopoczucie odrobinę się poprawiło, bo tymczasowo mogę wykonywać pracę na specjalnych mniej uciążliwych warunkach i widzę, że nikt nie ma z tym najmniejszych problemów (w każdym razie nikt nie daje po sobie poznać, że ma). Ba, koleżanki są bardzo pomocne, troskliwe i wyrozumiałe. A co w tym wszystkim jeszcze ważniejsze, mnie udaje się w końcu jakoś ten fakt akceptować i nawet cenić, co w moim przypadku wcale takie oczywiste nie jest, bo choć lubię sobie często i gęsto ponarzekać, to jednak mimo trudności swoją pracę staram się zawsze wykonywać solidnie i raczej więcej robić niż mniej. Ostatnio jednak po tym dłuższym chorobowym zaczęłam się na prawdę opierdalać w pracy i pozwalać innym robić wiele rzeczy za mnie, szczególnie tym, którzy zdają się być przekonani, że wszystko lepiej potrafią...  

Lekarka nakazała wszystko wolniej, spokojniej i mniej robić. Powiedziała, że nie muszę próbować we wszystkim być najlepsza. Psycholożka również nakazała być mniej perfekcyjną,  zaakceptować moje słabości i fakty, do których należy m.in. moje nowe popsute ciało i to że nie mogę tego co przed rakiem. Wszyscy, z Czytelnikami tego bloga włącznie, ciągle mi uświadamiają i przypominają, że mam myśleć przede wszystkim o sobie i swoim zdrowiu, a dopiero potem ewentualnie o innych, przy czym to drugie wcale nie jest konieczne, a na pewno nie zawsze i nie o każdej porze...


Próbuję zatem. Tyle tylko, że istnieje obawa, iż to szybko pójdzie spowrotem w złą stronę... już chyba zaczęło iść powoli... znowu w stronę złości, zniechęcenia i niepewności.

Przedsięwzięte środki, czyli te wspomniane dopasowania (praca 4 dni w tygodniu, głównie w mniejszej spokojniejszej świetlicy, wyrozumiałośc kolegów, dużo mniej obowiązków i zadań...) wcale nie przynoszą takich rezultatów, jakich się spodziewałam, a raczej o jakich marzyłam po cichu. 

Nie przynoszą ŻADNYCH rezultatów w kwestii zmęczenia. 

Po dwóch tygodniach widzę, że nie zmiejszyło to wcale tego cholernego zmęczenia, a byłam przecież psychicznie o wiele spokojniejsza, całkiem spokojna i bardzo pozytywnie nastawiona do tego wszystkiego, wesoła, w miarę dobrze nawet sypiałam, ale nadal budziłam się niewypoczęta. Piłam dużo wody, jadłam dobrze i kolorowo, zazywałam ruchu na świeżym powietrzu rowerując do robory rano, ale nie przemęczałam się. W domu głównie zbijałam bąki, nie chodziłam po sklepach, nie sprzątałam za dużo, czynności ograniczyłam do minimum, by coś tam robić, ale nie za dużo. Nie oczekiwałam, że jakoś bajecznie dużo się poprawi w tak krótkim czasie, ale jednak jakieś zmiany już powinny być odczuwalne, bo zmieniło się bardzo dużo na plus, ale nie są. Rzekłabym, że się tylko ciągle to zmęczenie pogłębia. Coraz częściej miewam też ból i nagłe zawroty głowy. Co oznacza, że nie jest dobrze i co wróży, że po Nowym Roku raczej napewno trzeba będzie jednak pójść na dłuższe chorobowe, czy komukolwiek (ze mną włącznie) to się podoba, czy nie...

Każdego dnia odczuwam  wielką potrzebę żarcia czekolady, orzechów i ketchupowych laysów, a to zawsze oznacza, że jestem potwornie zmęczona. Nie wiem, po co moje ciało potrzebuje tych rzeczy, ale wiem, że nie mam na nie ochoty, gdy dobrze się czuję. No dobra, chipsy lubię pałaszować, gdy oglądam Netflixa, ale nie zawsze ta potrzeba jest taka silna, jak gdy jestem zmęczona.

Nic to, już sobie postanowiłam, że do świątecznej przerwy będę próbować wytrzymać z uśmiechem na pysku i dobrze się bawić w świetlicy, korzystając z  tymczasowych przywilejów, skoro mi je zaoferowano i skoro nikt nie ma z tym problemu. O ile dam rady jeszcze tydzień i jeszcze dwa dni. 23 i 24 grudnia to bowiem ostatnie dni pracy w tym roku kalendarzowym. To 2 dni świetlicowych ferii, czyli robota intensywna po kilka godzin.

Jedna koleżanek  w tym tygodniu chorowała na jakieś grypopodobne badziewie, w związku z czym  trzeba było znowu przetasowań dokonać i przez to i ja dostawałam popołudniowe dyżury w dużej świetlicy, tyle że w "spokojnym kąciku" plus toalety.

A właśnie dokonaliśmy w tym tygodniu wielkiego przemeblowania w świetlicy. Znaczy wróć, ONE DOKONAŁY, bo ja wtedy nie mogłam, gdyż miałam wizytę u psycholożki, a poza tym jedna z koleżanek powiedziała do mnie "przecież ty nie zamierzasz chyba targać mebli, zapomnij o tym, damy rady". No i dały. Od teraz nie ma podziału na małych i dużych. Wszystkie dzieci mogą bawić się razem na całej sali i jeść w jeddnym miejscu. Większość dzieci jest zachwyconych tą wielką zmianą. Koleżanki też są zadowolone, bo dzieci jakby spokojniej się bawią (bo wszystko jest "nowe"). Dla mnie i niektórych małych dzieci to trochę niekomfortowe, bo nie możemy się w tym nowym otoczeniu odnaleźć. Co nie zmienia faktu, że też uważam, iż to dobry pomysł był. Tylko kwestia przyzwyczajenia się do nowego stanu rzeczy.

No i ja teraz dostaję te dyżury w spokojnym kąciku dla przedszkolaków, który to dyżur łączy się z dyżurem w toaletach, czyli zaganianie i pomaganie przedszkolakom przy sikaniu i myciu rąk, podcieranie tyłków, zmiana pampersów pampersiakom, pilnowanie, by papieru toaletowago nie brakowało i by ręczniki czyste były przy umywalkach (szanuję, że używa się zwykłych frotowych ręczników), a na koniec dnia dezynfekcja toalet - szpraj i szmatka i jazda (wszystkie klameczki, umywalki, przewijak, uchwyty na papier, sedesy, nocniki trzeba przetrzeć). Na koniec dnia należy też zamieść salę i ja zamiatam ten teren, którego pilnuję. Myję też stoliki, gdy się napapra mazakami, farbami, klejem, czy jedzeniem. Poza tym mamy sprzątaczkę, która przychodzi kilka razy w tygodniu i większe porządki to ona odwala.

W ferie też mam tam dyżur i szefowa powiedziała, że mogę przygotować jakieś spokojne zajęcia. 

Już mam prawie przygotowane we łbie, tylko rozpisać muszę i przygotować akcesoria z tego, co mam w domu... A jednak trochę się boję tych kolejnych dni i się denerwuję, bo jeśli przygotuję kącik sensoryczny, jakieś proste dekoracje i zajęcia, a potem nie dam rady pójść do pracy, to zwyczajnie mnie trafi szlag na miejscu...  A tu pieprzony skuter znowu ogłosił strajk. Już dwa ostatnie dni miał jakieś sapy, a dziś pod domem były problemy z odpaleniem, a pod sklepem już na kopnik tylko się udało. Nie odważę się więcej do pracy nim pojechać. Nie ma mowy, bo nie uśmiecha mi się potem naginać 4 kilosy z kopyta. Ale rowerem dwa razy dziennie , a niektóre dni nawet sześć razy, bo dwa zebrania są w tym tygodniu i to w innej świetlicy niż mam dyżury, to znowu da mi w dupę... A tu jeszcze w tym tygodniu wypada zastrzyk, który robi zmęczenie z niczego... Dlatego mam cykora, że zwyczajnie nie wydolę, nawet jak bardzo będę chcieć. Ale to się zobaczy. Mam nadzieję, że dam rady mimo wszystko, by ten rok ładnie zakończyć. A po Nowym Roku się zobaczy...

W tym tygodniu odwiedziłam moją starą świetlicę i nagadałam się z koleżanką.

 A zaczęło się od tego, że ta napisała do mnie, czy nie zechciałabym nauczyć jej małżonka paru podstawowych zwrotów po polsku, bo ten wybiera się do Polski na parę dni i chciałby umieć coś powiedzieć po tamtejszemu. No to odpisałam, że nie ma sprawy i że wpadnę do świetlicy na pogaduszki, bo mam piątek wolny. Skoro już zagaiła...

Poszłam z nią po dzieci do szkoły. O, jak niektóre się ucieszyły! Nawet obrazek dla mnie jedna narysowała i wpakowała mi się oczywiście na kolana. Koleżanka też ma niebłahe problemy ze zdrowiem i też ma trudno wybrać pomiędzy zostaniem w domu, jak lekarze nakazują, a chodzeniem do pracy z wielkim bólem pleców... 

dostałam rysunek


Umówiłyśmy się na pierwszą lekcję polskiego. Muszę się jakoś przygotować chyba do tego... jakieś podstawowe zwroty i słowa Chłopu napisać w obu językach... Młodzież sugeruje, że powinnam zacząć od brzydkich wyrazów, bo to przecież jest podstawa haha. Ciekawa jestem, jak będzie mu szło z tym polskim... 

Młody pisał w tym tygodniu egzaminy. 

<atma, angielski, francuski, biologia, geografia... O, z geografią była heca. Znaczy nie z samą geografią, a z atlasem. Rano szukał atlasu. Normalnie ta księga zalega w koszu na kurtki i portki przeciwdeszczowe razem z jego szkolnym laptopem, bo to się nigdzie nie mieści, a wszędzie przeszkadza. Wywalił wszystkie portki i poncza, ale atlasu ani dudu. Pobiegł do swojegi pokoju, ale i tam nie znalazł. Zapytałam, czy w ogóle do domu go przyniósł ze szkoły. Stwierdził, że raczej tak, ale możliwe, że mu się wydawało i może faktycznie atlas zwyczajnie leży w szafce. Po powrocie z egzaminu mówi, że kolega mu atlas pożyczył, więc mógł napisac egzamin, ale nie wie, gdzie jest atlas. Wkurzyłam się zdziebko, bo to gówno ponad 30€ przecież kosztuje i powiedziałam, że idziemy szukać atlasu w jego pokoju. Poszliśmy. Na półce z książkami faktycznie go nie było. Nie leżał też na podłodze. Parę dni wcześniej odbywały się tam generalne porządki nadzorowane przeze mnie, więc byłam pewna, że pod łóżkiem ani w innym  dziwnym miejscu nie widziałam atlasu. Nagle zauważyłam tornister i wskazując na niego zapytałam Młodego dla hecy (bo oczywiste mi się to wydawało) czy tam sprawdzał. Ten na to kiwając głową i szczerząc zęby - O, faktycznie, to może być dobre miejsce na atlas... 

I tak atlas się odnalazł w miejscu, w którym nikt nie spodziewał by się znaleźć atlasu. 

Na początku tygodnia z kolei odbywała się lekcja pokazowa w akademii muzycznej.

 Młody wraz z kilkoma innymi dzieciakami, które chodzą na gitarę do tej samej nauczycielki, zagrali po kilka kawałków na swoich gitarach. Młody jedną melodję zagrał w duecie z nauczycielką, a drugą solo. Zrobił kilka błędów, ale muszę przyznać, że jak na kilka miesięcy nauki, to nieźle chłopakowi szło. Co ważniejsze powiedział, że nawet nie stresował się tak bardzo jak się obawiał. W grupie była też córka znajomych, która już na trzecim roku jest i już więcej trochę umie. Fajnie tak popatrzeć na dzieciaki z gitarami. 

A w przyszłym roku Akademia obchodzić będzie 60. jubileusz i będzie duży koncert w Domu Kultury. Epicki będzie CHYBA miał występ z klasą "grupowe muzykowanie", więc zaraz po świętach trzeba się będzie pobiec po bilety, bo na pewno te szybko się rozejdą. Gdy otrzymałam mejl z informacją o rocznicy, od razu sobie przypomniałam, że przecież Młoda występowała z grupą baletową na 50-lecie, co oznacza, że ona równo 10 late temu chodziła do tej akademii. Jak ten czas leci!

Epicki minikoncert


W zeszłym tygodniu zakupiliśmy w końcu choinkę. 

Wstępnie miałyśmy z Młodą pojechać znowu na targ i przywieźć jakieś drzewko na skuterze, tak jak w zeszłym roku, ale akurat Młoda jakąś gorączkę sobie tego dnia zafundowała, więc nie było mowy o wychodzeniu z domu. Jednak w weekend Małżonek zgodził się nas zawieźć autem do pobliskiego sklepu i tam wybrałyśmy dosyć wielką (bo większą od nas) jodełkę w donicy. Jodły są najlepsze, bo nie kłują  jak te cholene świerki i ładnie pachną. Kocham ten zapach choinkowy i dla tego zapachu warto było wydać pięć dych. Zawiesiłam też światełka na karniszu slalomem, tak że oświetlają całe główne okno od strony ulicy. Choinkę też pewnie widać z drogi. I tą w salonie, i tą u Młodego w pokoju na górze, bo on ubrał swoją sztuczną, też wielką, bo na 180cm. 

Poza tym okno jest ozdobione zimowo. Pierwszy raz malowałam śniegiem w szpraju, co okazało się zajebistą zabawą i aż się sobie dziwiłam, że nigdy wcześniej tego nie spróbowałam. Fajowo się tym maluje, tylko że nie bardzo umiałam się tym posługiwać i nie miałam malutkiej ściągaczki doszybowej. Taka normalna do mycia okien była za duża, a pędzle też nie do wszystkiego się nadawały. Jestem zadowolona z pierwszego mojego obrazka, ale stać mnie na więcej. Za rok bardziej się przygotuję do malowania…








Choinka była bardzo potrzebna, by pozbyć się prezentów z naszej sypialni, bo my teraz z Małżonkiem taką klitę mamy, że każdy nawet najmniejszy drobiazg na podłodze jest niebezpieczny, bo potykamy sie o to idąc w nocy do kibla. Pokój bowiem niewiele jest większy od naszego łoża o wymiarach dwa na dwa. Teraz leżą sobie prezenty już pod choinką, jak należy. Najstarsza łaskawie zgodziła się, byśmy w tym roku wszyscy  odpakowywali prezenty z okazji jej urodzin, więc nie muszę decydować, który prezent na urodziny, a który pod choinkę. 

Ona też już wybrała sobie tort. Ta to dopiero wymyśliła! Życzy sobie bowiem "dziwaka" jako tort. Nie wiem, czy znacie, ale to przepis chyba jeszcze po jakiejś babci. Cztery cienkie placki przekładane masą z kaszą manną i powidłem śliwkowym. Tak samo jak beza to ciasto nie wygląda bynajmniej rewelacyjnie, ale tak właśnie smakuje. Dawnośmy go nie piekli, choć drzrewiej zawdy był na każde święta, a i na niedzielę często.

Zastanawiamy się, czy pogoda się w końcu zmieni na suchszą i czy wypad do parku rozrywki na świątecznę event choć wypali, czy też znowu trzeba będzie siedzieć w domu i patrzyć na ulewę przez okno...?

Odwiedziłyśmy ginkę. Zrobiła Najstarszej echo (USG), co pokazało, że ma dosyć małą macicę jak na kobietę w tym wieku, ale dodała, że jak nie było wystarczająco hormonów, to i nie urosła. Zleciła badanie krwi m.in. pod kątem hormonów i umówiła Najstarszą po Nowym Roku, gdyż teraz miała mieć dłuższy urlop. Potem poszłyśmy do lekarki domowej, by pobrała krew. Ta dopisała jeszcze jakieś inne badania do formularza ze swojej strony... Teraz trzeba znowu czekać. 

Nasi Panowie znowu byli na koncercie w pobliskim miasteczku Sint-Niklaas. 

Małżonek wymyślił, żebym im nabazgrała nazwę zespołu Evergrey na polskiej fladze… Nie powiem, bym rozumiała, o co chodzi, bo muzyka i koncerty to dla mnie obca planeta, ale znalazłam jakiś mazak i nabazgrałam najlepiej jak potrafiłam, bo lubię bazgrać… Młody trochę pomógł z kolorowaniem liter, bo też lubi bazgrać, ale trochę mniej na razie umie…. Małżonek był zadowolony z rezultatu, a jeszcze bardziej byli obaj zadowoleni, że mogli zrobić sobie zdjęcie zespołu z tą flagą. Czyli że ten chytry plan Małżonka zadziałał. 

bazgram...

Młody bazgra

jest nabazgrane

Evergrey 










2 komentarze:

  1. jesteś kobietą wielu talentów- napis pięknie wyszedł, tort też, to ciasto cudak u mnie nazywa się miodownik, bo blaty są z miodem,a masa na bazie kaszy manny i ucieranego z cukram masla,no i powidła, jest to faktycznie oldskulowe ciasto,dawno go nie jadłam.no i te malunki też fajne!

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękny wiek, gratulacje dla jubilatki!
    No właśnie, nie tylko wegetarianie chcieliby zjeść cos bez mięsa, ale to, co jest dostępne, przynajmniej na prowincji doopy nie urywa, chyba że stek z kalafiora za kupę kasy, no sorry, ale nie.
    Myślałam, że tylko u nas ceny rosną, bo przecież wielu twierdzi, że to wina Tuska, ale u was Tusk nie rządzi ;-)
    Za bezami nie przepadam, ale wyszedł ci super tort, najważniejsze, że smakował córce!
    jotka

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko