23 listopada 2024

Ile razy można pierwszy raz jechać autobusem?

Dwie ostatnie noce spałam dobrze. To dobrze! Wszystkie inne spałam źle. To mniej dobrze. Znowu dużo się działo. Głównie w moim łbie. No bo w domu to u nas zawsze jakieś mniejsze lub większe przeboje się odgrywają. W końcu jest nas pięć człowieków, cztery świństwa, dwie ptaszunie i sześciu kura (w tym dwa koguta). 

jakiś ogród w centrum naszej gminy

U świństw trzeba co dwa dni sprzątać, co odbywa się następująco: 

1. Otwieramy ogrodzenie i zabieramy domki, a wtedy świnie wychodzą na salony i trochę eksplorują, trochę obgryzają podstawianą w tym celu zielistkę, oglądają też zębami wszystko, co ich zęby napotkają, czyli np szczotkę do zamiatania, donicę z draceną, skrzynkę z poskładanym praniem i samo pranie, trochę szczają i bobczą na podłogę we wszystkich miejscach, które odwiedzą (na szczęście trzymają się blisko wybiegu), bo to straszne świnie są.

2. Zamiatamy zmiotką dywaniki z bobków, siana, resztek karmy (to robi się kilka razy dziennie, codziennie, bo to straszne świnie są i świnią okropnie). Zabieramy dywaniki do kubła i zamiatamy podłogę, a potem myjemy i wycieramy do sucha. 

3. Kładziemy nowe dywaniki. Świnie od razu wracają do siebie. Dobrowolnie i z radością, bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

4. Wynosimy dywaniki na podwórko i zamiatamy szczotą podwórkową, by dozamieść resztki siana i świńskich kłaków, a następnie wytrzepujemy i zanosimy do łazienki, zalewamy w kuble wodą i przepłukujemy największy smród. Wyrzymamy i zanosimy do pralki na pranie właściwe na 60 stopni. Myjemy też domki, miski i szczotki wodą z octem. Drewniane domki często polewamy wrzątkiem, a potem odstawiamy do wyschnięcia (najlepiej na słońcu). 

5. Odstawiamy umyte domki i michy do wybiegu, a często robimy nowe domki z kartonów przyniesieonych ze sklepu, które świnki bardzo lubią, bo kartonowy domek to fajna rzecz do obgryzania i przepychania po całym webiegu. Świnie lubią przepychać rzeczy bokiem świńskiej twarzy, co jest wielce zabawne.

6. Szorujemy porządnie prysznic po myciu w nim tego całego świńskiego smrodu. 

To zadanie wykonuje najczęściej ja  z Najstarszą po części. Nie jest to ciężka jakaś praca, ale czasochłonna i irytująca, bo jednak co dwa dni trzeba to robić, gdyż inaczej śmierdzi świniami jebitnie w całym domu, szczególnie gdy jest duża wilgotność. Lubimy jednak te nasze śmieszne i niezbyt mądre świnie. Niemniej jednak mam nadzieję, że nie będą jakoś wyjątkowo długo żyć... 

Nie samą świnią człowiek żyje

W poniedziałek rano pojechałyśmy z Młodą do naszej lekarki. Hecnie z tym trochę było, bo Młoda nie wiedziała, że ja jadę tego dnia na zastrzyk i umówiwszy wizytę dla siebie przyszła się zapytać, czy bym jej nie podwiozła skuterem. Na co odrzekłam, że trochę niefart, bo ja mam wizytę godzinę wcześniej i nie mam zamiaru dwa razy jeździć. Postanowiłyśmy, że pojedzie ze mną i najwyżej sobie po mojej wizycie na spacer pójdziemy po tamtejszej okolicy... Lekarka jednak zobaczywszy, że Młoda też ma wizytę od razu powiedziała do mnie, że pomiędzy nami jest tylko jeden pacjent, a potem ona ma przerwę, więc jeśli pacjent nie zajmiej jej więcej czasu niż standardowe 15 minut,  weźmie Młodą wcześniej, a potem sobie zrobi przerwę. Kazała te 15 minut poczekać, że jak coś to dam na znać, czy mamy iść na ten spacer... 

Pacjent się wyrobił w czasie i Młoda mogła się wsmyrknąć szybciej do gabinetu. A była tam z powodu zatkanego ucha. Miała wcześniej stan zapalny, wybrała antybiotyk i jakieś krople zmiękczające wydzielinę i teraz miała mieć płukanie. 

Chciała, żebym jej towarzyszyła. A ja jestem złą matką i jak doktorka zaczęła wymieniać możliwe dolegliwości podczas płukania, czyli że może boleć,  że może powodować zawroty głowy, a Młoda zaczęła robić coraz bardziej przerażoną minę (głównie oczywiście dla beki, ale na pewno trochę się zaczęła denerwować...) to ja zaczęłam się coraz bardziej podśmiechiwać... Doktorka gadała i szykowała te wszystkie instrumenta,  nalewała ciepłej wody z kranu, bo - jak powiedziała - od zimnej bardzo szybko w głowie się kręci i robi się niedobrze... Młoda w końcu wykrzyknęła w moją stronę "WAT?!!" (No co?). A wtedy doktorka pokazując głową w moją stronę zapytała Młodej "Ona to przyszła tu żeby cię wspierać, czy to zwykły "ramptoerist"? Co oczywiście nieźle nas ubawiło. Nasza lekarka ma tak samo porąbane poczucie humoru jak my, ale na pierwszy rzut oka tego zdecydowanie nie widać, bo to taka typowa elegancka poważna młodziutka pani doktor w okularkach. Jak jednak wyczai, że ludzie mają poczucie humoru, to sobie czasem pozwala. Ta druga - bo mamy dwie, a nawet trzy lekarki rodzinne - to samo. Zapisani jesteśmy do jednej konkretnej, ale możemy się umówić, do której chcemy albo do której jest danego dnia miejsce.

Próbuję przypomnieć sobie, czy jest w języku polskim słowo będące odpowiednikiem owego "ramptoerist" i najbliższym wydaje się "gap". Gapie to ludzie, którzy stoją i się gapią na jakies zdarzenie typu pożar, wypadek itp, ale jakoś mam wrażenie, że ten wyraz nie oddaje tego tak dobrze jak niderlandzkie ramptoerist, bo gap to chyba bardziej osoba, która przypadkiem znalazła się w miejscu zdarzenia, a nie że specjalnie tam poszła...

 Ramp to po niderlandzku katastrofa, a toerist [turist] - turysta. Ramptoerist to zatem osoba, która chodzi na miejsce katastrofy, wypadku i z fascynacją, wielkim zaciekawieniem przygląda się tragedii.  Ja też się do rampturystów zaliczam bez wątpienia, bo jak się jakaś drama w okolicy rozgrywa, to lubię pójść zobaczyć z bliska i posłuchać, co ludzie gadają... Na pewno bardzo podoba mi się to słowo. Dobrze brzmi i świetnie oddaje zachowanie ludzi. A wy? Jesteście czasem ramp turystami? Cze jednak pełna kulturka i nie wtykacie nigdy nosa w nieswoje sprawy...? A może znacie lepszy polski odpowiednik tego wyrazu?

Płukanie uszu u Młodej okazało się być całkowicie bezbolesne i w ogóle bezproblemowe. W przeciwieństwie do mojego zastrzyku...

Tym razem kilka godzin po zastrzyku skutki uboczne w postaci obezwładniajacego zmęczenia i mgły mózgowej aktywowały się pełną mocą i uziemiły mnie na kanapie pozbawiając całkowicie sił i chęci do życia i jakiejkolwiek aktywności fzycznej czy umysłowej. Trwało to kilka dni utrzymując ten tydzień w takim właśnie maraźmie. Nie wiem, od czego zależy, jak mocne są te skutki uboczne. Pojawiają się co prawda za każdym razem, ale czasem są w miarę lekkie, a innym razem mocno dają się we znaki i praktycznie uniemożliwiają normalne funkcjonowanie. 

We środę odbyłam długą pogawędkę z szefową. Okazało się, że i ona przygotowała się do tej rozmowy i omówiła wcześniej moją sytuację z kimś z góry, więc przedstawiła mi też kilka pomysłów. Jednym z nich było, by zmienić mi czas pracy z 20 na 15 (albo 17, czy 18...) godzin tygodniowo, co mnie jednak nie koniecznie się spodobało, bo mniej godzin to mniejsza wypłata, a jak okaże się, że jednak nie dam rady pracować i wrócę na długie zwolnienie to i zasiłek będzie uboższy, a nam się z kasą nie przewala ciągle i każdy cent się liczy. Wolę zatem najpierw spróbować innych rozwiazań. 

Jako się rzekło, gadałyśmy długo, a rozmowa była bardzo pozytywna i budująca. Szczegółów wam oszczędzę, ale powiem, że stanęło na tym, że 

- będę pracować głównie w mniejszej świetlicy rano i po południu, a w środy w tej dużej (w małej w środy praktycznie nie ma dzieci), ale tylko po południu;

- w dużej świetlicy mam mieć głównie dyżury u przedszkolaków, a jak u starszaków to zawsze z koleżanką

- na najbliższym zebraniu pracowniczym mam wyjaśnić koleżankom trochę, jakie mam problemy zdrowotne i że mimo to chcę próbować tę pracę utrzymać, bo bardzo ją lubię; a dalej poprosić je o wyrozumiałość i drobną pomoc w postaci choćby przypominania mi różnych sprawach, podpowiadaniu itp

- szefowa ma się zorientować w kwestii tego wsparcia z biura pracy we wzgledu na nie pełną znolność do pracy, bo nie wiedziała nic na ten temat, więc nie mogła ocenić, czy to ma sens w moim przypadku

- ustaliłyśmy też, że wykorzystam jednak w miarę możliwości te 14 dni zaległego urlopu, biorąc go po jednym dniu w tygodniu (w poniedziałki lub piątki, co umożliwi mi pracowanie do końca roku po 4 dni w tygodniu). Te dni są niepłatne, bo wakacyjne dostałam przeciez w maju, więc moja wypłata będzie mniejsza, ale zachowam zatrudnienie 20 godzin/tydzień i będę mieć długie weekendy. 

Nie mam pojęcia, czy to wszystko cokolwiek zmieni w moim samopoczuciu, bo to zmęczenie wszak niezależne jest od ilości wysiłlku. Ono przychodzi i odchodzi, kiedy chce. Jednak jest szansa, że mimo tego zmęczenia w takim układzie będę mogła moją pracę lepiej wykonywać, gdy będę pracować po mniej godzin w spokojniejszym miejscu, a ludzie będę lepiej rozumieć dlaczego robię (lub nie robię) tego, co robię. 

Grzebiąc nadal w sieci za informacjami znowu dokonałam odkrycia, które mnie zirytowało. 

Otóż, proszę ja was, na stronie swojego funduszu zdrowia natknęłam się na informację, że po dłuższej niż rok niezdolności do pracy ponowne zachorowanie w ciągu 3 miesięcy od powrotu do pracy liczy się jako nawrót niezdolności do pracy, nawet jakby to była gryba czy złamanie ręki, czyli choroba zupełnie inna, niezwiązana z przyczyną pierwszą niezdolnością do pracy. 

No szlag mnie trafił! 

Bo oczywiście stosowny dokument trzeba było dostarczyć do funduszu w ciągu 8 dni, a ja to odkryłam w tym tygodnu, czyli już po upływnie tego terminu... 

Zapytałam szefowej, ale ona nic na ten temat nie wiedziała (bo kto normalny wie sam z siebie takie rzeczy?)

Próbowałam dodzwonić się do konsultatna z funduszu, ale po kilkudziesięciu minutach wysłuchiwania debilnej muzyczki przecinanej powiadomieniemi, że "wszyscy konsultanci są zajęci, prosze cierpliwie czekać dalej albo napisać mejl, a my jak najszybciej postaramy odpowiedzieć"dałam sobie spokój z dzwonieniem i wystukałam mejl z pytaniem. Odpowiedzi dotąd nie otrzymałam, więc nic mądrzejsza nie jestem, ale bardziej zestresowana na pewno. 

Małżonek był w piątek u lekarki i poprosił w moim imieniu o ten dokument "orzeczenie niezdolności do pracy" i lekarka go wypisała, a ja zaraz zeskanowałam i zuploadowałam ze swojego profilu na stronie funduszu zdrowia. Co z tego wyniknie, to się okaże, a może się - jak wiadomo - okazać, że tylko większych kłopotów się dorobiłam, bo nie wysłałam tego na czas... 

gdzieś w centrum...

Ocipieć idzie z tymi wszystkimi formalnościami, o których człowiek nie ma pojęcia, że w ogóle istnieją, a o których nikt ci nie powie, jak się sam przypadkiem nie dowiesz, ale po dupie dostaniesz normalnie, bo niewiedza niczego nieusprawiedliwia zwykle.

Jeszcze mnie taka reflekcja naszła, że te wszystkie urzędasy to teraz żyją sobie niczym w jakichś fortecach - całkowicie odcięci od realnego świata i niedostępni dla zwykłych ludzi. 

Dawniej (i to nawet jeszcze wcale nie tak wcale bardzo dawno) każdy urząd miał jakąś lokalną siedzibę w każdej gminie albo przynajmniej w miarę bliskiej okolicy i w każdej z tych siedzib pracowali jacyś ludzie, którzy potrafili udzielić podstawowych informacji, a jak czegoś nie wiedzieli to umawiali człowieka z kimś innym, bo wiedzieli zwykle przynajmniej kto wie, to czego oni nie wiedzą. Każdy taki urząd, czy to bank, czy to urząd gminy, czy to fundusz zdrowia, czy pomoc społeczna, czy związek zawodowy, czy diabli wiedzą co jeszcze, miał swoją placówke fizyczną, a każda taka placówka była przynajmnej jeden dzień otwarta dla plebsu i my plebs mogliśmy sobie wbić z ulicy, normalnie zadać  pytanie, przedstawić swój problem i otrzymać jakąś mniej lub bardziej składną odpwowiedź albo zostać odesłanym do kogoś kto wie. 

Teraz nie ma praktycznie w ogóle takiej możliwości. 

Urzędy wzięły wszystkie swoje informacje, dane, przepisy, zasady, możliwości, a nawet różne pytania i odpowiedzi wystukały w komputery  i powstawiały to wszystko do sieci i tą siecią się obwarowując. 

Przez pewien czas zdawały się te informacje w internecie bardzo przydatnym dodatkiem. Nie trzeba było zajmować miejsca w kolejce do okienka, by dowiedzieć się jakichś podstawowych rzeczy, bo można sobie było wyguglować. 

Poten pojawiła się powoli możliwość wypełnienia druczków przez internet, którą też przyjęliśmy z zadowoleniem, bo wiele rzeczy jest prostych i łatwo je sobie można wypełnić z domu, bez łażenia po urzędach, stania w kolejkach, użerania się z niezawsze sympatycznymi urzędasami, czy wysyłania pocztą.

 Ale potem przyszły kolejne kroki. Coraz więcej było do załatwienia w necie, a coraz mniej w fizycznym urzędzie. 

Pandemia dokończyła dzieła. Wtedy zamknięto wszystkie drzwi, a że okazało się iż plebs poradził sobie bez chodzenia do urzędów, to większość placówek tych drzwi już nigdy więcej dla plebsu nie otwarło. 

I teraz my plebs jesteśmy zdani sami na siebie. Odgrodzeni od urzędników wielkim, grubym, kolczastym, niepokonywalnym murem internetu i coraz częściej sztucznej bezuczuciowej i ciągle dosyć głupiej "inteligencji". 

Tu i ówdzie pozostawiono nam jakby lekko na udry  r z e k o m ą  możliwość skontaktowania się z żywym człowiekiem, która w pratyce jest jednak tak łatwa jak dostanie się na mury fortecy otoczonej głęboką fosą pełną krokodyli, a z murów leje się gorąca smoła i lecą śmiercionośne strzały. Ja to tak w każdym razie postrzegam próbując dowiedzieć się czegokolwiek na temat możliwości czy choćby podstawowych moich praw i obowiązków. Gdy już jakieś sensowne rozwiązanie udaje mi się znaleźć, to padam w pułapke specjalnych warunków (a to za późno, a to najpierw trzeba było w innym urzędzie coś załatwić, a to nie mam jakiegoś atestu...).

I tak kopiąc się z tym koniem dochodzę do wniosku, że kuźwa trzeba było siedzieć na zwolnieniu, leżeć całe dnie do góry wentylkiem i mieć to wszystko w dupie i szukać tylko możliwości przedłużania niezdolności do pracy i zasiłków w nieskończoność. 

Po co to się kuźwa wysilać na chodzenie do pracy, gdy najwyraźniej państwo woli, żebyśmy nie chodzili do pracy, bo wszystko, czego by sie człowiek nie tknął jest tak bardzo utrudnione i skomplikowane. 

Wychodzi na to, że ja zwykły prosty człowiek powinam wiedzieć wszystko, żebym mogła na czas zgłaszać się PRZEZ INTERNET do poszczególnych pierdzistołków z perfekcyjnie wypełnionymi tonami dokumentów, by oni mogli na tym łaskawie przybić pieczątkę. Albo i nie. A jeśli czegoś nie wiem, to powinnam wiedzieć, że tego nie wiem i się dowiedzieć. Jprdl! Krwmć!

na wsi...

A tymczasem i Małżonek coraz bardziej na zdrowiu podupada. W poniedziałek wrócił do roboty i nawet był zadowolony, że szefostwo od razu z rańca do niego przybiegło i opowiedziało o wprowadzonych gruntownych zmianach i to takich, jakie Małżonek zaproponował esemesem.  Tyle, że dla Małżonka to się okazała musztarda po obiedzie. 

Dotychczasowa praca ponad siły, czyli zostawanie po godzinach, by ciężko zapierdalać po kilka godzin non stop  przy malowaniu  i ciągły stres najwyraźniej zrobiły swoje. 

Zaraz na drugi dzień nagle poczuł ból w dłoni tak okropny, że ledwie dokończył rozpoczęte malowanie. Gdy wrócił do domu, dłoń była spuchnięta, jakby mu tak ktoś waty na środku dłoni pod skórę napchał.

 Uparł się jednak nie iść do lekarza, bo może się rozchodzi... Co mnie bynajmnjej (ani pewnie nikogo, kto wykonuje ciężką robotę fizyczną) nie dziwi, bo przecież tyle co wrócił z chorobowego, a dopiero trzy miesiące tam pracuje i wiadomo, że łatwo go mogą zwolnic i nikt i tego nie zabroni, a wiadomo, że szukanie nowej pracy po zwolnieniu przez pracowdawcę może być trudniejsze...

Chodził więc uparcie do roboty, a dłoń bolała coraz bardziej i coraz bardziej puchła. Ból nie dawał mu nawet w nocy spać. W końcu w piątek, gdy poszedł do roboty, okazało się, że więcej już nic nie da rady zrobić, bo już nawet kubka z kawą nie był w stanie w ręce utrzymać, a co dopiero szlifierkę czy pistolet.  Napisał do mnie sms, bym zadzowniła do lekarki i się wywiedziała, czy nie wcisnęli by go tam gdzieś. Było wolne na 11. to go umówiłam i udało mu się nawet dotrzeć na czas. Lekarka wysłała go na usg i prześwietlenie, a sekretarka od razu go omówiła do prywatnej kliniki radiologii w sąsiedniej wiosce zaraz na popołudnie. Prawdopodobnie to jakiś stan zapalny, ale więcej dowie się po omówieniu wyników z lekarką po niedzieli. 

O i tak ciągle, jak nie urok to sraczka.

Żeby było fajniej, zimno w tym tygodniu się zrobiło, a nawet któregoś wieczora tym białym zimnym syfem  z nieba sypnęło i zamroziło wszystko. Nienawidzę objawów zimy w Belgii. Ohyda!

Młody postanowił NAGLE we wtorek rano, że chce jechać PIERWSZY RAZ autobusem do szkoły. Próbowałam go przekonać, że by się wstrzymał z bólem do czwartku, bo wtedy będę mogła z nim pojechać, żeby się na spokojnie wdrożył. A gdzie tam. Raz powzięta przez Młodego myśl, jest niezbywalna, niezmienialna i nawet siłą go nie przekonasz. Miał jakies 20 minut do odjazdu autobusu, a nic nie było do tego gotowe.

Pieronem instalował aplikację De Lijn(u), zakładał konto i dodawał do niego moją kartę kredytową. Kupilił 10 biletów za 17 euro i już było za późno, by dojechać na przystanek rowerem, więc chcąc nie chcąc włożyłam buty na bose nogi (i tak że miałam już dresy ubrane a nie tylko szlafrok, jak często się rano zdarza), złapał kurtkę i kaski i popędziliśmy na przystanek. Tam zeskanowałam kod i zobaczyliśmy, że autobus nie pojedzie. Aaaaa! Zawiozłam go zatem skuterem pod samą szkołę. A po południu musiałam go odebrać oczywiście, bo on nawet nie wiedział, gdzie powinien wsiadać do autobusu, gdy wyjdzie ze szkoły. Wioząc go do szkoły zauważyłam nagle, że w jednym z ogrodów ktoś ma daniele. Młody jakoś też nigdy wcześniej ich nie dostrzegł. Poparzyliśmy sobie na nie zatem w drodze powrotnej przez chwilę. Słodziaki.


Na drugi dzień już wcześniej sobie wyszedł, by spokojnie rowerem na przystanek dotrzeć i jeszcze zdążyć ten rower przywiążać do stojaka, by po południu mieć czym do domu wrócić. Chwilę później zadzwonił, by powiedzieć, że nie ma interenetu w telefonie i nie może ani spradwzić, o której bedzie autobus, ani biletu aktywować. Rozmawiając z nim sprawdziłam aplikację i pokazało mi, że autobus przyjedzie tego dnia 5 minut wcześniej i że to już. Wtedy Młody znerwiony powiedział, że właśnie widzi go i że on w takim razie pojedzie rowerem. Wołałam jeszczde by zatrzymał autobus (u nas trzeba machnąć, by autobus się zatrzymał na przystanku) i wsiadał kupując bilet esemesem albo swoją kartą płatniczą w automacie w autobusie, ale odrzekł, że już za późno - autobus przejechał. Nikt inny nie wsiadał ani nie wysiadał, więc autobus się nie zatryzmywał. Młody znowu pojechał rowerem do szkoły.

W czwartek zgodnie z obietnicą pojechałam z nim na przystanek i wsiadłam z nim do autobusu. Zleciłam mu kupienie biletu za pomocą karty bankomatowej i pokazałam, które urządzenie to automat do biletów, a które do skanowania abonamentów . Kupił. To jednak kiepski biznes, bo bilet pojedynczy kosztuje 2,5€, podczas gdy kupujac po 10 biletów z apki, za jeden płacimy tylko 1,70€. Jednak ciągle nie miał danych komórkowych w telefonie, ale jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy dlaczego...

Wytłumaczyłam mu, kiedy najlepiej wcisnąc dzwonek, gdy będzie wracał ze szkoły (gdy się chce wysiąść, trzeba wcisnąć dzwonek, zanim dojedzie się do swojego przystanku, by kierowca wiedział, że się ma tam zatrzymać - wysiada się zawsze środkowymi lub tylnimi drzwiami, a wsiada przednimi). Pokazałam też, kiedy można dzwonić, gdy chce się wysiąść na tym przystanku, na którym my wysiadaliśmy, a potem pokazałam mu tajną ścieżkę dla pieszych na skróty do centrum. Następnie poszliśmy na właściwy przystanek do wysiadania, bo wysiadaliśmy na innym, na którym wysiada się, gdy jest objazd, czyli np w śtody, gdy jest targ na wsi. Co do powrotu powiedziałam mu że zadzwonię, gdy sprawdzę sama, co co chodzi z tymi sprzecznymi informacjami. Na przystankach stało bowiem napisane, że te przystanki nie są obsługiwane tylko w środy, ale apka wyświetlała info, że przystanki w ogóle nie są obsługiwane. Jak to w De Lijn - nic nigdy nie wiadomo do końca. Poszłam do księgarni, pooglądałam książki i poszłam na przystanek zobaczyć, czy ten durny autobus tam przyjedzie, czy nie. Postanowiłam, że jak przyjedzie to wsiądę, a jak nie, to pójdę do chaty na nogach. Przecież to tylko 5 km. Autobus przyjechał, więc pytam kierowcy, o co chodzi z tym objazdem, czemu apka pokazauje, że przystanek nie jest obsługiwany? 

On nie wie, bo on pierwszy raz na tej trasie jedzie. No, jak mówiłam wcześniej - to ja zwykły zjadacz chleba mam wszystko na każdy temat wiedzieć. Jakbym miała cycki, to by mi opadły.

Założyłam jednak, że skoro TEN autobus jechał to i inne też powinny i że kartki wywieszone na przystanku mają większość ważność niż apka. Przezornie jednak napisałam Młodemu, by po lekcjach poszedł na przystanek i zobaczył, czy ludzie tam stoją, bo normalnie po lekcjach wsiada tam zawsze kupa ludu. Jak coś to miałam po niego pojechac pierdzikółkiem. Autobus jednak jechał i nawet trochę ziomków z jego starej i nowej szkoły jechało, więc wsiadł i wrócił do domu. W piątek już pojechał autobusem jakk stary wyjadacz autobusowy. Pora, by zamówił sobie plastikową kartę MOBIB i by wykupić mu abonament, bo to najtańsza opcja: 33€/mc, 81€/3mce, 215€ roczny. Wszystkie uprawniaja do nieograniczonych przejazdów autobusami DeLijnu we Flandrii i Brukseli na dowolnej trasie. No i z plastikiem nie ważne, czy telefon ci działa czy nie działa.

A czemu Młody nie ma danych komórkowych? A bo mu w końcu zablokowali! I całe szczęście. Coś się najwyraźniej potentegowało w Spotify i opierduliło mu całe 5 GB interenetu, które ma w abonamecie na miesiąc, a nawet sporo poza abonamnet dopitoliło, co będzie nas kosztowało dodatkowe 60€. W normalnych okolicznościach Spotify nie zużywa nigdy tyle internetu. Żeby było śmieszniej jakis czas temu Młodemu padły słuchawki bezprzewodowe i w tym miesiącu praktycznie nie słuchał muzyki w drodze do szkoły, bo nie miał czym słuchać. A w domu i w szkole korzysta zawsze z wifi i to z kompa, czy lapka słucha muzy anie z telefonu. 

Żeby było śmieszniej, Małżonek otrzymał esemesem ostrzeżenie, że przekroczono abonament o 10 €, ale pomyślał, że to jakaś reklama przyszła od operatora i olał esemesa. Jaja jak berety. Młody zestresowany chciał już swoje kieszonkowe oddawać na ten abonament, ale przeciez to ni ejego wina, że telefon coś odwalił. Te urządzenia są teraz mądrzejsze niż ludzie. Robią, co im się żywnie podoba, a człowiek za to płaci. Dobrze, że już blisko do końca miesiąca, to Młody nie będzie długo musiał żyć bez internetu w telefonie i płacić za bilety kartą. Skoro już zaczął autobusem jeździć to łatwo nie wróci do roweru, szczególnie że pogoda zaczęła się jesienno-zimowa robić, a jego tornister niedmiennie waży średnio 10 kilo, czyli 1/3 tego, co waży Młody. W tym tygodniu choć wreszcie się matki posłuchał i zostawił ten cholerny atlas w szkolnym  lokersie (szafce). On chyba z kilo waży. Nie wiem, czemu w PL można było zrobić cienkie atlasy, łatwe do noszenia w tornistrze a tu taka pierońska cegła.

W tym tygdodniu naszło mnie na porządki na półkach z książkami i płytami. Już od dawna bolało mnie w mózg, że książki i płyty leżą na półkach na płask jedna na drugiej, bo było za mało miejsca, by ustawić je jak bibliotekarz przykazał normalnie w szeregu, a ja nie mogłam wymyśleć, jak to rozwiązać bez kupowania nowej półki, których nora bene nie ma gdzie wstawić. Jakby było, to już by tam stały.

Teraz jak tak siedziałam w domu zitytowana i wszystko mnie wkurzało,  i się na tę półki patrzyłam, i szlag mnie trafiał, i myślałam nad tym intensywnie. Myślałam, myślałam, aż wymyśliłam! Ustawiłam najpierw wszystkie płyty jedna na drugiej, a potem z przodu przed nimi ustawiłam książki. Ha! Warstwami z tyłu ustawiłam też niektóre książki, głównie te po niderlandzku, które dostałam w prezencie od sąsiadki , czyli że nie są to te samodzielnie wybrane i chciane, co nie znaczy że złe i że można je wyrzucić. W ten sposób udało się wszystko zmieścić, a nawet miejsca zostało, żeby można jeszcze trochę nowej makulatury bez skrupółów do domu przytargać.

Płyty nie są tak ważne jak książki, choć są ważne, bo to nasze i dobre filmy i czasem je oglądamy dla przypomnienia lub dla pokazania młodzieży. Książki jednak są ważniejsze i ładniejsze.

I tak po lewej stronie naszej biblioteczki swoje miejsce znalazły płyty z filmami oraz literatura popularno-naukowa, na środku książki niderlandzkojęzyczne, z moim ulubionym Aspe na zaszczytnej górnej półce i różnymi różnościami typu książki kucharskie, słowniki w językach różnych i kategoria inne.

Po prawej alfabetycznie jak należy wg autorów ułożyłam czytadła zwykłe. Nawet moja kolekcja podpórek swoje miejsce znalazła oraz inne durnostojki, które lubię i które same się zawsze do koszyka pchają w kringwinkelach, a potem nie ma ich gdzie postawić...


Pierwsze ptaszki zaczęły już odwiedzać naszą zimową stołówkę. Na razie systematycznie przylatują dwa gatunki sikorek i rudzik. Zaglądają też kosy i synogarlice, ale ten diablik Chica-Ja-Tu-Teraz-Rządzę je przegania. Jakiś czas temu wywiesiłam kule tłuszczowe i domek ze słoiczkiem z masłem orzechowym dla ptaków. W tym tygodniu poskręcałam też karmnik zakupiony w Actionie i zaniosłam pod brzózkę, ku wielkiemu przerażeniu kurczaków. Bo one się boją nowych dziwnych przedmiotów. Karmnik jednak jeszcze nie jest odwiedzany. Dopiero musi nabrać mocy urzędowej...
A Chika kiedyś wyskoczył na krzesło, a z krzesła na drzewo... bo to straszny cudak jest ten nasz kogucik.



Benia na krześle

Mały Tiki (rudzik) powrócił!




Gdy Chica poczuje się sikorką...

są kury zwykłe i jest CHICA!



A ja czytam nadal po kilka kartek tę cegłę...




17 listopada 2024

Z porakowym zmęczeniem nie wygrasz tradycyjnymi metodami.

 Miałam odpoczywać i się releksować, a tymczasem ten tydzień chorobowego spędzony w domu zdawał mi się gorszy niż jakbym chodziła do pracy. Czułam się okropnie. 



Zmęczenie trwa. TO PORAKOWE zmęczenie, przy którym nie wystarczy usiąść na dupie, napić się czegoś dobrego i posilić, by poczuć się lepiej. To zmęczenie powodowane jest w sporej części przez medykamenty, a w dużej mierze przez ciężko pracujący i wystawiany na szkodliwe bodźce i emocje mózg. Wysiłek fizyczny też ma tu zapewne swój udział, ale jednak w moim wypadku to mózg zużywa najwięcej energii no i to zmęczenie bierze się z nikąd, z niczego, ze środka. Ono tam jest cały czas i wyłazi kiedy chce... Bo może.

Przekonałam się o tym dobitnie właśnie w tym tygodniu, gdy siedziałam, czilowałam bombę, jadłam owoce i inne dobre rzeczy, piłam dużo wody i herbatek, spacerowałam spokojnie po świeżym powietrzu, rozmawiałam z rodzinka, a zmęczenie tylko się potęgowało. Zero w tym logiki czy jakiegoś związku przyczynowo skutkowego. To nie ma żadnego sensu. To trzeba brać na wiarę i czucie.

Mój mózg świrował, cudował i gnał, gnał, gnał myśli przed siebie bez ustanku całe dnie i co gorsza całe noce. Myślałam bez ustanku, czytałam, robiłam notatki, dyskutowałam z Małżonkiem, przekopywałam intermety w poszukiwaniu informacji na temat pracy po raku i życia po raku. Wiedziałam, że samo siedzenie w domu nic nie da, w niczym mi nie pomoże. Na pewno nie śmieszne 2 tygodnie spędzone w domu. Bo już znam ten system mojego porakowego ciała. Przerabiałam to już i wiem, jak to działa i że zwyczajne metody tu nic nie poradzą.

Potrzebuję coś zmienić. Albo w pracy albo w sobie, albo i tu i tu jednocześnie... Musiałam znaleźć jakieś pomysły, musiałam wymyślic nowatorskie rozwiązania do wypróbowania. Nie ważne, czy to zadziała, czy przyniesie jakieś wymierne korzyści. Ważne, by próbować coś zmienić, by spróbować czegoś nowego, ugryźć to z innej strony. Poddać się można zawsze, ale dopiero jak skończą się pomysły.

Czytałam więc namiętnie belgijskie internety. Jest np taka dobra strona "wszystko o raku" czyli "alles over kanker" https://www.allesoverkanker.be/, na którą co jakiś czas trafiam, by poczytać, ale  nie sposób przeczytać wszystko na raz, a tym bardziej choć z połowę zapamiętać, szczególnie, gdy pamięć zawodzi...

Na stronach szpitali jest również wiele ciekawych fachowych informacji. Tym razem odkryłam stronę szpitala uniwersyteckiego w Gandawie: https://www.uzgent.be/zorg-na-kanker, gdzie przeczytałam po raz kolejny coś, o czym ciągle muszę sobie na nowo przypominać...

Langdurige vermoeidheid is een van de belangrijkste neveneffecten van een kanker(behandeling). Ze beïnvloedt in sterke mate de levenskwaliteit van patiënten en hun naasten.
Kankergerelateerde vermoeidheid verbetert vaak het eerste jaar na de behandeling. Toch heeft ongeveer 25 tot 30 procent van de patiënten er langdurig last van. 

"Długotrwałe zmęczenie jest jednym z najważniejszych skutków ubocznych leczenia raka. Bardzo wpływa na życie pacjentów onkologicznych i ich rodzin. Zmęczenie związane z rakiem często ustępuje w pierwszym roku po leczeniu. Jednakże około 25-30% pacjentów cierpi długo z tego powodu."

Dalej stoi czarno na białym, że charakterystyczną cechą tego porakowego zmęczenia jest to, że jest ono nieoczekiwane i nieprzewidywalne, intensywne, trwałe i niemające wyraźnego związku z wysiłkiem oraz odpoczynkiem czy snem.

Piszą tam też, że mechanizm powstawania tego porakowego zmęczenia jest złożony i obejmuje szereg czynników biopsychospołecznych, czyli że składa się nań to jak i czym leczony był dany pacjent, jak organizm jego zareagował na te leczenia, w jakim środowisku pacjent się obraca i jakie są wobec niego oczekiwania, ile zrozumienia odnajduje w otoczeniu i jak sobie z tym wszystkim radzi oraz pierdyliard innych rzeczy. Na stronie podany jest nawet przykład, który znam z autopsji i który powoduje, że czasem  mam ochotę kimś potrząsnąć mocno i zaryczeć by spierdalał... . "To zmęczenie jest takie frustrujące. Mówię, że jestem zmęczony, a inni na to, że oni też czasem bywają zmęczeni [...] To jest jak cios młotkiem, że nagle nie możesz już nic więcej zrobić". Tak, znam to. Mam to. 

To jest to, o czym ja ciągle tu opowiadam (i czego pewnie większość nie rozumie, bo to trzeba poczuć), ale dla mnie jest ważne, gdy czytam czy słyszę o tym gdzieś, gdy jakiś fachowiec czy inny pacjent potwierdza to, co ja czuję, co oznacza dla mnie, że nie wydaje mi się,  nie jest to złudzeniem, nie zdziwiam i że nie jest to nic nadzwyczajnego, że wielu innych ludzi też tak ma, ale też że są ludzie, którzy faktycznie szybko i łatwo do zdrowia wracają, bo i to jest ważne. Łatwiej się żyje z danym problemem wiedząc, że inni też z podobnymi dolegliwościami i trudnościami się borykają, ale wiedza, że niektórzy tego problemu nie znają, jest również ważna, bo inaczej człowiek zobaczy takiego żeśkiego ozdrowieńca i pomyśli sobie, że też musi być jak on żeśki, silny, w pełni zdrowy... i będzie próbował do upadłego... 

Dla porównania pokazano tam też tabelę, którą też tym razem postanowiłam sobie skopiować, bo jest to dla mnie ważne:

ZWYCZAJNE ZMĘCZENIE                                                PORAKOWE ZMĘCZENIE

- przewidywalne, oczekiwane                                                -   nieprzewidywalne, nieoczekiwane

- normalny proces                                                                   - wyraźny symptom 

- krótkotrwałe                                                                         - długotrwałe

- wyraźna przyczyna, związane z wysiłkiem                           - brak wyraźnej przyczyny czy związku z                                                                                                             wysiłkiem

- sen i wypoczynek pomaga                                                    - sen i wypoczynek niewiele pomaga


O tych różnicach też już wielokrotnie tu pisałam, ale to były moje własne odczucia i przemyślenia, które teraz zobaczyłam czarno na białym spisane w rządku przez specjalistów onkologicznych z uniwersyteteu. Jakkolwiek głupio czy dziecinnie by to nie zabrzmiało, takie fachowe teksty potwierdzające to co samemu się czuje mają dla mnie ogromne znaczenie. Czynią jakby moje odczucia fizyczne czy emocje bardziej prawdziwymi, ważnymi. Mówią, że mam prawo tak się czuć, czyli nie muszę się tu jakoś czuć winną, dziwną, nienormalną ani też wyjątkową. Mówią, że to jest normalny objaw, czyli że nie trzeba się tu niczego więcej doszukiwać. Bo czasem człowiek się zastanawia, co jest kuźwa ze mną nie tak, że inni, nie rzadko dużo starsi skończyli leczenie i żyją dalej jak gdyby nigdy nic, a ja nie mogę się podnieść ani pozbierać. Bo my ludzie lubimy się porównywać i ścigać z innymi. Mamy to we krwi, w genach czy nam się to podoba, czy nie... Innej postawy musimy się dopiero nauczyć. Zwykle na własnych błędach i porażkach.

U niektórych to zmęczenie trwa miesiące, u innych długie lata. Niektórzy nie są w stanie wykonywać pracy, innym udaje się na jakąś część etatu pracować, ale np rezygnują z hobby, ograniczają życie towarzyskie i inne wyjścia... 

Niektórzy uważają (na tych stronach też o tym było), że człowiek powinnien poszukać podobnych sobie i z nimi kontakt utrzymywać, bo swój swojego zrozumie najlepiej i to jest na pewno świetna sprawa dla normalsów, czyli ludzi lubiących i ceniących sobie życie towarzyskie, lubiących spotykać się z innymi, czy choćby przez telefon czy internet z niemi gadać. Tyle, że ja do tej grupy nie należę. Dla mnie spotkania towarzystkie na dłuższą metę są nie do przyjęcia i nie do zaakceptowania. Lubię czasem z kimś się spotkać, czasem z kimś pogadać, ale podkreślam tu CZASEM.  Raz na kilka miesięcy lubię do kogoś pojechać albo do siebie kogoś zaprosić. Raz na kilka miesięcy z chęcią pogadam z kimś nawet i godzinę przez telefon. To musi jednak być właściwy moment, właściwy dzień, w którym mam chęć na socjalizowanie się. Nie wyobrażam sobie, że systematycznie gdzieś wychodzę, z kimś się spotykam albo że ktoś do mnie non stop, codziennie czy co tydzień nawet dzwoni. To było by okropne. No chyba by mnie szlag trafił. 

Już do różnych grup się przez internet zapisywałam w życiu: grupy hodowców papużek, królików,  fani puzzli czy Harrego Pottera, kreatywna praca z dziećmi,  rodzice dzieci z autyzmem, depresją, sprzątaczki, grupy blogerów, zwiedzanie Belgii, mikroskop amatorsko, fotografia amatorska i tak dalej i tak dalej. Każda z tych grup była ciekawa i zwykle ze trzy dni czytałam wypowiedzi, sama się intensywanie udzielałam, by czwartego czy siódemgo dnia zapomnieć o istnieniu grupy, potem po miesiącu czy roku sobie przypomnieć, znowu coś napisać, przeczytać a po jakimś czasie odejść, bo przecież to nudne i uciążliwe na dłuższą metę takie wymiany poglądów z innymi.

Należenia do jakiejkowliek grupy onkologicznej to już w ogóle sobie nie wyobrażam. Zapewne poznać można w ten sposób fascynujące osoby i wielu rzeczy się dowiedzieć, ale spotkania były by dla mnie bez wątpienia zbyt  męczące. No a poza tym mieszkam przecież na totalnym zadupiu. Żeby się z kimś spotkać trzeba by tę wieś móc łatwo opuszczać, a tymczasem od nas w dzień roboczy odjeżdża jeden autobus na godzinę na jednej trasie. W weekend co 2 godziny, a wieczorami nie jeździ nic. 

Myślałam nad tym trochę w tym tygodniu. Nie nad grupami onkologicznymi, ale już nad jogą dla pacjentów onkologicznych owszem. Jest taka za friko w szpitalu, w którym się leczyłam. Tyle, że to kilkanaście kilometrów od mojego domu. I tak ze wszystkim, co chciało by sie robić i co mogło by pomóc w odstresowaniu - wszędzie mam kuźwa daleko. A czasem nie dość, że daleko to jeszcze drogo. Kiedyś na basenie wzięłam ulotkę o Tai Chi i już nawet się napaliłam... bo to by fajne było. Tai Chi to taka sztuka dla zramolałych staruszek akuratna. Jak zobaczyłam ceny, to trzy dni szczenę z gleby zbierałam. Basen zresztą też jest daleko, bo z chęcią bym chodziła choć raz w tygodniu, ale tam się więcej jedzie niż pływa. 

Tak więc zorganizowana relaksująca aktywność fizyczna choć kusząca to nieosiągalna czyli nieprzydatna dla mojego przypadku.

Ważniejsze, że w końcu znalazłam przynajmniej to czego szukałam, a co mi się wydawało, że gdzieś kiedyś mi się o uszy obiło, ale nie byłam pewna, czy mi się nie śniło... Znalazłam informację, że przy takim chronicznym porakowym zmęczeniu i otępieniu utrudniającym mi wykonywanie pracy mogę się postarać w VDAB (biuro pracy) o uznanie tymczasowej niepełnosprawności (czy jak to nazwać) na (wstępnie) 2 lata oraz związanej z tym premii dla mojego pracodawcy, które to pieniądze mają np zrekompensować fakt, że wolniej czy mniej wydajniej pracuję albo np zapewnić mi opiekuna, czyli kolegę, który będzie mi pomagał, wspierał itp, czy tam jeszczde inne rzeczy, ale te inne mnie nie dotyczą.

Wydrukowałam sobie stosowne dokumenty do wypełnienia przez lekarzy oraz inne do wypełnienia przeze mnie samodzielnie lub z pomocą pracodawcy. Nie wiem tylko, ile trwają takie procedury ani czy w ogóle uda się takie coś otrzymać, ale bez wątpienia warto się o to postarać, by mieć więcej możliwości w pracy i czuć się zwyczajnie komfortowiej z tym faktem, że nie wykonuje się roboty tak dobrze, jakby się chciało i jak inni ją wykonują, że więcej się potrzebuje odpoczywać, czy np tylko popołudniowe dyżury dostawać... To mogło by też znacznie zmienić oczekiwania innych wobec mnie w pracy, a być może nawet więcej zrozumienia przydać.

Wkurzyłam się tylko znowu, że człowiek sam musi takich rzeczy sobie szukać, że nikt ci nie powie, nie doradzi. Kuźwa, przecież ten cały ciul zwany koordynatorem-powrotu-do-pracy, który oficjalnie mnie prowadził chyba do chuja pana powinien mi takie informacje przekazać, bo taka osoba jest właśnie od tego, jak dupa od srania. Tak samo jak ta baba z VDAB, która oficjalnie w szkole nam miała doradzać i odpowiadać na pytania. Szkoda, że to wszystko tylko teoretycznie, bo w praktyce to babsztyl nawet na mejle nie raczył nikomu odpowiadać. 

Wcześniej się u lekarki zrytowałam z tego samego powodu, bo ona stwierdziła, że ja powinnam tę pracę w ogóle na innych zasadach zacząć po wcześniejszej niezdolności do pracy. Skoro teraz pracuję na pół etatu, to powinnam ciagle dostawać częściowy zasiłek, jeśli wcześniej pracowałam więcej, ale teraz już na to za późno, bo to trzeba było jakieś specjalne formularze wypełnić i specjalną zgodę z funduszu zdrowia otrzymać... O czym, co zdaje się oczywiste, powinien mnie był ów wyżej wymieniony koordynator nie tylko poinformować, ale wręcz pomóc mi to załatwić. No ale ważne że on sam ma cieplutką posadkę polegającą na pierdzeniu w stołek całe dnie, po co miałby robić cokolwiek, wszak wypłata się należy czy się stoi, czy się leży... A gdybym miała wcześniej to uznanie z VDAB, to pracowadca przyjmujący mnie po niezdolności do pracy dostał by też jakiś hajs za to, że taką osobę raczył zatrudnić... Że też człowiek u lekarza rodzinnego albo zupełnie przypadkiem się takich rzeczy dowiaduje, a nie tam gdzie powinien.

No i tak, ja czy Małżonek oraz wielu innych ludzi uczciwie pracujących wyrzucamy sobie, że nie możemy pracować tak wydajnie jakbyśmy chciali, bo zdrowie nam niedomaga, staramy się nie chorować za dużo ani urlopów z byle powodu nie brać, a tymczasem ludzie pracujący w tych wszystkich instytuacjach mających nas maluczkich wspierać, pomagać nam, doradzać mają swoją robotę w dupie. Oni się tam nie szczypią, nie mają wyrzutów sumienia. Oni nawet nie wiedzą za bardzo, co należy do ich obowiązków ani na czym ich praca tak w ogóle polega... Takie mam przynajmniej często wrażenie. Ale kij im wszystkim w oko i chuj na grób. 

Spisałam gruntownie wszystkie rzeczy, które muszę zmienić i dopasować w swoim życiu codziennym, a także te które chciałabym zmienić w pracy, gdyby się tylko dało, a nawet te, które potrzebuję zmienić, poprawić i naprawić w sobie.

Te pierwsze wstępnie omówiłam z Małżonkiem, a w daleszej konsekwencji zamierzam omówić z resztą z Piątki, potem wprowadzić w życie na mocy ustawy Bo-Matka-Tak-Mówi.

Te drugie zamierzam omówić z szefową. Zaraz po niedzieli napiszę do niej na Whatsappie, by się umówić na spotkanie. Zrobiłabym to w tym tygodniu, ale ona była na urlopie... 

Co dosyć niefortunnie się złożyło, bo ona na urlopie, ja nagle 2 tygodnie na wolnym, a inna koleżanka dzień po mnie napisała, że ma zwolnienie do grudnia. 

Czytałam cały czas, co piszą dziewczyny na grupie i widziałam, że musiały się dwoić i troić, by sprostać opiece nad dziećmi. Udało im się zdobyc jakąś jedną, czy dwie wolontariuszki, koleżanki oczywiście zgłaszały się do dodatkowych dyżurów i ciągnęły nadgodziny, uprosiły jakies nauczycielki, by pomogły im w przeprowadzaniu dzieci pomiędzy świetlicą a szkołą, bo czasem wychodziło tak, że jedna osoba musiała przeprowadzić ponad 20 dzieci, co jest niebywale niebezpieczne, a czasem wręcz niemożliwe. Jednym słowem niezłego bigosu narobiłam tym swoim chorobowym. Nie powiem jednak, bym jakoś się bardzo tym przejmowała. Gdybym chodziła do pracy, świetlica lepiej i łatwiej by funkcjonowała, nawet biorąc pod uwagę fakt, że ja pracowałabym w zwolnionym tempie, bo tak właśnie działał mój zmęczony mózg... Jednakże dla mnie by to wcale dobre nie było. Zwolnienie lekarskie jest legalne i tak ktoś to wymyślił właśnie uznając za sensowne i potrzebne... czy się to komuś podoba, czy nie. 

Mnie to zwolnienie bez wątpienia było potrzebne nawet mimo tego, że na zmęczenie jak dotąd mi nie pomogło, a nawet chyba wprost przeciwnie. To wszystko jednak co zdążyłam przemyśleć i spisać było mi potrzebne, bo być może dzięki tym informacjom i pomysłom będę mogła nadal tę pracę wykonywać i wydostać się z tej czarnej dupy. Nie jest to może na 100% pewne, ale warte spróbowania.

Poza tym to złośliwie sobie nawet pomyślałam, że po takiej jeździe, jaką miały koleżanki przez moją nieobecność, to może one bardziej moją obecność teraz doceniać będą...? Mogą mnie też znienawidzić, ale staram się być dobrej myśli chłe chłe.

Kwestią naprawy siebie też już się zajęłam poprzez umówienie się na wizytę u naszej psycholożki. 

Dłużej teraz trzeba czekać, niż poprzednimi razy, bo ponad tydzień, a nie że zaraz na drugi dzień, jak poprzednio, ale za to teraz jest tanio, bo wizyty będą mnie kosztowały tylko 11€, gdyż tej pani udało się uzyskać stosowne certyfikaty, by zostać psychologiem, u którego wizyty (ograniczona liczba) opłacane są przez RIZIV. Standardowa cena wizyty to 70€, z czego nasz fundusz 20€ zwraca. Tyle płaciłam poprzednimi razy, ale teraz chyba bym się nie zdecydowała na wizyty po 7 dych, bo to jednak kupa hajsu, nawet jak się tylko co 2 tygodnie chodzi...

Czego oczekuję od psychologa? Między innymi pomocy w znalezieniu właściwej metody na relaks, walkę ze stresem, innego spojrzenia na moją sytuację i siebie, które to obrazy być może mi umykają; podpowiedzi jak zwolnić swoje życie i jak opanować gonitwę myśli i polepszyć swoją jakość snu. Tak, mam całą długą listę życzeń... ;-)

Kobieta jest w moim wieku i ma ponad 20 lat doświadczenia w zawodzie, a w tym coś koło 10 lat z pacjentami onkologicznymi. Zna się na rzeczy i czuję się u niej bardzo rozumiana, co samo to już warte jest wizyty... Nie wiem, czy we wszystkim mi pomoże, co sobie umyśliłam, ale na pewno jakieś porady i podpowiedzi otrzymam. Dalej już sobie sama pójdę. 

No a poza tym to sobie tak myślę, że w razie gdyby moje zdrowie jednak dalej odmawiało współpracy, a praca okazała się na dłuższą metę niemożliwa, to dobrze jest mieć tu i ówdzie jakieś medyczne dossier grubo zapisane, by w razie biedy starać się o uznanie choćby częściowego inwalidztwa i zasiłku. 

Mam nadzieję, że wcześniej czy później uda mi się w końcu dograć moje ciało do tej czy innej pracy i ze swoim zdrowiem ją pogodzić. Jednak dobrze jest mieć w obwodzie jakiś plan B a nawet C i D, bo nikt nie przewidzi, co los nam przyniesie w darze.

O, i takimi rzeczami zajmowałam się właśnie w tym tygodniu zarówno za dnia jak i w nocy. To drugie było zdecydowanie niezamierzone, nieplanowane i niepożądane, ale z mózgiem nie wygrasz. Jak se postanowi, że o 2 w nocy będzie o czymś myślał, to nic go nie powstrzyma. Mimo tego, że źle sypiałam, starałam się wstawać w miarę rano, czyli nie później niż o siódmej trzydzieści, by zachować swój stały system wstawania i chodzenia spać. W dzień zdarzało mi się poleżeć a nawet podrzemać, ale nie sypiam za dnia prawie nigdy, bo źle się po tym czuję.

Obejrzałam też kawałek Netflixa z Małżonkiem, który też ciągle chorował. Obejrzałam też z Młodym parę filmów. Dokończyliśmy wreszcie szósty sezon Good Doctor. Potem on zaproponował, bym obejrzała z nim stary film Fight Club, który to film on sam już ponoć dwukrotnie sam obejrzał i chciał mi go pokazać. Ja z kolei zaproponowałam mu obejrzenie Lotu, który też mu się spodobał. Na koniec zaczęliśmy oglądać Doktora House'a. Ja oglądałam ten serial, jak dziewczyny były małe, a mała wtedy Najstarsza podglądała czasem operacje, bo wielce ją fascynowały. Młodemu też się spodobał, choć ten uznał, że film jest straszny. Tyle że straszny tak, by tdodawać dreszczyku i tylko bardziej go zachęcać do oglądania.

Zabrałam się ponadto za książkę, która długo czekała na swoją chwilę na naszej półce, ale o tym pisałam już w poprzednim wpisie.

Na przyszły tydzień zaplanowaną mam wizytę u lekarza, bo znowu pora na zastrzyk Decapeptylu. Zapytam też lekarki o te dokumenty do wypełnienia, czy wie coś na temat procedury i czy może je wypełnić, czy lepiej dobijać się z tym do onkologa.

Mam nadzieję, że uda się też umówić z szefową i ustalić pewne rzeczy, na których ustaleniu mi zależy, bym w następnym tygodniu mogła już z czystym sumieniem i spokojem wrócić do pracy i móc ją jak najdłużej wykonywać bez kolejnego chorobowego.

Poza tym chcę sobie spokojnie choć ze trzy zajęcia tak od A do Z dla dzieci przygotować, tak by mieć gotowe, gdy nadejdzie mój dzień zajęć z dziećmi, a w kolejnych tygodniach przygotowywać będę sobie już na zaś z dużym wyprzedzeniem. To by mi dało trochę spokoju.

Mam przeczucie, że nadchodzący tydzień będzie spokonniejszy, ale tego nie przewidzę.

W minionym tygodniu zabazgrałam też już trochę kalendarz na następny rok. No niektóre wizyty u specjalistów już jakiś czas temu tam zapisałam, ale kurde jest już tego trochę: dentysta dla wszystkich po kolei, ortodonta Młodego, no ale to co miesiąc to nic szczególnego, tak samo jak mój zastrzyk, dalej jednak moja mammografia i badanie kości oraz wizyta w klinice piersi, a także kolejna dawka Zomety. W międzyczasie jeszcze okulista dla mnie i Najstarszej. Do innego niż dotąd nas zapisałam, bo ta baba jest jakaś dziwna... Kurde, ja nie widzę już czasem kresek jak rysuję obrazki dla dzieci. Czytam też czasem niemal na macanego. Najwyższa pora odwiedzić specjalistę. Jeszcze do ginekologa nas nie zapisałam (mnie i Najstarszą), a już dawno powinnam to była zrobić... Ale zwyczajnie zapomniałam o tym. Ja to wiadomo, normalnie zwykły przegląd techniczny, a Najstarsza ciągle nie ma okresu, choć ten pierwszy dostała w miarę normalnie jeszcze gdzieś w podstawówce, tyle że potem miewała je raz, dwa razy na rok, ale już nawet to się chyba nie zdarza... 

Poprzednim razem lekarka kazała jeszcze trochę poczekać, brać jakieś witaminy, które jej przepisała i spróbować przytyć, bo - jak powiedziała - żeby miesiączkować, to jednak trzeba mieć trochę ciała, a Najstarsza ważyła wtedy tyle co wróbel i była chuda jak szczapa, co jednak nie jest jakimś wyjątkiem, bo z obu stron swoich przodków chudych szczap nie brakuje. Ja sama do nich należałam w jej wieku, a po porodach to nawet nie mówię - wtedy to byłam chodzący szkielet. Teraz jednak ona już trochę ciała nabrała. Nie, że jest jakoś specjalnie gruba czy coś, ale normalną wagę ma jak na 22latkę, a ciotka jednakże jak nie przyjeżdżała, tak nie przyjeżdża... Przez moje przygody ten problem odszedł w zapomnienie, ale pora by ruszyć coś w tej kwestii. 

W zeszłym tygodniu coach Najstarszej z tej specjalnej jednostki biura pracy (po dłuższej wymianie mejli w tym temacie) powiadomił, że skontaktował się z naszym urzędem gminy w sprawie stażu dla niej w "zieleni", którym była zainteresowana, ale jeszcze nie dostał jednoznacznej odpowiedzi. Co z tego wyniknie, nie ma sensu gdybać, ale ciekawe by to było zapewne dla niej doświadczenie, a nie wykluczone, że nadaje się do takiej pracy... Ona przecie w polu wychowana i zawsze lubiła rośliny, błoto i świeże powietrze... Poza tym, powiedzmy sobie szczerze, robota w dziale zieleni, to mogła by być całkiem niezła fucha... Na moje oko (często obserwuję ludzi przy pracy) pracują tu mniej więcej tak samo jak w znanych mi gminach w PL, że w sensie w siedmiu jeden krzaczek spokojnie na luzie przycinają, bo jeden tnie, a sześciu mówi mu z której strony piłki ma stać...  ^_^ 

No i taka gmina zwykle ma lepsze warunki i możliwości do zatrudniania osób z niepełnosprawnością, niż jakieś prywatne firmy, gdzie liczy się tylko zysk, zysk i jeszcze raz zysk, a ludzie mają być silni i zdrowi, by zapindalać dzień noc najlepiej bez przerw i jedzenia, czy sikania. 

Najważniejsze, że coś tam jednak w tym systemie najwyraźniej się mieli. Może i bardzo powoli, ale się mieli. Kto wie, może jak uzbroimy się w cierpliwość to nawet kiedyś coś zatrybi i ruszy z miejsca.

Najstarsza póki co żyje sobie powoli. Chodzi sobie na długie spacery, czasem coś upichci, od czasu do czasu świniom posprząta albo i w innej części domu, naczynia pozmywa,  pranie z pralki do suszarki przełoży, a potem poskłada... Ona potrafi wiele i , co ważniejsze, z chęcią wszystko robi, tyle że trzeba jej o tym powiedzieć, a potem jeszcze przypomnieć, bo jej mózg ma problemy z koncentracją i organizacją życia codziennego, ale trzeba też przyznać, że to się ciągle poprawia, ciągle ewoluuje. Powoli do przodu.

Na koniec trochę obrazków z okolicy do pooglądnia.





purchawka



fioletowe grzybki













różowe grzybki










cały świat w kropli wody




leśne ściezki




idzie na dysc


w żółtych płomieniach liści

listopad w Belgii

las był piękny, a słonko świeciło

przelazłam przez całe kukurydzisko, by zrobić to zdjęcie

spektakularne niebo




placek na oleju

Benia i Gęsia

Rico 

Chica Kogucik piejący

Chica na grzędzie 

czarne kury

całe stadko

dziewczęta

Chica zaglądający przez okno do kuchni