23 listopada 2024

Ile razy można pierwszy raz jechać autobusem?

Dwie ostatnie noce spałam dobrze. To dobrze! Wszystkie inne spałam źle. To mniej dobrze. Znowu dużo się działo. Głównie w moim łbie. No bo w domu to u nas zawsze jakieś mniejsze lub większe przeboje się odgrywają. W końcu jest nas pięć człowieków, cztery świństwa, dwie ptaszunie i sześciu kura (w tym dwa koguta). 

jakiś ogród w centrum naszej gminy

U świństw trzeba co dwa dni sprzątać, co odbywa się następująco: 

1. Otwieramy ogrodzenie i zabieramy domki, a wtedy świnie wychodzą na salony i trochę eksplorują, trochę obgryzają podstawianą w tym celu zielistkę, oglądają też zębami wszystko, co ich zęby napotkają, czyli np szczotkę do zamiatania, donicę z draceną, skrzynkę z poskładanym praniem i samo pranie, trochę szczają i bobczą na podłogę we wszystkich miejscach, które odwiedzą (na szczęście trzymają się blisko wybiegu), bo to straszne świnie są.

2. Zamiatamy zmiotką dywaniki z bobków, siana, resztek karmy (to robi się kilka razy dziennie, codziennie, bo to straszne świnie są i świnią okropnie). Zabieramy dywaniki do kubła i zamiatamy podłogę, a potem myjemy i wycieramy do sucha. 

3. Kładziemy nowe dywaniki. Świnie od razu wracają do siebie. Dobrowolnie i z radością, bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

4. Wynosimy dywaniki na podwórko i zamiatamy szczotą podwórkową, by dozamieść resztki siana i świńskich kłaków, a następnie wytrzepujemy i zanosimy do łazienki, zalewamy w kuble wodą i przepłukujemy największy smród. Wyrzymamy i zanosimy do pralki na pranie właściwe na 60 stopni. Myjemy też domki, miski i szczotki wodą z octem. Drewniane domki często polewamy wrzątkiem, a potem odstawiamy do wyschnięcia (najlepiej na słońcu). 

5. Odstawiamy umyte domki i michy do wybiegu, a często robimy nowe domki z kartonów przyniesieonych ze sklepu, które świnki bardzo lubią, bo kartonowy domek to fajna rzecz do obgryzania i przepychania po całym webiegu. Świnie lubią przepychać rzeczy bokiem świńskiej twarzy, co jest wielce zabawne.

6. Szorujemy porządnie prysznic po myciu w nim tego całego świńskiego smrodu. 

To zadanie wykonuje najczęściej ja  z Najstarszą po części. Nie jest to ciężka jakaś praca, ale czasochłonna i irytująca, bo jednak co dwa dni trzeba to robić, gdyż inaczej śmierdzi świniami jebitnie w całym domu, szczególnie gdy jest duża wilgotność. Lubimy jednak te nasze śmieszne i niezbyt mądre świnie. Niemniej jednak mam nadzieję, że nie będą jakoś wyjątkowo długo żyć... 

Nie samą świnią człowiek żyje

W poniedziałek rano pojechałyśmy z Młodą do naszej lekarki. Hecnie z tym trochę było, bo Młoda nie wiedziała, że ja jadę tego dnia na zastrzyk i umówiwszy wizytę dla siebie przyszła się zapytać, czy bym jej nie podwiozła skuterem. Na co odrzekłam, że trochę niefart, bo ja mam wizytę godzinę wcześniej i nie mam zamiaru dwa razy jeździć. Postanowiłyśmy, że pojedzie ze mną i najwyżej sobie po mojej wizycie na spacer pójdziemy po tamtejszej okolicy... Lekarka jednak zobaczywszy, że Młoda też ma wizytę od razu powiedziała do mnie, że pomiędzy nami jest tylko jeden pacjent, a potem ona ma przerwę, więc jeśli pacjent nie zajmiej jej więcej czasu niż standardowe 15 minut,  weźmie Młodą wcześniej, a potem sobie zrobi przerwę. Kazała te 15 minut poczekać, że jak coś to dam na znać, czy mamy iść na ten spacer... 

Pacjent się wyrobił w czasie i Młoda mogła się wsmyrknąć szybciej do gabinetu. A była tam z powodu zatkanego ucha. Miała wcześniej stan zapalny, wybrała antybiotyk i jakieś krople zmiękczające wydzielinę i teraz miała mieć płukanie. 

Chciała, żebym jej towarzyszyła. A ja jestem złą matką i jak doktorka zaczęła wymieniać możliwe dolegliwości podczas płukania, czyli że może boleć,  że może powodować zawroty głowy, a Młoda zaczęła robić coraz bardziej przerażoną minę (głównie oczywiście dla beki, ale na pewno trochę się zaczęła denerwować...) to ja zaczęłam się coraz bardziej podśmiechiwać... Doktorka gadała i szykowała te wszystkie instrumenta,  nalewała ciepłej wody z kranu, bo - jak powiedziała - od zimnej bardzo szybko w głowie się kręci i robi się niedobrze... Młoda w końcu wykrzyknęła w moją stronę "WAT?!!" (No co?). A wtedy doktorka pokazując głową w moją stronę zapytała Młodej "Ona to przyszła tu żeby cię wspierać, czy to zwykły "ramptoerist"? Co oczywiście nieźle nas ubawiło. Nasza lekarka ma tak samo porąbane poczucie humoru jak my, ale na pierwszy rzut oka tego zdecydowanie nie widać, bo to taka typowa elegancka poważna młodziutka pani doktor w okularkach. Jak jednak wyczai, że ludzie mają poczucie humoru, to sobie czasem pozwala. Ta druga - bo mamy dwie, a nawet trzy lekarki rodzinne - to samo. Zapisani jesteśmy do jednej konkretnej, ale możemy się umówić, do której chcemy albo do której jest danego dnia miejsce.

Próbuję przypomnieć sobie, czy jest w języku polskim słowo będące odpowiednikiem owego "ramptoerist" i najbliższym wydaje się "gap". Gapie to ludzie, którzy stoją i się gapią na jakies zdarzenie typu pożar, wypadek itp, ale jakoś mam wrażenie, że ten wyraz nie oddaje tego tak dobrze jak niderlandzkie ramptoerist, bo gap to chyba bardziej osoba, która przypadkiem znalazła się w miejscu zdarzenia, a nie że specjalnie tam poszła...

 Ramp to po niderlandzku katastrofa, a toerist [turist] - turysta. Ramptoerist to zatem osoba, która chodzi na miejsce katastrofy, wypadku i z fascynacją, wielkim zaciekawieniem przygląda się tragedii.  Ja też się do rampturystów zaliczam bez wątpienia, bo jak się jakaś drama w okolicy rozgrywa, to lubię pójść zobaczyć z bliska i posłuchać, co ludzie gadają... Na pewno bardzo podoba mi się to słowo. Dobrze brzmi i świetnie oddaje zachowanie ludzi. A wy? Jesteście czasem ramp turystami? Cze jednak pełna kulturka i nie wtykacie nigdy nosa w nieswoje sprawy...? A może znacie lepszy polski odpowiednik tego wyrazu?

Płukanie uszu u Młodej okazało się być całkowicie bezbolesne i w ogóle bezproblemowe. W przeciwieństwie do mojego zastrzyku...

Tym razem kilka godzin po zastrzyku skutki uboczne w postaci obezwładniajacego zmęczenia i mgły mózgowej aktywowały się pełną mocą i uziemiły mnie na kanapie pozbawiając całkowicie sił i chęci do życia i jakiejkolwiek aktywności fzycznej czy umysłowej. Trwało to kilka dni utrzymując ten tydzień w takim właśnie maraźmie. Nie wiem, od czego zależy, jak mocne są te skutki uboczne. Pojawiają się co prawda za każdym razem, ale czasem są w miarę lekkie, a innym razem mocno dają się we znaki i praktycznie uniemożliwiają normalne funkcjonowanie. 

We środę odbyłam długą pogawędkę z szefową. Okazało się, że i ona przygotowała się do tej rozmowy i omówiła wcześniej moją sytuację z kimś z góry, więc przedstawiła mi też kilka pomysłów. Jednym z nich było, by zmienić mi czas pracy z 20 na 15 (albo 17, czy 18...) godzin tygodniowo, co mnie jednak nie koniecznie się spodobało, bo mniej godzin to mniejsza wypłata, a jak okaże się, że jednak nie dam rady pracować i wrócę na długie zwolnienie to i zasiłek będzie uboższy, a nam się z kasą nie przewala ciągle i każdy cent się liczy. Wolę zatem najpierw spróbować innych rozwiazań. 

Jako się rzekło, gadałyśmy długo, a rozmowa była bardzo pozytywna i budująca. Szczegółów wam oszczędzę, ale powiem, że stanęło na tym, że 

- będę pracować głównie w mniejszej świetlicy rano i po południu, a w środy w tej dużej (w małej w środy praktycznie nie ma dzieci), ale tylko po południu;

- w dużej świetlicy mam mieć głównie dyżury u przedszkolaków, a jak u starszaków to zawsze z koleżanką

- na najbliższym zebraniu pracowniczym mam wyjaśnić koleżankom trochę, jakie mam problemy zdrowotne i że mimo to chcę próbować tę pracę utrzymać, bo bardzo ją lubię; a dalej poprosić je o wyrozumiałość i drobną pomoc w postaci choćby przypominania mi różnych sprawach, podpowiadaniu itp

- szefowa ma się zorientować w kwestii tego wsparcia z biura pracy we wzgledu na nie pełną znolność do pracy, bo nie wiedziała nic na ten temat, więc nie mogła ocenić, czy to ma sens w moim przypadku

- ustaliłyśmy też, że wykorzystam jednak w miarę możliwości te 14 dni zaległego urlopu, biorąc go po jednym dniu w tygodniu (w poniedziałki lub piątki, co umożliwi mi pracowanie do końca roku po 4 dni w tygodniu). Te dni są niepłatne, bo wakacyjne dostałam przeciez w maju, więc moja wypłata będzie mniejsza, ale zachowam zatrudnienie 20 godzin/tydzień i będę mieć długie weekendy. 

Nie mam pojęcia, czy to wszystko cokolwiek zmieni w moim samopoczuciu, bo to zmęczenie wszak niezależne jest od ilości wysiłlku. Ono przychodzi i odchodzi, kiedy chce. Jednak jest szansa, że mimo tego zmęczenia w takim układzie będę mogła moją pracę lepiej wykonywać, gdy będę pracować po mniej godzin w spokojniejszym miejscu, a ludzie będę lepiej rozumieć dlaczego robię (lub nie robię) tego, co robię. 

Grzebiąc nadal w sieci za informacjami znowu dokonałam odkrycia, które mnie zirytowało. 

Otóż, proszę ja was, na stronie swojego funduszu zdrowia natknęłam się na informację, że po dłuższej niż rok niezdolności do pracy ponowne zachorowanie w ciągu 3 miesięcy od powrotu do pracy liczy się jako nawrót niezdolności do pracy, nawet jakby to była gryba czy złamanie ręki, czyli choroba zupełnie inna, niezwiązana z przyczyną pierwszą niezdolnością do pracy. 

No szlag mnie trafił! 

Bo oczywiście stosowny dokument trzeba było dostarczyć do funduszu w ciągu 8 dni, a ja to odkryłam w tym tygodnu, czyli już po upływnie tego terminu... 

Zapytałam szefowej, ale ona nic na ten temat nie wiedziała (bo kto normalny wie sam z siebie takie rzeczy?)

Próbowałam dodzwonić się do konsultatna z funduszu, ale po kilkudziesięciu minutach wysłuchiwania debilnej muzyczki przecinanej powiadomieniemi, że "wszyscy konsultanci są zajęci, prosze cierpliwie czekać dalej albo napisać mejl, a my jak najszybciej postaramy odpowiedzieć"dałam sobie spokój z dzwonieniem i wystukałam mejl z pytaniem. Odpowiedzi dotąd nie otrzymałam, więc nic mądrzejsza nie jestem, ale bardziej zestresowana na pewno. 

Małżonek był w piątek u lekarki i poprosił w moim imieniu o ten dokument "orzeczenie niezdolności do pracy" i lekarka go wypisała, a ja zaraz zeskanowałam i zuploadowałam ze swojego profilu na stronie funduszu zdrowia. Co z tego wyniknie, to się okaże, a może się - jak wiadomo - okazać, że tylko większych kłopotów się dorobiłam, bo nie wysłałam tego na czas... 

gdzieś w centrum...

Ocipieć idzie z tymi wszystkimi formalnościami, o których człowiek nie ma pojęcia, że w ogóle istnieją, a o których nikt ci nie powie, jak się sam przypadkiem nie dowiesz, ale po dupie dostaniesz normalnie, bo niewiedza niczego nieusprawiedliwia zwykle.

Jeszcze mnie taka reflekcja naszła, że te wszystkie urzędasy to teraz żyją sobie niczym w jakichś fortecach - całkowicie odcięci od realnego świata i niedostępni dla zwykłych ludzi. 

Dawniej (i to nawet jeszcze wcale nie tak wcale bardzo dawno) każdy urząd miał jakąś lokalną siedzibę w każdej gminie albo przynajmniej w miarę bliskiej okolicy i w każdej z tych siedzib pracowali jacyś ludzie, którzy potrafili udzielić podstawowych informacji, a jak czegoś nie wiedzieli to umawiali człowieka z kimś innym, bo wiedzieli zwykle przynajmniej kto wie, to czego oni nie wiedzą. Każdy taki urząd, czy to bank, czy to urząd gminy, czy to fundusz zdrowia, czy pomoc społeczna, czy związek zawodowy, czy diabli wiedzą co jeszcze, miał swoją placówke fizyczną, a każda taka placówka była przynajmnej jeden dzień otwarta dla plebsu i my plebs mogliśmy sobie wbić z ulicy, normalnie zadać  pytanie, przedstawić swój problem i otrzymać jakąś mniej lub bardziej składną odpwowiedź albo zostać odesłanym do kogoś kto wie. 

Teraz nie ma praktycznie w ogóle takiej możliwości. 

Urzędy wzięły wszystkie swoje informacje, dane, przepisy, zasady, możliwości, a nawet różne pytania i odpowiedzi wystukały w komputery  i powstawiały to wszystko do sieci i tą siecią się obwarowując. 

Przez pewien czas zdawały się te informacje w internecie bardzo przydatnym dodatkiem. Nie trzeba było zajmować miejsca w kolejce do okienka, by dowiedzieć się jakichś podstawowych rzeczy, bo można sobie było wyguglować. 

Poten pojawiła się powoli możliwość wypełnienia druczków przez internet, którą też przyjęliśmy z zadowoleniem, bo wiele rzeczy jest prostych i łatwo je sobie można wypełnić z domu, bez łażenia po urzędach, stania w kolejkach, użerania się z niezawsze sympatycznymi urzędasami, czy wysyłania pocztą.

 Ale potem przyszły kolejne kroki. Coraz więcej było do załatwienia w necie, a coraz mniej w fizycznym urzędzie. 

Pandemia dokończyła dzieła. Wtedy zamknięto wszystkie drzwi, a że okazało się iż plebs poradził sobie bez chodzenia do urzędów, to większość placówek tych drzwi już nigdy więcej dla plebsu nie otwarło. 

I teraz my plebs jesteśmy zdani sami na siebie. Odgrodzeni od urzędników wielkim, grubym, kolczastym, niepokonywalnym murem internetu i coraz częściej sztucznej bezuczuciowej i ciągle dosyć głupiej "inteligencji". 

Tu i ówdzie pozostawiono nam jakby lekko na udry  r z e k o m ą  możliwość skontaktowania się z żywym człowiekiem, która w pratyce jest jednak tak łatwa jak dostanie się na mury fortecy otoczonej głęboką fosą pełną krokodyli, a z murów leje się gorąca smoła i lecą śmiercionośne strzały. Ja to tak w każdym razie postrzegam próbując dowiedzieć się czegokolwiek na temat możliwości czy choćby podstawowych moich praw i obowiązków. Gdy już jakieś sensowne rozwiązanie udaje mi się znaleźć, to padam w pułapke specjalnych warunków (a to za późno, a to najpierw trzeba było w innym urzędzie coś załatwić, a to nie mam jakiegoś atestu...).

I tak kopiąc się z tym koniem dochodzę do wniosku, że kuźwa trzeba było siedzieć na zwolnieniu, leżeć całe dnie do góry wentylkiem i mieć to wszystko w dupie i szukać tylko możliwości przedłużania niezdolności do pracy i zasiłków w nieskończoność. 

Po co to się kuźwa wysilać na chodzenie do pracy, gdy najwyraźniej państwo woli, żebyśmy nie chodzili do pracy, bo wszystko, czego by sie człowiek nie tknął jest tak bardzo utrudnione i skomplikowane. 

Wychodzi na to, że ja zwykły prosty człowiek powinam wiedzieć wszystko, żebym mogła na czas zgłaszać się PRZEZ INTERNET do poszczególnych pierdzistołków z perfekcyjnie wypełnionymi tonami dokumentów, by oni mogli na tym łaskawie przybić pieczątkę. Albo i nie. A jeśli czegoś nie wiem, to powinnam wiedzieć, że tego nie wiem i się dowiedzieć. Jprdl! Krwmć!

na wsi...

A tymczasem i Małżonek coraz bardziej na zdrowiu podupada. W poniedziałek wrócił do roboty i nawet był zadowolony, że szefostwo od razu z rańca do niego przybiegło i opowiedziało o wprowadzonych gruntownych zmianach i to takich, jakie Małżonek zaproponował esemesem.  Tyle, że dla Małżonka to się okazała musztarda po obiedzie. 

Dotychczasowa praca ponad siły, czyli zostawanie po godzinach, by ciężko zapierdalać po kilka godzin non stop  przy malowaniu  i ciągły stres najwyraźniej zrobiły swoje. 

Zaraz na drugi dzień nagle poczuł ból w dłoni tak okropny, że ledwie dokończył rozpoczęte malowanie. Gdy wrócił do domu, dłoń była spuchnięta, jakby mu tak ktoś waty na środku dłoni pod skórę napchał.

 Uparł się jednak nie iść do lekarza, bo może się rozchodzi... Co mnie bynajmnjej (ani pewnie nikogo, kto wykonuje ciężką robotę fizyczną) nie dziwi, bo przecież tyle co wrócił z chorobowego, a dopiero trzy miesiące tam pracuje i wiadomo, że łatwo go mogą zwolnic i nikt i tego nie zabroni, a wiadomo, że szukanie nowej pracy po zwolnieniu przez pracowdawcę może być trudniejsze...

Chodził więc uparcie do roboty, a dłoń bolała coraz bardziej i coraz bardziej puchła. Ból nie dawał mu nawet w nocy spać. W końcu w piątek, gdy poszedł do roboty, okazało się, że więcej już nic nie da rady zrobić, bo już nawet kubka z kawą nie był w stanie w ręce utrzymać, a co dopiero szlifierkę czy pistolet.  Napisał do mnie sms, bym zadzowniła do lekarki i się wywiedziała, czy nie wcisnęli by go tam gdzieś. Było wolne na 11. to go umówiłam i udało mu się nawet dotrzeć na czas. Lekarka wysłała go na usg i prześwietlenie, a sekretarka od razu go omówiła do prywatnej kliniki radiologii w sąsiedniej wiosce zaraz na popołudnie. Prawdopodobnie to jakiś stan zapalny, ale więcej dowie się po omówieniu wyników z lekarką po niedzieli. 

O i tak ciągle, jak nie urok to sraczka.

Żeby było fajniej, zimno w tym tygodniu się zrobiło, a nawet któregoś wieczora tym białym zimnym syfem  z nieba sypnęło i zamroziło wszystko. Nienawidzę objawów zimy w Belgii. Ohyda!

Młody postanowił NAGLE we wtorek rano, że chce jechać PIERWSZY RAZ autobusem do szkoły. Próbowałam go przekonać, że by się wstrzymał z bólem do czwartku, bo wtedy będę mogła z nim pojechać, żeby się na spokojnie wdrożył. A gdzie tam. Raz powzięta przez Młodego myśl, jest niezbywalna, niezmienialna i nawet siłą go nie przekonasz. Miał jakies 20 minut do odjazdu autobusu, a nic nie było do tego gotowe.

Pieronem instalował aplikację De Lijn(u), zakładał konto i dodawał do niego moją kartę kredytową. Kupilił 10 biletów za 17 euro i już było za późno, by dojechać na przystanek rowerem, więc chcąc nie chcąc włożyłam buty na bose nogi (i tak że miałam już dresy ubrane a nie tylko szlafrok, jak często się rano zdarza), złapał kurtkę i kaski i popędziliśmy na przystanek. Tam zeskanowałam kod i zobaczyliśmy, że autobus nie pojedzie. Aaaaa! Zawiozłam go zatem skuterem pod samą szkołę. A po południu musiałam go odebrać oczywiście, bo on nawet nie wiedział, gdzie powinien wsiadać do autobusu, gdy wyjdzie ze szkoły. Wioząc go do szkoły zauważyłam nagle, że w jednym z ogrodów ktoś ma daniele. Młody jakoś też nigdy wcześniej ich nie dostrzegł. Poparzyliśmy sobie na nie zatem w drodze powrotnej przez chwilę. Słodziaki.


Na drugi dzień już wcześniej sobie wyszedł, by spokojnie rowerem na przystanek dotrzeć i jeszcze zdążyć ten rower przywiążać do stojaka, by po południu mieć czym do domu wrócić. Chwilę później zadzwonił, by powiedzieć, że nie ma interenetu w telefonie i nie może ani spradwzić, o której bedzie autobus, ani biletu aktywować. Rozmawiając z nim sprawdziłam aplikację i pokazało mi, że autobus przyjedzie tego dnia 5 minut wcześniej i że to już. Wtedy Młody znerwiony powiedział, że właśnie widzi go i że on w takim razie pojedzie rowerem. Wołałam jeszczde by zatrzymał autobus (u nas trzeba machnąć, by autobus się zatrzymał na przystanku) i wsiadał kupując bilet esemesem albo swoją kartą płatniczą w automacie w autobusie, ale odrzekł, że już za późno - autobus przejechał. Nikt inny nie wsiadał ani nie wysiadał, więc autobus się nie zatryzmywał. Młody znowu pojechał rowerem do szkoły.

W czwartek zgodnie z obietnicą pojechałam z nim na przystanek i wsiadłam z nim do autobusu. Zleciłam mu kupienie biletu za pomocą karty bankomatowej i pokazałam, które urządzenie to automat do biletów, a które do skanowania abonamentów . Kupił. To jednak kiepski biznes, bo bilet pojedynczy kosztuje 2,5€, podczas gdy kupujac po 10 biletów z apki, za jeden płacimy tylko 1,70€. Jednak ciągle nie miał danych komórkowych w telefonie, ale jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy dlaczego...

Wytłumaczyłam mu, kiedy najlepiej wcisnąc dzwonek, gdy będzie wracał ze szkoły (gdy się chce wysiąść, trzeba wcisnąć dzwonek, zanim dojedzie się do swojego przystanku, by kierowca wiedział, że się ma tam zatrzymać - wysiada się zawsze środkowymi lub tylnimi drzwiami, a wsiada przednimi). Pokazałam też, kiedy można dzwonić, gdy chce się wysiąść na tym przystanku, na którym my wysiadaliśmy, a potem pokazałam mu tajną ścieżkę dla pieszych na skróty do centrum. Następnie poszliśmy na właściwy przystanek do wysiadania, bo wysiadaliśmy na innym, na którym wysiada się, gdy jest objazd, czyli np w śtody, gdy jest targ na wsi. Co do powrotu powiedziałam mu że zadzwonię, gdy sprawdzę sama, co co chodzi z tymi sprzecznymi informacjami. Na przystankach stało bowiem napisane, że te przystanki nie są obsługiwane tylko w środy, ale apka wyświetlała info, że przystanki w ogóle nie są obsługiwane. Jak to w De Lijn - nic nigdy nie wiadomo do końca. Poszłam do księgarni, pooglądałam książki i poszłam na przystanek zobaczyć, czy ten durny autobus tam przyjedzie, czy nie. Postanowiłam, że jak przyjedzie to wsiądę, a jak nie, to pójdę do chaty na nogach. Przecież to tylko 5 km. Autobus przyjechał, więc pytam kierowcy, o co chodzi z tym objazdem, czemu apka pokazauje, że przystanek nie jest obsługiwany? 

On nie wie, bo on pierwszy raz na tej trasie jedzie. No, jak mówiłam wcześniej - to ja zwykły zjadacz chleba mam wszystko na każdy temat wiedzieć. Jakbym miała cycki, to by mi opadły.

Założyłam jednak, że skoro TEN autobus jechał to i inne też powinny i że kartki wywieszone na przystanku mają większość ważność niż apka. Przezornie jednak napisałam Młodemu, by po lekcjach poszedł na przystanek i zobaczył, czy ludzie tam stoją, bo normalnie po lekcjach wsiada tam zawsze kupa ludu. Jak coś to miałam po niego pojechac pierdzikółkiem. Autobus jednak jechał i nawet trochę ziomków z jego starej i nowej szkoły jechało, więc wsiadł i wrócił do domu. W piątek już pojechał autobusem jakk stary wyjadacz autobusowy. Pora, by zamówił sobie plastikową kartę MOBIB i by wykupić mu abonament, bo to najtańsza opcja: 33€/mc, 81€/3mce, 215€ roczny. Wszystkie uprawniaja do nieograniczonych przejazdów autobusami DeLijnu we Flandrii i Brukseli na dowolnej trasie. No i z plastikiem nie ważne, czy telefon ci działa czy nie działa.

A czemu Młody nie ma danych komórkowych? A bo mu w końcu zablokowali! I całe szczęście. Coś się najwyraźniej potentegowało w Spotify i opierduliło mu całe 5 GB interenetu, które ma w abonamecie na miesiąc, a nawet sporo poza abonamnet dopitoliło, co będzie nas kosztowało dodatkowe 60€. W normalnych okolicznościach Spotify nie zużywa nigdy tyle internetu. Żeby było śmieszniej jakis czas temu Młodemu padły słuchawki bezprzewodowe i w tym miesiącu praktycznie nie słuchał muzyki w drodze do szkoły, bo nie miał czym słuchać. A w domu i w szkole korzysta zawsze z wifi i to z kompa, czy lapka słucha muzy anie z telefonu. 

Żeby było śmieszniej, Małżonek otrzymał esemesem ostrzeżenie, że przekroczono abonament o 10 €, ale pomyślał, że to jakaś reklama przyszła od operatora i olał esemesa. Jaja jak berety. Młody zestresowany chciał już swoje kieszonkowe oddawać na ten abonament, ale przeciez to ni ejego wina, że telefon coś odwalił. Te urządzenia są teraz mądrzejsze niż ludzie. Robią, co im się żywnie podoba, a człowiek za to płaci. Dobrze, że już blisko do końca miesiąca, to Młody nie będzie długo musiał żyć bez internetu w telefonie i płacić za bilety kartą. Skoro już zaczął autobusem jeździć to łatwo nie wróci do roweru, szczególnie że pogoda zaczęła się jesienno-zimowa robić, a jego tornister niedmiennie waży średnio 10 kilo, czyli 1/3 tego, co waży Młody. W tym tygodniu choć wreszcie się matki posłuchał i zostawił ten cholerny atlas w szkolnym  lokersie (szafce). On chyba z kilo waży. Nie wiem, czemu w PL można było zrobić cienkie atlasy, łatwe do noszenia w tornistrze a tu taka pierońska cegła.

W tym tygdodniu naszło mnie na porządki na półkach z książkami i płytami. Już od dawna bolało mnie w mózg, że książki i płyty leżą na półkach na płask jedna na drugiej, bo było za mało miejsca, by ustawić je jak bibliotekarz przykazał normalnie w szeregu, a ja nie mogłam wymyśleć, jak to rozwiązać bez kupowania nowej półki, których nora bene nie ma gdzie wstawić. Jakby było, to już by tam stały.

Teraz jak tak siedziałam w domu zitytowana i wszystko mnie wkurzało,  i się na tę półki patrzyłam, i szlag mnie trafiał, i myślałam nad tym intensywnie. Myślałam, myślałam, aż wymyśliłam! Ustawiłam najpierw wszystkie płyty jedna na drugiej, a potem z przodu przed nimi ustawiłam książki. Ha! Warstwami z tyłu ustawiłam też niektóre książki, głównie te po niderlandzku, które dostałam w prezencie od sąsiadki , czyli że nie są to te samodzielnie wybrane i chciane, co nie znaczy że złe i że można je wyrzucić. W ten sposób udało się wszystko zmieścić, a nawet miejsca zostało, żeby można jeszcze trochę nowej makulatury bez skrupółów do domu przytargać.

Płyty nie są tak ważne jak książki, choć są ważne, bo to nasze i dobre filmy i czasem je oglądamy dla przypomnienia lub dla pokazania młodzieży. Książki jednak są ważniejsze i ładniejsze.

I tak po lewej stronie naszej biblioteczki swoje miejsce znalazły płyty z filmami oraz literatura popularno-naukowa, na środku książki niderlandzkojęzyczne, z moim ulubionym Aspe na zaszczytnej górnej półce i różnymi różnościami typu książki kucharskie, słowniki w językach różnych i kategoria inne.

Po prawej alfabetycznie jak należy wg autorów ułożyłam czytadła zwykłe. Nawet moja kolekcja podpórek swoje miejsce znalazła oraz inne durnostojki, które lubię i które same się zawsze do koszyka pchają w kringwinkelach, a potem nie ma ich gdzie postawić...


Pierwsze ptaszki zaczęły już odwiedzać naszą zimową stołówkę. Na razie systematycznie przylatują dwa gatunki sikorek i rudzik. Zaglądają też kosy i synogarlice, ale ten diablik Chica-Ja-Tu-Teraz-Rządzę je przegania. Jakiś czas temu wywiesiłam kule tłuszczowe i domek ze słoiczkiem z masłem orzechowym dla ptaków. W tym tygodniu poskręcałam też karmnik zakupiony w Actionie i zaniosłam pod brzózkę, ku wielkiemu przerażeniu kurczaków. Bo one się boją nowych dziwnych przedmiotów. Karmnik jednak jeszcze nie jest odwiedzany. Dopiero musi nabrać mocy urzędowej...
A Chika kiedyś wyskoczył na krzesło, a z krzesła na drzewo... bo to straszny cudak jest ten nasz kogucik.



Benia na krześle

Mały Tiki (rudzik) powrócił!




Gdy Chica poczuje się sikorką...

są kury zwykłe i jest CHICA!



A ja czytam nadal po kilka kartek tę cegłę...




1 komentarz:

  1. dobre. dla porównania pranie psów, jakby Wam się kiedyś świnie znudziły na dobre: dopóki chodzą i wyglądają przyzwoicie, nie tykać. ze dwa razy do roku wziąć do ogródka, podłączyć do ciepłej wody szlaucha, wyprać z szamponem. pewnie też raz czy dwa do roku pranie dywanu (odkurzaczem). wejścia (w sensie podłogę) do chałupy i ogródka raz na jakiś czas umyć mopem (w porze deszczowo-błotnej częściej). oczywiście jeśli bydlątka postanowią się w czymś wytarzać, a mogą jako stworzenia wszak mobilne, to procedura ze szlauchem ulega natychmiastowemu uruchomieniu
    jeszua

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko