27 września 2024

Dziecko uciekło ze szkoły

 Przyszykowałam właśnie wszystkie poszczególne części do skraftowania drożdżówek, czyli usmażyłam jabłka, ugotowałam masę kokosową i zaczyniłam ciasto drożdżowe. Korzystając z okazji, że ciasto jeszcze rośnie, postanowiłam zacząć wystukiwać swoją tygodniową kartkę pamiętnikową. O 15 muszę wyjść na popołudniowy dyżur w świetlicy, więc mam od teraz 3 godziny czasu. Postaram się wypchać ciasto kokosem i jabłkami, zanim pójdę, i upiec te słodkie bułeczki.

W mijającym tygodniu zapoznałam się już i z drugą placówką świetlicową. Ta pierwsza jednak bardziej mi się podoba, bo dzieci mają więcej miejsca... Ta druga świetlica mieści się w jakimś  dawnym mieszkaniu. W jednej sali nawet kominek jest. Sale są małe, jest tylko jeden mały kibelek dla przedszkolaków, a wucet dla starszaków znajduje się na piętrze, co jest beznadziejne przy większej liczbie dzieci, a bywa że mamy tam ponad 40 ludzików. Dzieci siedzą praktycznie jedno na drugi. Okropna ciasnota przy takiej frekwencji. Zdarza się jednak, że jest raptem kilkoro dzieci, a rano bywa nawet że nikt się nie zjawi.

Dziś na przykład w świetlicy były tylko przedszkolaki obecne, bo szkoła podstawowa ma dzień wolny (konferencja czy coś takiego), a w tej miejscowości świetlica nie zapewnia opieki dla dzieci szkolnych z okazji jednego wolnego dnia, co - moim zdaniem - jest beznadziejne. Z feriami jest nie lepiej, bo i w ferie nie ma tam zajęć, ale dzieci można zapisać do tej drugiej większej placówki... Dobre i cokolwiek, tyle że to inna wieś, a nie każdy ma możliwość zawiezienia tam rano dziecka i potem go odebrania. Nie zazdroszczę rodzicom, którzy nie mają przypadkiem w okolicy dziadków, czy wujostwa, którzy zajęli by się dzieciakami w te wszystkie wolne dni. To jednak nie moje zmartwienie. Nam też wszak łatwo tu nie było, jak Trójca była mała... Sami musieli sobie radzić.

O, nawet z koleżanką miałyśmy rozmowę na temat samodzielności dzieci. Ona zauważyła, że od czasów pandemii dzieci stały się bardziej samodzielne. Wtedy, gdy szkoły i świetlice były zamknięte, a rodzice musieli iść do pracy, rodzice masowo zaczęli się decydować na zostawianie dzieci samopas w domu, a te musiały wtedy samodzielnie ogarnąć lekcje online, wziąść sobie jedzenie i ogólnie samemu się o siebie przez te kilka godzin troszczyć i być odpowiedzialnym... Nie zdawałam sobie z tego sprawy z tego stanu rzeczy, bo nasze dzieci już przed koroną były samodzielne i odpowiedzialne, ale koleżanka utrzymuje, że bardzo wiele dzieciaków wraca po lekcjach samopas do domu z kluczem na szyi, a w wolne dni bez problemu zostają same w domu. Chodzi raczej o starszaków nie o dwu- czy 3-latki, choć i te pewnie zostają czasem ze starszym rodzeństwem.

W tym tygodniu przeprowadziłam pierwsze środowe zajecia dla przedszkolaków. Nie zupełnie przebiegły, tak jak to sobie pięknie zaplanowałam (choć brałam pod uwagę taki rozwój wypadków, w końcu kaszatany to kasztany....), ale bez wątpienia przebiegły dobrze i dzieciakom bardzo się podobało. Dzieciaki miały swój własny pomysł na zabawę kasztanami, a ja i koleżanka-mentorka pozwoliłyśmy im podążać za swoimi ideami. Zabrałam do świetlicy wielką torbę kasztanów, a w drugiej inne dary jesieni... Jeden stół był do robienia dźwięków: dzieciaki dostały do dyspozycji pudło z kasztanami oraz plastikowe butelki, metalowe puszki i kartonowe pudełeczka i miały tworzyć "muzykę". To się podobało, bo jakiemu dziecku nie podoba się robienie hałasu,  ale chwilę później puszka kasztanów wylądowała na podłodze i wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa... Dzieci zaczęły wysypywać po kolei całe pudełka albo flaszki kasztanów na podłogę, a potem się po tym turlać. Następnie zbierały i znowu wysypywały... Zabawa przednia. Kasztany były wszędzie. Na szczęście zbieranie ich i zmiatanie też było niezłą zabawą. Drugi stół jesienny był stołem spokojnym, ale nie spotkał się z wielkim zainteresowaniem. 

sortownik do skarbów jesiennych

szablony do układania ze skarbów jesieni


Potem w drodze do toalety zajrzało do nas kilka starszych dziewczyn i tym bardzo spodobało się szukanie 6 kasztanów z namalowanymi buźkami pomiedzy innymi zwykłymi kasztanami. Wzięły to pudełko i poszły robić zabawę dla maluchów. Dla mnie bomba. Koleżankom też się podobalo.

Rzec muszę jednak, że w tej świetlicy wszystkie panie mają ciekawe pomysły i dużo chęci i entuzjamu do zabawy z dziećmi. Zatem moje nauczycielki miały rację, polecając nam szukanie pracy w tej właśnie organizacji. A ja dobrze zrobiłam, że się ich posłuchałam. Po drugim tygodniu nadal jestem zadowolona z tej pracy i dobrze się tam czuję.

Podoba mi się, że podejście do zajęć i wielu innych rzeczy jest bardzo elastyczne. Dzieci mogą eksperymentować, fantazjować, mogą same o wielu rzeczach decydować i to jest świetne.



Wkurzają mnie tylko moje niedyspozycje. 

Na przykład ten problem z zapamiętywaniem twarzy i nazwisk i kojarzenie jednego z drugim w tej sytuacji wyjątkowo daje się we znaki. Dodam tu, że to jest jeden z problemów porakowych. Kurde dawniej moja pamięć była niesamowita, aż sama się sobie czasem nadziwić nie mogłam i często obserwowałam, że jestem w tym o wiele lepsza niż większość ludzi. Po pierwszym dniu w nowej klasie zapamiętywałam co najmniej połowę kolegów z imienia, a sporo znich jeszcze np z adresu, czy ilości posiadanego rodzeństwa, zwierząt etc. Zapamiętywałam wszystkie numery telefonów z łatwością. W bibliotece czytelników zapamiętywałam po jednych odwiedzinach. Dodam tu, że mieliśmy około tysiąca czytelników, a ja wiedziałam nie tylko kto gdzie i z kim mieszka, w jakim jest wieku, ale jakie książki czyta, a często którą już przeczytał a której jeszcze nie. Gdy ktoś podał tytuł książki, od razu mogłam podać nie tylko kto jest autorem, ale w jakim miejscu na regale stoi, jaki ma kolor, wielkość i z jakiego wydawnictwa jest... No okej to osttanie to chyba większośc bibliotekarzy potrafi, ale chodzi o to że teraz nie potrafię zapamiętać nawet tytułu książki ani filmu którą/który taktualnie czytam/oglądam. Nawet jak oglądam z Małżonkiem kilka dni czy tygodni serial to często nie potrafię podać jego tytułu. Nie mówiąc o postaciach. No i Młody też z wielkim zdziwieniem i niedowierzaniem zauważył parę dni temu, że ja  w ogóle nie pamiętam imion bohaterów serialu Good Doktor, a oglądamy właśnie SZÓSTY sezon. Jak chcę o kimś powiedzieć, to mówię jak wygląda albo co robi. To jest żenujące i irytujące.

Domyślacie się zapewne do czego zmierzam... Tak, nie potrafię zapamiętać imion dzieci, co mnie wielce irytuje, bo przeciez dawniej przychodziło mi to z taką łatwością. To jest okropne uczucie. Taki zawód własną osobą. Złość, że coś nie działa, jak zaswsze działało. Mam nadzieję, że z czasem powoli zapamiętam kto jest kto. Póki co wszystkie loczkowate blondyneczki wyglądają dla mnie tak samo, wszyscy chłopcy z podobną fryzurą są dla mnie jedną i tą samą osobą. Tylko charakterystyczne osoby udaje mi się zapamiętać. Na przykład jest takich dwóch czarnoskórych gagatków braci z puchatymi czuprynami - zapamiętałam ich od razu, ale nie wiem który jest który, choć trochę się różnią. Zapamiętałam też pyskatego łobuza w okularkach i sympatycznego chłopca z lekką niepełnosprawnością. 

Pamiętanie imion i nazwisk jest tu bardzo ważne, bo przeciez trzeba każde rano, każde popołudnie i każdy wieczor rejestrować zapisy i wypisy poszczególnych dzieci. Kody do skanowania ratują sytuację, ale skanowanie tych plastikowych bryloczków to czasem droga przez mękę. Czasem ni cholery aparat nie chce szczytać tego piekielneg kodu. Nic to. Trzeba uzbroić się w cierpliwość. 

O, i to jest kolejny mój problem. Zauważyłam, że nie mam już cierpliwości, że łatwo się wkurzam, a to już w ogóle jest złe i zdecydowanie niepożądane w tej pracy. Czasem bardzo brakuje mi dawnej mnie, tej sprzed raka, bo tej takiej bardzo dawnej mnie, to wcale mi nie brakuje. Ani ani. 

W tym momencie poszłam piec drożdżówki. Udały się. Są smaczne. Teraz jest wieczór i bedę kontynuować wklepywanie myśli w bloga...

Jeśli już jestem przy upierdliwościach to wczoraj rano Tośka-skuter odmówiła dalszej współpracy. Zatem chcąc nie chcąc muszę naginać do roboty na rowerze. Nie taki był plan. Najpierw przez miesiąc czy dwa miałam jeździć skuterem, potem raz dziennie rowerem, by w końcu całkiem przesiąść się na rower. Powolutku. Etapami. Nie chciałam ryzykować, że znowu zajeżdżę swoje ciało w miesiąc i że znowu będę musieć pójść na zwolnienie. Boję się tego. Nie wiem przecież, w jakim stanie jest w tym momencie mój organizm. Dziś jestem zmęczona, ale nie wiem, jakie to będzie mieć dalsze dzieje, tzn czy zmęczenie normalnie się do poniedziałku zdezaktywuje, czy nie. 

Znowu nie śpię po nocach, bo muszę wtedy intensywnie myśleć. Tak przynajmniej uważa mój mózg. Ja chcę spać, ale mózg ma inne pomysły na spędzanie nocy. Myśli sobie o wszystkim, co zdarzyło się danego dnia i co może zdarzyć się następnego. Wszystko, każda wykonana za dnia czynność, każde wypowiedziane słowo, każda napotkana osoba, otrzymany mejl, nowy pomysł, wszystko musi w nocy dokładnie zostać przeanalizowane na wszystkie sposoby. Nie mam przeto czasu by spać i rano wstaję niewyspana i wyczerpana. Nie lubię tego, ale to też nowa ja - myślicielka nocna.






Młoda w tym tygodniu odwiedziła dermatologa i parodontologa. Z dermatologiem się pofarciło. Już dawno miała iść, ale nie było komu wizyty umówić. W końcu we wtorek pyta, jak ten dermatolog u nas na wsi się nazywa, bo trzeba by się zarejestrować, wszak na pewno parę miesięcy trzeba i tak będzie czekać. Wyguglowałyśmy stronę, a tu niespodziewanka - jest miejsce na kolejny dzień. Pewnie akurat ktoś odwołał wizytę, bo kolejne faktycznie za parę miesięcy. Młoda ma od kilku miesięcy swędzący pieprzyk na ramieniu i trochę ją to niepokoiło. Lekarka rodzinna uspokoiła ją, że to na razie nie groźne, ale dała jej też skierowanie do dermatologa, by ten na to spojrzał fachowym okiem. Fachowiec potwierdził, że na razie można spać spokojnie, ale kazał przyjść za pół roku, by zobaczyć czy nie ewoluuje toto w złym kierunku. 

U parodontologa radziła się w sprawie recesji dziąseł. Ten stwierdził, że to jednak nie jest wynikiem choroby, tylko - tak jak podejrzewała dentystka i Młoda sama - zbyt mocnego szorowania zębów. Niestety przyczyną tego stanu jest dyspraksja Młodej, która powoduje, że Młoda nie potrafi właściwie kontrolować ani ocenić jak mocno coś dociska. Pani parodontolog zaleciła jej kupienie nowej szczoteczki elektrycznej, takiej która się świeci, gdy za mocno się ciśnie oraz zamianę pasty sensodyne rapid (zaleconej przez poprzedniego dentystę) na jakiś elmex (nie pomnę nazwy). Młoda od razu kupiła pastę i zamówiła szczotę przez interenet. Już dziś przesyłka dotarła, więc będzie testowne.

Najstarsza dostała wezwanie do zapłaty od komornika, bo nie zapłaciła dwóch faktur ze szpitala. Oczywiście, że wysyłali jej te faktury na mejla, którego ona nigdy nie sprawdza. Jak będę w szpitalu, muszę poprosić w okienku, by wysyłali jej odtąd  papierowe faktury albo zmienili adres mejlowy na mój. 

Wczoraj przypominałam sobie stare gry z kartką i długopisem i znalazłam piłkarzyki. Okazało się, że Młody nie znał.  Spodobało mu się i teraz męczy wszystkich, by z nim grali, ale to do kitu, bo on jest w to za dobry. Zawsze to jednak jakaś alternatywa dla państ-miast. Ostatnio jak w to graliśmy, to aż popałkałam się ze śmiechu, tak Młody fisiował... Graliśmy jak zwykle na kilkanaście kategorii i w którymś momencie pytam, jaką ma chorobę, a ten na to "żadnej, jestem całkiem zdrowy, mordeczko" i takie hasła zapodawał przez całą grę, a i Małżonek nie gorszy. Niby głośno myśląc: "Zwierzę na S to będzie SMOK..." Dodaję więc, że jako "rzecz" pewnie w takim razie będzie miał "pieczara..." Młody nie znając słowa "pieczara" i najwyraźniej niedosłyszawszy mojego mamrotania pod nosem, pyta, co to jest ten "pieczar" czy "pieczarz"?  Małżonek na to: "ten co robi piece". Całe życie z wariatami. Lubię takie rodzinne gry. Czasem. Bo co za dużo to też nie zdrowo...

piłkarzyki na papierze


Tymczasem u Młodego w szkole dziś nieciekawa sytuacja zaistniała. Dzieciak (15) uciekł ze szkoły i ponoć wsiadł do pociągu (szkoła jest nieopodal stacji). W każdym razie słuch o nim zaginął. Przyjechało mnóstwo policji, wezwano helikopter. Przeszukiwano całą okolicę i pociągi. Zarządzono by na pobliskich trasach pociągi jeździły powoli a maszyniści z wielką uwagą patrzyli na tory ze względu na potencjalne zagrożenie próbą samobójstwa. Po 16tej wszyscy rodzice otrzymali mejl z informacją na temat tego zdarzenia. Młody powiedział, że w szkole chodziły słuchy, że chłopak przyszedł podobno do szkoły już pod wpływem narkotyków, że rzekomo krzesłem w nauczyciela rzucił i uciekł. To jednak już niepotwierdzone plotki. Nie wiem na razie, czy go znaleźli, czy nie... Może jutro coś będzie w wiadomościach nowego. Młody nie zna tego człowieka i nie ma nawet pojęcia jak wygląda, więc też jakoś specjalnie się tym nie przejmuje.

Nie chciałaby, w każdym razie być teraz na miejscu nauczycieli tej szkoły ani tym badziej dyrektora. O rodzicach już nawet nie wspominam. 

UPDATE. Nastolatek się odnalazł cały i zdrowy, jak poinformowano w mejlu ze szkoły.

Na koniec jak zwykle moje zdjęcia ładnych rzeczy z minionego tygodnia. 

gąsienica i kasztany










ślimaczek







pająk krzyżak




plażing
słoneczniki za naszą chałupą


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima