25 grudnia 2016

Świąteczne wycieczki (Leuven, Middeburg)

Naszą tradycją rodzinną stało się nocne wycieczkowanie po kolacji wigilijnej, zdmuchnięciu świeczek na torcie i rozpakowaniu podarków.
W tym roku pojechaliśmy zobaczyć, jak wygląda Leuven nocą w czasie Bożego Narodzenia.
Podobało nam się. Ratusz oświetlony lampami zmieniającymi kolory. Pod ratuszem ładna szopka z żywymi owieczkami oraz różne inne interesujące dekoracje. Ogólnie centrum wygląda bardzo ładnie. Wyraźnie widać klimat świąteczny. Trochę za późno się wybraliśmy (nie sprawdziłam tego w necie niestety), bo jak dotarliśmy do Leuven to już było połowę Mszy, więc tylko zajrzeliśmy do kościoła. Tutaj - podobnie jak w niektórych kościołach w Polsce - Msze są trochę wcześniej przed północą, nawet dużo wczesniej, bo o 18:00 czy 20:00. Okazuje się, że - wbrew temu co się słyszy - całkiem sporo ludzi chodzi do kościoła w święta. Na pewno nie tyle co w Polsce, jednak wczoraj w Leuven kościół był pełny. Dziś byliśmy w Holandii w Middelburgu i zauważyliśmy tłumy ludzi zmierzających całymi rodzinami w jednym kierunku. Okazało się, że idą pieszo i jadą na rowerach do kościoła właśnie....

Jednak miałam pokazać wam, co widzieliśmy w tych dwóch miastach, a nie snuć refleksje na temat chodzenia do kościoła. O tym będzie innym razem.

A teraz pora na zdjęcia.

23 grudnia 2016

Jeszcze tylko jeden dzień

Wczoraj Młody obudził mnie o 6.30 (gdy mogłam spać do 7.00 bo dzieci nie szły do szkoły), by mnie poinformować, że do dnia otwierania prezentów zostało tylko 2 dni! Oczywiście uprzednio był na dole w salonie to sprawdzić w swoim kalendarzu... 

Dlaczego dzieci, gdy trzeba wstawać do szkoły, śpią, a gdy można spać - wstają o świcie? 
szopka pod ratuszem w Mechelen

A ja miałam wczoraj jeden z bardziej męczących dni. Dobrze, że M-jak-Mąż miał urlop i postanowił zostać moim osobistym taksówkarzem, bo nie dała bym rady wyrobić się w czasoprzestrzeni. Pracowałam wczoraj wyjątkowo (święta komplikują życie) u dwóch klientów, którzy mieszkają jakieś 15 km od siebie. M zawiózł mnie rano do pierwszego domu, potem przyjechał po mnie i zawiózł do drugiego, potem przewiózł mnie z kolei na stację, skąd pojechałam do Mechelen na lekcje, w końcu o 23 odebrał mnie ze stacji i przywiózł wreszcie do domu.

Takie dni przypominają mi, że ja nie mogę pracować na cały etat, nawet żebym nie wiem jak bardzo chciała, bo mam jeszcze co innego na głowie poza pracą.

Tak sobie myślę nie raz, latając z odkurzaczem, czy inną tam miotłą po czyimś domu, że będąc przez 5 lat bezrobotną i mogąc się skupić tylko i wyłącznie na domowych obowiązkach, zauważyłam, że w domu to jednak jest sporo pracy. Jest tyle roboty, że będąc cały dzień w domu, ma się ciągle zajęcie. Sprzątanie, mycie okien, pranie, prasowanie, porządki w szafach i pod szafami, gotowanie, zakupy, mycie garów, mycie dzieci, pilnowanie dzieci, pomaganie im w lekcjach, koszenie trwanika, sadzenie kwiatków... Nie można narzekać na nudę. Do tego nikt nawet centa za tą robotę nie zapłaci ani urlopu od niej nie ma, do tego kobieta często słyszy, że "tylko w domu SIEDZI". 

Dlatego ja nie siedzę w domu, bo tam jest za dużo roboty!

Teraz jednak pytanie główne... 

Jak ta kobieta pójdzie do pracy, to kto przejmuje te wszystkie obowiązki? 

Czy one przestają istnieć z tej okazji? 

Czy też może same się nagle zaczynają robić? 

Niestety żadna z tych opcji. Po prostu zwyczajnie trzeba zacząć zagęszczać ruchy i tyle. Powyższe czynności trzeba zrobić zwyczajnie po powrocie z pracy i w końcu pojąć, że niedziela to dzień jak każdy inny i serio niebo nie zrobi się zielone jak nastawisz w ten dzień pranie ani ptaki nie zaczną się doić jak wykosisz trawnik czy poodkurzasz sypialnie, gdy w sobotę braknie ci dnia. Oczywiście ja tam wolę w niedzielę trochę odpocząć, ale też wolę mieć więcej pieniędzy niż mniej, dlatego jest różnie :-)  Natomiast jak ta kobieta ma na tyle nie po kolei w głowie, by do tego jeszcze się uczyć i udzielać społecznie, to czasem pada na ryj i musi walczyć rano by zwlec się o 6.30 z wyra, a czasem nawet musi chwilę szukać po sypialni swojego uśmiechu, by wyjść do ludzi (w tym własnego potomstwa i lustra) z uśmiechniętym pyskiem, bo ludzie (w tym własne potomstwo i lustro) nie lubią oglądać samych ponurych mord całe dnie i ktoś musi dać przykład i otuchę ludziom (w tym własnemu potomstwu i sobie samej).

Ale dość tego fizolowania...

Dziś miałam wreszcie wolne, tyle że zaraz po południu wywiadówki u dziewczyn, a to mi trochę rozwaliło dzień. Upiekłam jednak chleb i makowce oraz zrobiłam tort dla jutrzejszej solenizantki. Ta zażyczyła sobie śmietanowy z galaretkami. Dobrze, że obie dziewczyny w tym roku wybrały najłatwiejsze opcje z możliwych. Najprostsze a zarazem najlepsze torciki. 

tym razem upiekłam duży bochen, bo małe za szybko się kończą
W czasie wyrastania naszych ciast drożdżowych obskoczyłyśmy do naszego doktora, bo Młoda jak zwykle miała problemy z brzuchem. Dlaczego "jak zwykle"? Ano od urodzenia dziecię me borykało się z zaparciami przez mniej więcej 9 lat. Potem się trochę uregulowało, ale nie całkiem jeszcze. Gdy była dzidziusiem to nawet lekarz się dziwił, bo niemowlaki karmione piersią ponoć nie powinny mieć zaparć. Młoda jednak - jak na członka naszej rodziny przystało - musi być oryginałem jakich świat nie nosił dotąd. 

W międzyczasie zaliczyła salmonellę, kilka infekcji dróg moczowych oraz ból brzucha okołostresowy a od niedawna do problemów brzucha dołączył ból podczas miesiączkowania. No i weź tu żyj człowieku, jak wiecznie boli cię brzuszek. 

Teraz były egzaminy na koniec trymestru. Tutaj to wszyscy przeżywają, jak w PL testy na koniec 6 klasy czy tam gimnazjum. Tyle, że proeven (nl. próby) są na koniec każdego trymestru w szkole średniej, tj 3 razy do roku. Pisze się tylko z najważniejszych przedmiotów. Dziennie jest jeden test lub dwa. U nas trwały 4 dni po 2 testy, w innych szkołach 2 tygodnie, bo niektóre przedmioty jak podzielone były na dwa etapy (np z matmy osobno geometria, osobno rachunki). Młoda też przeżywała i nie mogła spać. Spała przy zapalonym świetle i narzekała na ból brzucha. Były momenty, że prosiła o nurofen, bo tak bolało. Na egzaminie też miała przekichane. Jak nie zapanuje w końcu nad tym stresem, to będzie mieć ciężko w szkole. Jednak egzaminy skończyły się w poniedziałek, a tej nocy znowu bolał ją brzuch i do tego pojawiła się gorączka... Z racji, że święta poszliśmy do doktora, ale stwierdził, że to jednak stres, który nasila też jej stałe problemy z jelitami, a gorączka jednorazowa najpewniej z tym wszystkim nie ma nic wspólnego, ot taki pech. Dał jakieś pigułki na poprawę pracy jelit i zobaczymy czy pomogą.

Póki co zaczęły się ferie. Ja też będę mieć kilka dni wolnych, nie ciągiem, ale zawsze coś; więc będziemy odpoczywać. Jutro trzeba nagotować jedzenia, żeby było co przegryzać przez najbliższe dni i nie trzeba było nic robić wiele. 
Poza jedzeniem mamy w planach jakieś drobne zwiedzanie. Jak się uda, to pochwalę się na pewno kilkoma zdjęciami, bo ja bez tego żyć nie mogę. Jak lubicie moje smartfonowe fotki, zaglądajcie na Instagram od czasu do czasu (nie trzeba mieć tam konta, by z niego korzystać - dodajmy gwoli ścisłości).



Ja zaś idę się wyspać za cały tydzień, choć jestem pewna, że jutro rano zostanę obudzona, by dowiedzieć się, że to jest ten dzień, w którym będziemy odpakowywać prezenty i zapalać świeczki na torcie, i jeść czerwoną zupę - nie koniecznie w takiej kolejności...
jedna z szopek przydrożnych w naszej wsi

Życzę Wam na tę okoliczność wiele spokoju, zdrowia, serdeczności, radości (nie tylko z odpakowywania prezentów). 
Niech choć na te kilka dni umilkną spory i waśnie, byśmy się wszyscy mogli cieszyć chwilami spędzonymi z najbliższymi, choćby to były chwile rozmów przez telefon czy skype.
Wesołych Świąt! 
🎄

18 grudnia 2016

Czekanie jest trudne

W końcu przestawiłam choinkę na miejsce docelowe i wyłożyłam pierwsze prezenty. Młody wrócił ze szkoły i od razu zauważył, co jest pod choinką.
- To był Mikołaj, czy ty kupiłaś?
- No ja, bo na święta to sami kupujemy prezenty dla tych, których lubimy.
- Aha. A kiedy będziemy je odpakowywać?
- W święta. Zjemy wigilijną kolację i dopiero wtedy.
- Będziemy jeść czerwoną zupę?
- Pewnie tak...
- A ile to dni?
- Masz przecież swój kalendarz. Tam, gdzie tort - tam jest wigilia, bo to są też urodziny twojej siostrzyczki. Policz sobie. - Młody biegnie do swojego kalendarza, przypomina sobie, że nie skreślił dnia rano, skreśla i liczy... -  Een, twee, dree.... acht. Osiem to dużo. Ja nie chcę tak długo czekać! Mogę otworzyć teraz?
- Nie, nie możesz.
- A który jest mój?


Po uzyskaniu informacji, zaczyna obmacywać prezenty i zgadywać, co też tam może być w środku.
Po kilku minutach znowu się pyta, czy może otworzyć i oświadcza, że nie chce tak długo czekać.

Na szczęście wczoraj był u nas winterhappening i poszliśmy wieczorem powozić się na karuzelach. Młody miał darmowe bilety ze szkoły i się wybawił. Ku wielkiej swojej radości spotkał tam większość klasowych kolegów i koleżanek. Łowił też kaczuszki i wygrał autko. Potem jeszcze upatrzył na jednym stoisku maskotki pieski z Psiego Patrolu, który to film uwielbia. Gdy już prawie udało mi sie go przekonać, że takie wielkie maskotki nijak nie pasują do jego zestawu, właścicielka stoiska powiedziała, że one śpiewają i chodzą, po czym zaprezentowała, jak to działa... Sprzedawcy potrafią wesprzeć matkę w takiej sytuacji. Jestem wdzięczna za tego Marschalla, którego wybrał sobie Młody. Dziś przez cały dzień słuchaliśmy "paw patrol, paw patrol....". Zabawka ma tak głośny dźwięk, że nawet jak Młody poszedł z nią do swojego pokoju na górę i zamknął drzwi, ciągle słyszeliśmy paw patrol paw patrol...

Poza tym Młody co jakiś czas (srednio raz na godzinę) każdemu z osobna i wszystkim po kolei oświadcza, że jest już dużym chłopcem i będzie czekał na otwarcie prezentów do wigilii.

Dziewczyny mają swoją choinkę, ale właśnie przeniosły prezenty od siebie pod naszą choinkę, bo Fluffy też chciała wiedzieć, co zawierają, a królik nie daje się tak łatwo przekonywać do czekania na święta ;-)



11 grudnia 2016

Gdy Polacy wstydzą się mówić po polsku

W dziale  TO MY POLACY zamieszczam przypadkowe rozmowy rodaków zasłyszane (także przez moich czytelników)  przypadkiem na ulicy, w metrze, pociągu.... 

Od niektórych skarpetki się filcują...

Miejsce: Gdzieś w Belgii u bram pewnej szkoły podstawowej
Czas: godzina 15:30


- Mamo, czekaj... - zawołała po polsku kilkulatka.
- Cicho! - wysyczała w odpowiedzi mama
- Mamo, patrz!
- CICHO! - wysyczała matka po raz drugi
- Mamuś, no ale popatrz..
- No kurwa, zamknij się, mówię!

9 grudnia 2016

Grudniowy sezon prezentowo-imprezowy

Tyle się mi zajęć nazbierało w ostatnich dniach, że nie było czasu siąść na dupie i spisać cotygodniowego sprawozdania w pamiętniku, czy jak kto woli na blogu. Teraz też nie mam czasu, ale bolą mnie plecy i sobie postanowiłam trochę posiedzieć przy kompie zamiast dokończać sprzątanie domu.
Co się działo w ciągu ostatnich dwóch tygodni? DUŻO!

W zeszłym tygodniu mąż miał imprezę w pracy, na której byliśmy obydwoje  wraz z Młodym. Było to święto świętego Eligiusza (Sint Elooi) patrona m.in. złotników, metalowców, weterynarzy i koniarzy. Miałam więc okazję poznać kolejnych kolegów męża. Był to bardzo przyjemnie spędzony wieczór - dobre wino, pyszne jedzenie, muzyka, sympatyczni, weseli ludzie. Wróciliśmy do domu trochę przed północą. Młody pierwszy raz był tak późno poza domem, prawie zasypiał na stojąco, ale bardzo mu się podobało, bo po pierwsze miał do zabawy rówieśnika, a po drugie impreza odbywała się w klimatycznej sali przy szkółce jeździeckiej, z widokiem na oświetlone pomieszczenie, gdzie młodzież jeździła na koniach i kucykach. Młody miłośnik koników  przesiedział sporo czasu z nosem przy szybie.

Następnego dnia byliśmy na spotkaniu z Mikołajem w bibliotece. Młody razem z innymi maluchami najpierw zrobił sobie szaszłyka z owoców, dał się zmienić w tygryska, potem spotkał się z autorką książek dla dzieci, a w końcu odebrał od Sinterklaasa worek ze słodyczami. Bardzo sympatycznie spędzony czas. Imprezy organizowane w tutejszej bibliotece publicznej wyglądają bardzo podobnie jak w tej w PL,  w której kiedyś pracowałam. O innych podobieństwach i różnicach pomiędzy tymi placówkami napiszę za jakiś czas. Na razie się przyglądam i zbieram informacje. W międzyczasie naprawiłam im poniszczone książki, która zalegały w magazynie. Zostało mi jeszcze tylko kilkadziesiąt komiksów do zszycia, ale myślę że w przyszłym tygodniu się z tym uporam. Zszywa się je tu dużym zszywaczem, do którego można zakładać zszywki różnej wielkości. Po czym grzbiet okleja się mocną  taśmą tekstylną. Nie jest to jakaś nowoczesna metoda, ale jak mówią inni belgijscy naprawiacze książek - póki co lepszej doraźnej  (i taniej) metody nie odkryto. Inne "rozsypane" książki skleja się bindownicą. Metoda szybka, wygodna i książki nadal ładnie wyglądają. Spodobały mi się natomiast taśmy samoprzylepne, które tu pierwszy raz używałam. Sprawdzałam, czy są w PL i są, ale kosztują 50-100 zeta za rolkę więc wątpię czy dużo bibliotek je używa. Są to taśmy papierowe - cieniutkie do sklejania rozerwanych kartek, których nie widać po przyklejeniu oraz trochę grubsze do przyklejania pojedynczych wypadniętych kartek. Główna ich zaleta - nie zmieniają koloru po jakimś czasie i zawsze można je odkleić po  lekkim ogrzaniu. Poza tym są taśmy tekstylne - grube do klejenia grzbietów i cienkie (coś jak lepiec z apteki na rolce) do wzmacniania okładki w środku. No ale odbiegłam (jak zwykle!) od tematu.



Podczas, gdy my bawiliśmy się w bibliotece, a dziewczyny tworzyły coś w Akademii Sztuk Pięknych Mikołaj zajrzał też do nas do domu i podrzucił kilka prezentów dla Trójcy. Młody dostał wymarzoną bazę Psiego Patrolu, Młoda trochę drobiazgów, w tym akcesoriów gimnastycznych. Nie wiem, czy wiecie, ale Młoda ostatnimi czasy dużo czasu poświęca na sport. Poza codziennym dojeżdżaniem do szkoły na rowerze (w te i nazad 14 km dziennie) prawie codziennie chodzi do lasu by tam pobiegać i pospacerować. Do tego każdego wieczoru uprawia w domu gimnastykę. Najstarsza też gimnastykuje się dosyć często, ale nie aż tak uparcie jak młodsza siostra.

Najstarsza dostała małą, szarą, puchatą kulkę, która zażera marchewki i gania po pokoju jak szalona.

Fluffy - bo tak kulka została nazwana - ma być dla córki mięciutkim przytulaśnym przyjacielem. Prawdziwych ludzkich przyjaciół na pewno nie zastąpi, ale być może trochę ogrzeje serducho.
 
Flafunia 💖
To jednak dopiero początek sezonu prezentowego. W tym tygodniu Młoda skończyła 12 lat. Zażyczyła sobie ulubiony tort bezowy z truskawkami, więc spełniłam jej życzenie. Trochę miałam wątpliwości co do truskawek o tej porze, ale się okazało, że były przepyszne, słodziutkie i pachnące jak w sezonie. 
Ponadto po powrocie z pracy (zanim Młode dotarły ze szkoły) na szybko udekorowałam kuchnię girlandą i balonami  (tylko czarne mieliśmy na stanie po halloween, ale ona lubi ten kolor), przygotowałam świece i kieliszki oraz szampana truskawkowego. Gdy przywiozłam Młodego ze szkoły, po wejściu do kuchni powiedział "o łał ale ciad!". Młodej też się spodobało. W prezencie dostała bon do sklepu Toys Temple. Kilka miesięcy temu powiedziała, że na następne urodziny chce bon do tej "świątyni". Jako że Mikołaj przyniósł jej niezbyt drogi prezent, w porównaniu z tym, co dostało rodzeństwo (taki zestaw króliczy - zwierzak, jego mieszkanko, żarełko itd - kosztował Mikołaja na pewno ponad stówę :-) ) postanowiliśmy kupić bon za 50€. Teraz tylko trzeba kogoś cierpliwego żeby z nią do tego sklepu poszedł, bo obawiam się że z kilka godzin może tam tkwić, zanim wybierze. To jest na prawdę wielki sklep.


torcik był pycha i zniknął w 5 minut :-)

W tym miesiącu jeszcze mamy urodziny Najstarszej no i święta. Nie ukrywam jednak, że lubię kupować prezenty najbliższym i robić im różne małe niespodzianki. Daje mi to wiele radości. To są ponadto wyjątkowo  magiczne chwile pełne ciepła i miłości, które w tym szalonym pędzie za pieniądzem, pracą i wiedzą są nam wszystkim bardzo potrzebne.

Nie ma jednak czasu by długo świętować. 14 grudnia zaczynają się bowiem testy na koniec trymestru, do których dziewczyny muszą się przygotować. Najstarszej trochę pomagam - poganiam, zachęcam, siadamy razem na dywanie i omawiamy poszczególne tematy. Młodsza nie chce pomocy - sama się uczy. Póki co przeglądnęłam raporty i z pierwszoklasistki jestem dumna. Jeszcze czekam na wywiadówkę, która będzie przed samymi świętami, ale wyniki są bardzo dobre. Bo czyż można narzekać na takie punkty w liceum po zaledwie 3 latach pobytu w Belgii? Tutaj mamy oceny procentowe (nie ma w BE takich ocen jak w PL), przedmioty po polsku to kolejno: religia, geografia, przyroda, historia, niderlandzki, francuski, matematyka, wf, technika, STEM, muzyka, plastyka. Pod spodem jest średnia Młodej i średnia klasy, w której większością są rodowici Belgowie. Jestem dumna z mojego dziecka, bo na te rezultaty bardzo ciężko pracuje. 

Oby tak dalej, a będą z niej ludzie. Druga córa ma wyniki różne - z jednych przedmiotów powyżej 90, z innych poniżej 40%. Matma utrzymuje się od początku na wysokim poziomie, teraz ponad 80%, bo nie wymaga znajomości obcego języka. Podobnie z przedmiotami artystycznymi typu muzyka, plastyka, moda. Reszta - że tak powiem - tak sobie. Teraz dużo zależy od wyników z testów, bo jeśli ma się słabe wyniki z trymestru to można napisać dobrze test i juz jest okej. Tak samo odwrotnie - jeśli ma się dobre punkty z pracy w ciągu trymestru to zawalenie testu nie jest problemem. Gorzej jak i tu i tu do dupy. Nie ma się jednak co martwić na zapas. Jeszcze sporo roku szkolnego przed nami i wszystko się może zdarzyć.

W tym tygodniu i ja wróciłam wreszcie do szkoły. Nawet nie wiecie, jak mi się nie chce jeździć na ten kurs. Uf. Aż się boję tych kilku najbliższych miesięcy. Znaczy, wiecie, sam kurs jako taki jest super - nauka nowych rzeczy i poprawianie błędów własnych daje mi wiele satysfakcji, możliwość poznawania nowych ludzi z całego świata jest ciągle niesamowite, te  6 godzin spędzanych co tydzień w szkolnej ławce jest bardzo przyjemne, ale niestety cholernie męczące. W normalny dzień chodzimy spać o 21, czasem nawet wcześniej, bo zmęczenie stało się naszym stałym towarzyszem. Tylko wyjątkowo człowiek dłużej posiedzi czasem, ale to na prawdę rzadko. Jednak z kursy wracam o 23 i mąż mnie odbiera za stacji, więc i on nie może się wyspać należycie przez dwa dni w tygodniu. We wrześniu było za mało osób na ten poziom, teraz jest za to dużo, bo aż 18 osób. Nie lubię dużych grup, ale jest nadzieja, że niektórzy będą mieć od czasu do czasu ciekawsze zajęcia niż udział w lekcji i nie będzie zawsze pełnego stanu, bo taka duża grupa to nic dobrego. Im mniej ludzi, tym prędzej się można czegoś nauczyć. W grupie są ludzie z całego świata - Europa, Azja, Afryka, Ameryka, Australia - będzie się można więc wielu ciekawych rzeczy dowiedzieć. Poziom - jak zauważyłam już na pierwszej lekcji - jest bardzo różny, ale większość wygląda na takich którym zależy na nauce, więc myślę, że to będzie równie dobra grupa jak poprzednia. Nauczycielem tym razem jest facet z dużym poczuciem humoru, w grupie też już zauważyłam kilku dowcipasów, czyli rokowania na ten trymestr są dobre, a jak będzie to się okaże. Byle tylko sił starczyło na te dojazdy do Mechelen.

W międzyczasie poza biblioteką próbuję się trochę udzielać społecznie w szkole podstawowej. Wczoraj wieczorem kroiliśmy cebulę i pory do zupy cebulowej na coroczną  imprezę organizowaną przez szkołę pt:  "Kaas en wijnavond" (czyli wieczór wina i sera). Impreza odbywa się w sali parafialnej i jest to impreza dla wszystkich chętnych - dzieci i dorosłych, którzy mają ochotę wszamać i wypić coś dobrego oraz spędzić miło wieczór. Dochód przeznaczony jest oczywiście na Komitet Rodzicielski. Ponadto każdy uczeń dostał 2 cegiełki na wsparcie Komitetu o wartości 4€, których zakup jest dobrowolny, ale za  które można odebrać porcję jedzenia podczas imprezy. 
Impreza odbywa się przez dwa dni. Ja idę jutro wieczorem do pomocy. Raczej nie spodziewam się powrotu przed północą, bo na niedzielę sala ma być wysprzątana, a impreza trwa do dziesiątej. 

Ponadto jutro rano jeszcze lecę do roboty na 3 godziny, bo klientka w gipsie i nie mogę kobiecie odmówić pomocy w takich okolicznościach, zwłaszcza że mi za to przecież płacą. W międzyczasie nie zaszkodziło by też choć z chwilę posiedzieć na dywanie z podręcznikami do szkoły średniej :-) 

Z grubszych wydarzeń to by było na razie tyle. Teraz spadam na chwilę do książek, bo czas leci nieubłaganie, a nic samo się zrobić nie chce...