30 maja 2015

O szczudlarzach z Merchtem :-)

 Właśnie wróciłyśmy z Młodą z Merchtem, gdzie obejrzałyśmy sobie fajną paradę. Mieliśmy jechać wszyscy na rowerach, ale pogoda dziś nas nie rozpieszcza. Nie dość, że zimno jak w psiarni, to jeszcze deszcz posikuje co pięć minut... Obawiałam się, że będzie lać, jak tylko zajedziemy do centrum i nie chciałam, żeby mi Młody przemókł i przemarzł...

Tylko ja i Młoda jesteśmy na tyle ciekawskie i porąbane, by ryzykować zmoknięcie dla paru fotek. Teraz powiem - a Tesa raczej się z tym z godzi - że ryzyko się opłaciło, bo ostatecznie nie padało, a warto było 2 godziny na chłodzie postać, bo za ciepłoto  nie było... Po powrocie do domu włączyliśmy ogrzewanie i się odgrzewamy teraz... No co? Jakby trzeba było drzewa narąbać i rozpalić w piecu to by się mi nie chciało, ale skoro ogrzewanie jest na jedno kliknięcie to co się będę cykać... Włączam na pół godziny i jest fajnie, pranie mi przy okazji wyschnie, bo po suszeniu na sznurach w ogródku z jakiegoś dziwnego powodu jest mokrzejsze, niż było po wyjęciu z pralki... no to przynieśliśmy do domu... No ale co ja tu o praniu...? Miało być o paradzie...

A parada była z okazji 70-lecia Szczudlarzy z Merchtem. Kiedyś sama chodziłam na szczudłach razem z bratem i wiem, że to wcale nie proste. No przynajmniej dopóki się człowiek nie nauczy, bo potem to i tańczyć można, i chodzić po schodach i biegać... Choć nasze szczudła to był śmiech w porównaniu z tymi, które widziałam dziś. Nie wiem ile miały nasze patyki od butów do ziemi, z 50-100 cm? To pikuś przy merchtemskich... No ale po kolei. Na początek opowiem całą historię wyczytaną po części w sieci, po części w folderach, które każdy mieszkaniec gminy otrzymał jakiś czas temu do domu.

 Królewscy Szczudlarze z Merchtem  (Koninklijke Steltenlopers van Merchtem) 


Przez Merchtem płynie rzeczka Molenbeek. Dawniej po większych opadach często wylewała odcinając tym samym ludzi mieszkających w Langevelde od świata. Jako że do centrum Merchtem i inne miejsca  jakoś trzeba było się od czasu do czasu przedostawać, więc wykombinowali by posłużyć się szczudłami. Szczudła jednak nie tylko w takich przypadkach były używane. Istniało bowiem wiele gier i zabaw z użyciem szczudeł. Na szczudłach można podobno rozgrywać mecze i walczyć.

Być może dziś już nikt by nie pamiętał o szczudlarzach z Lengevelde, wszak z czasem wszędzie strumyki i rzeczki uregulowano, poprawiono drogi i wszelaka komunikację i dziś nawet gdy zaleje jakis teren, to są inne metody na przedostanie się na suchy ląd.
Jednak po drugiej wojnie światowej w Belgii organizowano wszędzie uroczystości, ciesząc się z pokoju na świecie. Zwyczaj nakazywał każdej wiosce, każdej dzielnicy pokazać jakąś grupę rozrywkową.

No i tak mieszkańcy Landevelde wpadli na pomysł by zebrać grupę najlepszych szczudlarzy, zrobić sobie z papieru stroje w kolorach belgijskiej flagi, czyli żółto-czerwono-czarne i wykonać przemarsz na szczudłach różnych wielkości od 1m do 2,5 metra. Pomysł tak się spodobał, że odtąd byli zapraszani na pokazy do sąsiednich miejscowości. 

Tak oto w 1945 szczudlarze zaczęli działać oficjalnie i dostarczac ludziom rozrywki sami przy tym pewnie świetnie się bawiąc. Z czasem do grupy dołączono śmiesznych biegaczy, a raczej biegaczki (bo przeważnie to kobiety), którzy w trzy  lub cztery osoby w specjalnych drewnianych butach przypinają jedne wspólne (3- lub 4-osobowe) narty, a biegając w ten sposób byli bardzo zabawni.

Do dziś szczudlarze są symbolem naszej gminy, o czym może się każdy na własne patrzały przekonać, gdy skieruje się w te okolice. Na każdym bowiem wjeździe do Merchtem stoi drewniany ludzik na szczudłach .

Grupa działała cały czas przez 70 lat, podczas których z występami odwiedzili nie tylko całą Belgię, ale i resztę świata, poza sąsiednimi krajami, byli nawet w Japonii i Ameryce, a także oczywiście w Polsce a nawet Rosji. Ich występy dziś są o wiele bogatsze niż 70 lat temu. Dziś nie tylko maszerują, ale i tańczą, skaczą na tych szczudłach i inne cudactwa wyczyniają. Przy czym najdłuższe szczudła mają 4 metry od butów do ziemi. Tradycyjnie noszą stroje w kolorach flagi, ale też czasem wdziewają  na siebie najdziwniejsze przebrania.
 W okolicach mikołajkowych np. łażą po Merchtem w strojach Czarnego Pietrka i rozdają cukierki przez okna na 1 piętrze.

Grupa z chęcią przyjmuje nowych członków. Już w wieku 6lat można zapisać się do szczudlarzy i uczyć się chodzić, biagać, skakać na tyczkach przywiązanych do butów. Oczywiście debiutanci dostają znacznie krótsze szczudła. Te 4 metrowe to już dla starych wyjadaczy. Na początku jak nie trudno się domyśleć nowicjusze uczą się głównie spadać i przewracać, wszak takie przedsięwzięcia do całkiem bezpiecznych nie należą bynajmniej i podejrzewam, że każdy nie raz glebę zalicza.

Tak więc w tym roku przypada 70-lecie powstania zorganizowanej grupy szczudlarzy z czym wiąże się organizowanie szeregu imprez.


Nawet słynny siusiający chłopiec z Brukseli (Manneken-Pis) założył z tej okazji ubranko szczudlarzy merchtemskich.

Teraz pokażę więc parę obrazków uchwyconych na dzisiejszej paradzie.













czy można chodzić na kilkumetrowych szczudłach? no to ba!























szczudlarze z Francji



24 maja 2015

Byliśmy w najstarszym mieście w Belgii. Tongeren i Hasselt

Mąż podpytuje czasem kolegów, co warto odwiedzić w Belgii. I tak ktoś zaproponował miasto Tongeren, które leży w prowincji Limburgia. Od nas jakieś 140 km, ale tutaj wszędzie autostrady, więc taka odległość już mnie nie przeraża.
Tongeren istniało już podobno 15 lat przed narodzeniem Chrystusa, jest to więc najstarsze miasto w Belgii.

Jak już wybieraliśmy się taki kawał, to pomyślałam, że może jeszcze by o coś po drodze zahaczyć ciekawego. Na stronie, na której czytałam o Tongeren, zauważyłam odnośnik do ogrodu japońskiego w Hasselt i pomyślałam, że można by tam wstąpić w drodze powrotnej, co oczywiście zostało uczynione. Przeto dziś po raz kolejny pokażę Wam dwa ładne miejsca.

Jeśli idzie o Tongeren, to samo miasto nie jest jakiś powalające, niemniej jednak bardzo ładne i kilka obiektów w centrum warte zobaczenia. Może niezbyt fortunnie dobraliśmy dzień zwiedzania, bo najbardziej chciałam zobaczyć Bazylikę Najświętszej Maryi Panny i skarbiec. Jednak dziś było zamknięte dla ruchu turystycznego. Weszliśmy tylko na "zdrowaśkę" do kościoła, bo akurat odbywała się Msza Święta. Zauważyliśmy przy tym, że kościół był pełen ludzi, co tutaj nie często się widzi...
Bazylika jest przepiękna, to nawet po 5 minutach można stwierdzić bez zbędnego rozglądania się nawet... Według legendy pierwszy kościół wybudował tam Święty Serwacy, biskup, który szerzył chrześcijaństwo na tych ziemiach. Archeologowie badając teren potwierdzili, że tam faktycznie znajdowały się kamienne konstrukcje z IV wieku.

16 maja 2015

Fajnie być Matką

W Belgii Mamusie świętują troszkę wcześniej, bo już 10 maja. Podobnie jak w Polsce i tutaj nauczyciele przygotowują z dziećmi coś na tą okazję. Muszę przyznać, że w naszej szkole mają dosyć oryginalne pomysły. W polskich szkołach Dzień Mamy kojarzył mi się zazwyczaj z wierszykami, mini teatrzykiem i jakimś słodkim poczęstunkiem ewentualnie. Te wierszyki i piosenki w wykonaniu własnych maluchów dostarczają chyba każdej mamuśce sporych wrażeń i wzruszeń. Gdy uwiecznimy je na fotografii to i po kilku latach spoglądając na te obrazki przypominamy sobie te nasze słodziaki, nawet jeśli one same już dawno wyrosły ze słodziakowego czasu. Jednak okazuje się, że całkiem odmienne, mniej uroczyste wydarzenia z okazji Dnia Mamy też mogą być przeurocze i miłe. W grupie najmłodszych przedszkolaków, czyli u naszego Dorcia zafundowano nam wizytę w mini ośrodku odnowy biologicznej ^_^

W jednym z listów ze szkoły wychowawczyni poprosiła o przyniesienie do szkoły miski, dwóch ręczników i łapki do mycia... W kolejnym informowała, żeby na Dzień Mamy nie ubierać elegancko  ani dzieci, ani siebie z czego łatwo szło wywnioskować, że jakieś wariactwa szykują. Poproszono też, by gdy mama nie może, na zastępstwo przybyła babcia lub ciocia.
No faktycznie posadzili nas mamusie, ciocie, babcie wraz z naszymi maluszkami wkoło na ławkach i kazali zdjąć buty. Najpierw dzieci dostały po porcji oliwki i miały nam masować stopy. Potem mogłyśmy moczyć stopy w wodzie z bardzo aromatyczną solą, a dzieci nam je szorowały myjkami. No to się wszystkim dzieciom bardzo podobało, bo któremu się nie podoba możliwość chlapania w wodzie? Na koniec jeszcze smarowali nasze stopy kremem. Doro poważnie podszedł do każdego zadania. Nawet portki miałam umyte i nasmarowane należycie kremem. A potem była zmiana i my mamusie zajęłyśmy się pielęgnowaniem maleńkich stópek i masażykami. Na ostatku jeszcze bawiliśmy się kolorowymi piórkami łaskocząc sobie wzajemnie dłonie. Bardzo fajny pomysł na wspólną zabawę z przedszkolakami.


Oglądając albumy szkolne w Internecie zauważyłam, że inna grupa przedszkolna grała ze swoimi rodzicielkami w jakieś fikuśne gry planszowe. Pomysły nie wymagające wielkiego nakładu pracy, a bardzo miłe w odbiorze. Choć jak znam życie w Polsce bez krytyki i narzekania pewnie by się nie obyło, w niektórych miejscach przynajmniej, bo wiem, że tam ciężko kogokolwiek zadowolić...

Starszaki też nie zajmują się tu żadnymi oklepanymi wierszykami, ale każda klasa coś przygotowywała ze swoim wychowawcą. Wiem, że każda, bo widziałam że w zeszły piątek każde dziecko taszczyło jakiś prezent dla mamy...

Moim  już parę tygodni wcześniej się wymsknęło nieopacznie, że fajne coś robili, ale nie mogą powiedzieć co, bo to na dzień mamy, no ale na pewno mi się spodoba... No faktycznie się mi spodobało. Prezenty wymagające pomysłowości, sporo czasu i roboty nie mogą się nie podobać.

słonecznik od Tesy
 Parę tygodni temu dzieci, a raczej już młodzież, zasiali przy pomocy wychowawcy wybrane przez siebie rośliny. Potem przygotowywali doniczki. Przy pomocy jakiegoś lepidła nazywanego przez dzieci - jak donoszą Młode - "kaas" czyli ser, nasze stare dzieci przygotowywały doniczki zdobione mozaiką. Przy roślinach oczywiście były samodzielne wykonane tabliczki informacyjne zawierające nazwę i podstawowe informacje o danej roślinie. Wszystko razem potem zostało zapakowane w ozdobną folię i przytargane do domu w wielkich torbach, które młode kazały sobie poszukać wcześniej. Przyniósłszy te torbiska do domu (lekkie to nie było) biegiem pognały na górę. No a od piątku do niedzieli - kiedy to wypadał dziesiąty - miałam zakaz wchodzenia do pokoju dziewczyn, bo nie mogłam zobaczyć przecież. W niedzielę jednak dokonały uroczystego wręczenia owych prezentów wraz z różnymi laurkami, życzeniami i tymi podobnymi mini dziełami w jakich moje córki są niedoścignione.

taka zabawna kartka z życzeniami :-)

słonecznik od Zu



Tesa non stop wykonuje na zamówienie kolegów i koleżanek jakieś cudaczne prace plastyczne, którymi nie omieszka się za każdym razem pochwalić. Czasem coś szyje na maszynie, czasem skleja, czasem rysuje - no wariatka normalnie. Ostatnio jakiemuś koledze sklejała z papieru trójwymiarową postać z Minecrafta. Wcześniej jedną mu zaniosła na urodziny i pewnie się spodobało.

A te urodziny chłopakowskie... chyba nie pisałam o tym...? Pierwszy raz dostały zaproszenie na urodziny do chłopaka. Tesa oczywiście w swoim żywiole, wszak wiadomo nie od dziś, że impreza bez niej to nie impreza. Zu niby też miała iść, nawet dwa bony upominkowe kupiłam po 15 euro (tutejszy standard) w popularnym sklepie z zabawkami, ale w dzień urodzin jakaś nie w sosie wstała i oświadczyła, że nie idzie... Ech ona chyba nie ogarnia tego dorastania, widzę, że ostatnio nie może się odnaleźć... No ale nic to. Urodziny odbywały się w ogrodzie u babci solenizanta, spory kawałek od nas, aż GPSa musieliśmy użyć. Zgodnie z tym co Młoda podejrzewała, był mecz piłki nożnej, bo solenizant zagorzały piłkarz. I tu moje zaskoczenie... znowu odnoszę się z tym co widzę tu do polskich zapamiętanych realiów... tu wszyscy z radością kopali w piłkę i chłopaki,  i dziewczyny. Z PL pamiętam, że każda propozycja zajęć ruchowych w podobnej grupie wiekowej dziewcząt kończyła się buczeniem i fochami, a już piłka nożna to szczyt szczytów. Co potwierdza moją swobodną teorię, iż Belgowie z o wiele większym entuzjazmem i radością podchodzą do wszystkiego. Co kraj to obyczaj.

Rozegrali dwa mecze. Zeżarli po kilka hot-dogów. Młoda mówi, że 5 wsunęła... to musiały być na prawdę wyczerpujące mecze albo wyjątkowo małe hot-dogi. Potem bawili się w jakąś skomplikowaną belgijską zabawę, do której potrzeba bardzo wielu uczestników - Młoda przez dobre parę minut wtajemniczała mnie w zasady, ale nie będę udawać, że cokolwiek zrozumiałam, poza tym, że dużo różnych opcji i zasad było, jakieś czarownice, wilki, śmierć... Nie ważne. Ważne że zabawa była udana.

A przed nami jeszcze Dzień Taty w przedszkolu w czerwcu. Ciekawe, co tym razem wymyślą?

14 maja 2015

co dnia nas tu więcej i więcej

"Witam w klubie uciekających z tonącego okrętu" tak chyba zacznę tytułować listy do czytelników tego bloga, którzy od czasu do czasu do mnie piszą, informując, że właśnie się pakują i zmierzają w stronę BE... Średnio raz w miesiącu dostaję list od jakiejś kobietki, która - podobnie jak ja zaledwie 2 lata temu - postanawia zostawić wszystko, co zna, co oswojone, swoich przyjaciół, rodzinę, swoje cztery kąty, swoje miasto/wieś i wyruszyć w nieznane. Nie jest to bynajmniej wynikiem chęci przeżycia przygody, poznania nowego kraju, a tylko zwykła konieczność... Piszą do mnie szukając potwierdzenia, że tu mają szansę się odnaleźć, zacząć nowe życie, że tu jest jakaś nadzieja na przyszłość... a czasem po prostu, by nawiązać znajomość z kimś kto już tu siedzi - zawsze to raźniej...

 Pakując walizki 2 lata temu byłam święcie przekonana, że to MY po prostu mamy pecha, tak jakoś nam wyjątkowo los nie sprzyja albo nie mamy wystarczających predyspozycji, by być w stanie żyć normalnie w Polsce. Jednak odkąd zaczęłam otrzymywać listy od ludzi w różnym wieku, z różnych części kraju, z różnym wykształceniem i doświadczeniem zawodowym, którzy zamierzają dalsze życie związać z Belgią, mimo, że częstokroć mają o tym kraju nikłe pojęcie, nie znają języka, nie mają tu 'ustawionych' wieloletnim pobytem znajomych, to zaczynam dochodzić do wniosku, że to jednak nie my byliśmy nierozgarnięci, że to nie chodzi o pecha, tylko zwyczajnie, po prostu z Polską jest coś nie teges...

No chyba każdy się ze mną zgodzi, że ten oto blog do najpopularniejszych nie należy. Każdy wie też, że Belgia jest malutkim kraikiem, a oprócz niej są jeszcze w Europie, Niemcy, Anglia, Francja, Włochy i sporo innych krajów, do których Polacy mogą wyjeżdżać bez komplikacji większych. Jednak ja - autorka stosunkowo rzadko czytanego bloga - dostaję średnio raz w miesiącu e-mail od kogoś, kto szykuje się do emigracji... Dlatego nasuwa się pytanie: ilu jest ludzi stojących przed podjęciem podobnej decyzji, którzy nie trafili na mojego bloga albo trafili, ale nie uznają za stosowne (bo i czemu by mieli :) poinformować mnie o tym. Ilu kieruje swoje kroki do innych, większych krajów w takim układzie? No i w końcu ilu takich, którzy by chcieli ale się boją, albo nie ma im kto pomóc a jeszcze jako taką przędą...

urocze wspomnienia z Polski ;-)
 Tak, to jest zadaje się w tym wszystkim najważniejsze - dopóki dajemy radę, jakoś wiążemy koniec z końcem, to mamy nadzieję, że jakoś to będzie. Trzymamy się tej Polski rękami i nogami, bo tam jest wszystko, co znamy, co kochamy, tam jest nasz dom, miejsce gdzie żyli nasi dziadkowie, nasi rodzice, gdzie się urodziliśmy i gdzie na świat przyszły nasze pociechy, gdzie chcemy żeby dorastały i kiedyś dochowały się własnych potomków a naszych wnucząt. Chcemy by nasze dzieci mówiły, czytały po polsku, by śpiewały polskie piosenki i chodziły do polskiej szkoły i poznawały polską historię, legendy, bajki... Jednak jeszcze bardziej chcemy, by nasze dzieci miały co jeść, mogły się uczyć, studiować, mogły kiedyś pójść do pracy i zarobić na własne życie, własne dzieci, samochód, mieszkanie. Niestety ideałami i patriotyzmem dzieci ani nie nakarmimy, ani nie wykształcimy, ideałami nie zapłacimy za leki, za buty, za ubranie i podręczniki. Dlatego gdy widzimy, że mimo wielomiesięcznych, wieloletnich starań ciągle nie jesteśmy w stanie zapewnić naszym dzieciom ani nam samym warunków do normalnego godnego życia, a częstokroć widzimy tylko, że z dnia  na dzień jest gorzej i gorzej, i co gorsza nie widać najsłabszego światełka w tunelu, nie ma żadnej nadziei na poprawę, postanawiamy w końcu coś z tym zrobić, znaleźć jakieś rozwiązanie.

W pewnym momencie postanawiamy schować nasze ideały, patriotyzm i dumę w kieszeń albo i w ciemniejsze jeszcze miejsce i po prostu najzwyczajniej w świecie uciec z tego tonącego okrętu, jakim dziś - moim zdaniem - jest Polska.

Pewnie zaraz znajdzie się wielu, którzy tu będą krzyczeć, że Polska jest super, tylko my (ja i ci inni którzy spieprzyli stamtąd tylko się kurzyło albo spieprzyć zamierzają) jesteśmy nierozgarniętymi sierotami, które nie potrafią sobie poradzić w życiu. Ale wiecie co? Teraz to mi to w paski, co ludzie mówią. Ja swoje wiem. Mieszkałam tam wiele lat, a teraz mieszkam tu i widzę dużą różnicę w możliwościach, jakie dają zwykłemu człowiekowi te kraje. Znaczy, wróć, zwykłemu człowiekowi możliwości daje ten kraj, w którym tkwię uparcie od lat dwóch, tamten daje możliwości tylko ludziom, którzy mają znajomości, bogatych dziadków albo rodziców, są wyjątkowo zdolni i utalentowani, są kombinatorami żyjącymi czyimś kosztem albo najzwyczajniej w świecie wygrali w życiowego totolotka. Przeciętny, normalny, niczym nie wyróżniający się człowiek ma tam raczej marne szanse na normalne, spokojne życie. Dlatego ludzie uciekają z pl każdego dnia...

Za każdym razem, gdy widzę w swojej skrzynce list od nowego nadawcy, robi mi się trochę smutno, wraca żal do kraju, choć przecie kraj jako taki - nota ben piękny - sam w sobie niczemu nie winien. Ale czy winni są czemukolwiek zwykli zjadacze chleba? Też nie. No chyba tylko tego, że nie wezmą pługa i nie zaorzą wszystkiego od Bałtyku aż do Tatr i nie ułożą wszystkiego od nowa kamień po kamieniu. Moim zdaniem na dzień dzisiejszy to jedyne wyjście - taki tam bajzel teraz... Ci wszyscy politycy, gwiazdeczki, media.... No ale co mnie to dziś obchodzi. Powiedziałam Polsce NIE, bo już miałam dość tego życia w strachu o dzień jutrzejszy - za co kupić? czym zapłacić? gdzie szukać innej pracy lub pracy w ogóle? jak nie zwariować?


A raz po raz przekonuję się, że nie jestem w tym odosobniona. Większość osób, która do mnie napisała, jest w podobnej sytuacji. Chcą pracować, ale nie ma dla nich pracy. Pracują, ale zarobki nie wystarczają im na podstawowe rzeczy. Nigdy nie planowali wyjeżdżać z kraju w celach innych jak turystyczne, ale dziś nie widzą innej szansy jak wyjazd na stałe. Mają w kraju rodziny - rodziców, dziadków, rodzeństwo, niektórzy dorosłe dzieci, przyjaciół, ich dzieci mają przyjaciół, ale postanawiają ich opuścić, bo albo nie chcą być dla nich dodatkowym ciężarem albo chcą im pomóc, albo jedno i drugie jednocześnie. Częstokroć najpierw wyjeżdża jedno, by zbadać teren, często z nadzieją, że tylko chwilę popracuje zagranicą, a gdy odbiją się od dna, to będą dalej radzić sobie w kraju, bo jednak co własny kraj to nie obcy...

Jednak się okazuje, że miłość na odległość jest bardzo bolesna i dokuczliwa. Nie można bowiem długo żyć bez widywania własnych dzieci, żony/męża - to boleśnie kaleczy duszę i rani serce każdego uczuciowego człowieka. Dlatego często po zaledwie kilku miesiącach partner pakuje dobytek, zabiera dzieci i psa, i przyjeżdża tutaj, by razem stawić czoło przeciwnościom losu i powolutku oswajać obczyznę.

Z drugiej strony te wszystkie listy działają na mnie pozytywnie, bo dzięki nim wiem, że nie jestem jakimś ewenementem w przyrodzie i społeczeństwie, że są inni ludzie, którzy mają podobne problemy, że decydują się na emigrację mimo braku znajomości odpowiednich języków, mimo  nieznajomości przepisów i zasad obowiązujących w danym kraju, mimo braku dobrych znajomych w tym kraju, czyli licząc tylko i wyłącznie na samych siebie i na łut szczęścia.

Miło mi też, gdy ten i ów napisze coś podobnego w swoim liście, co ja powyżej. To znaczy, że czytając mojego bloga zobaczył, że nie jest odosobniony w swoich problemach z prawidłowym funkcjonowaniem w naszym ojczystym kraju i w swojej ryzykownej zagrywce jaką jest emigracja. Ten post jest właśnie głównie dla tych, którzy planują wyjazd za granicę z rodziną, by wiedzieli, że jest nas więcej takich ryzykantów, szaleńców, wariatów, dzielnych, odważnych (wszystko w jednym) ludzi.

Co jeszcze Wam powiem? Że tu nie jest łatwo, jest ciężko. Pieniądze ani robota nie leżą na ulicy - tak zdaje się niektórym wydaje... (głównie tym, którzy tkwią w kraju i zazdroszczą) Gdy nie znamy języka bardzo nieprzyjemnie się żyje, bo nie może się człowiek dogadać ani z sąsiadami, ani w urzędach, ani w szkole z nauczycielami, ani z lekarzem. Nie zdają się też przeważnie na nic nasze dyplomy i doświadczenie zawodowe, gdy kulejemy z językiem. Nauka języka zaś to proces długotrwały - ja uczę się kilkanaście miesięcy a, rzekłabym, nadal zaledwie raczkuję. Nie znając dobrze  tutejszego prawa i przepisów jesteśmy skazani na ciągłe proszenie o pomoc innych, na wychodzenie co raz na głupka, na wielokrotne łażenie w jednej sprawie do urzędu jednego lub kilku i wychodzeniu o niczym.
 Zostawienie rodziny i znajomych w Polsce wiąże się z rozluźnieniem z nimi zażyłości lub całkowitym ich zanikiem, nie tylko z powodu odległości i braku częstego kontaktu ale także niejednokrotnie nieuzasadnionej zazdrości i zawiści.
 Dzieciom jest w szkole bardzo trudno, bo tu nie tylko muszą od nowa się zaprzyjaźniać, ale dodatkowo nie potrafią się dogadać z rówieśnikami ani pedagogami. Zapewniam Was, że to co śmią twierdzić niektórzy w Wielkim Internecie (a co mnie śmieszy i irytuje - delikatnie mówiąc), jakoby dzieci uczyły się języka w ciągu pół roku (6 miesięcy) jest nieprawdą. Jakby to było możliwe, to - jak mniemam - co bardziej utalentowani w wieku 20 lat mówili by i czytali płynnie w kilkunastu językach. Po pół roku nauki każdy powinien mieć wystarczający zasób słów, zwrotów do porozumiewania się z otoczeniem w kwestiach podstawowych, czyli na przykład przywitanie się i inne uprzejmości, zrozumienie prostych poleceń i wypowiedzenie takowych, zapytanie o drogę, godzinę etc etc i zrozumienie odpowiedzi, po pół roku powinien delikwent rozumieć pewnie proste teksty pisane i mówione. Nie uwierzę jednak (sorry taki Tomasz Niewierny ze mnie), że ktoś jest w stanie po pół roku nauki - żeby nie wiem jak intensywnej - napisać np wypracowanie na temat pożyteczności owadów lub skutków nadużywania alkoholu. Obawiam się wręcz, że streszczenia bajki o Czerwonym Kapturku po 6 miesiącach nikt nie napisze bez błędów ortograficznych i gramatycznych. Jak więc można mówić w takim układzie o nauczeniu się języka? No można, mówić wszystko można, inksza inkszość, czy to to prawda czy pobożne życzenie... No a jaszcze inkszejsza inkszość, że dla niektórych "Kali jeść, Kali pić, Kali robić siku" jest wystarczającym poziomem jeśli chodzi o języki obce, choc nie sądzę, by nauczyciele byli tego samego zdania... Jeśli jednak ktos faktycznie po pół roku pisze, czyta, mówi płynnie i bezbłędnie w nowym języku to moje gratulacje, nie każdy jednak ma genialne potomstwo, większość jest przeciętnych...
Jest jeszcze wiele paskudnych rzeczy, an które skazujemy się wyjeżdżając do obcego kraju. Sama różnych nieprzyjemności i niedogodności na własnej skórze doświadczam od pierwszego dnia pobytu tutaj, co nie zmienia faktu, że ciągle, uparcie ze swojej strony mówię:
w ciągu tych dwóch lat (za miesiąc będzie dwa) 
ANI PRZEZ SEKUNDĘ NIE ŻAŁOWAŁAM, ŻE WYJECHAŁAM
 z tego chorego kraju, jakim jest dziś PL. 

Poznałam też innych Polaków, którzy podobne odczucia mają.

Może jest trudno, może ciężko, może czasem się płakać chce, może pojawiają się chwile zwątpienia we własne siły, może brakuje kogoś bliskiego do pogadania,  jednak tutaj przynajmniej da się żyć normalnie.
Słyszę czasem, że ludzie mówią - "a wcale tu nie ma kokosów żadnych, pracuję tu tyle lat i wcale nie opływam w bogactwa..." No, ale ja nie oczekuję pełnego sejfu ani willi z basenem ani wakacji na Księżycu. Ja chcę tylko po prostu żyć normalnie, a ten kraj mi to zapewnia. Dzisiaj stać mnie na nowe buty i ubrania (choć używanymi też nie gardzę - jak większość ludzi tutaj, gdzie mieszkam), stać mnie na słodycze, na owoce egzotyczne, na zabieranie dzieci do zoo, muzeów i inne wycieczki... O, jeśli idzie o wycieczki to tu jest raj po prostu w porównaniu z Polską. Za jedną dniówkę w pracy tankujemy pełny bak w aucie, a na baku robimy prawie 1000km - dlatego tyle zwiedzamy. A w PL się zawsze martwiliśmy skąd wziąć kasę, by odwiedzić mamę na święta, bo do mojej było 100km, a do mężowej 50km, bo tam na pełny bak trzeba było wydać połowę miesięcznej pensji. No cóż tu paliwo kosztuje tyle samo co tam, a w wakacje nawet zauważyliśmy, że u nas było tańsze niż w Polsce, a zarobki zdecydowanie się różnią... Mimo, że tutaj leczenie jest płatne, nie umieram ze strachu gdy sezon przeziębień, angin itp się zaczyna, bo wiem, że w razie potrzeby będzie czym zapłacic za wizytę u lekarza i za leki w aptece. A w Polsce często musiałam się zapożyczać po ludziach, by wykupić leki dla dziecka, wpierw licząc, że samo przejdzie... o różnicach w podejściu do pacjenta lekarzy w BE i w PL juz nawet nie wspominam... niebo a ziemia. Gdy pada nam w domu jakiś sprzęt - idziemy i kupujemy nowy, czasem na kartę kredytową, którą jednak spłacamy po pierwszej wypłacie. A nie jak w Polsce - zepsuła się pralka to pieluchy prałam w łapach, bo nie było na nową... Tylko tyle i aż tyle...

Dodam na koniec, że jeśli kogoś nachodzi nieodparta chęć, by napisać do mnie e-mail, niech śmiało pisze. Zawsze odpowiadam (mówię o sensownych listach nie jakichś śmieciach), choć nie koniecznie od razu, bo z czasem różnie. Bardzo chętnie nawiązuję znajomości, a tych nigdy za wiele. Proszę jednak nie liczyć na wielką pomoc z mojej strony, wszak - jak nie trudno wywnioskować z niniejszego bloga - sama uczę się ciągle (przeważnie na błędach)  życia na emigracji, sama poznaję dopiero ten kraj, jego prawo, kulturę, obyczaje, tradycje i historię. Na własnych dzieciach testuję system szkolny tego kraju. Na własnej i mężowskiej skórze zasady pracy i regulamin pracownika. Czasem wydaje mi się, że coś już wiem, a po paru dniach okazuje się że faktycznie - wydaje mi się... Jednakowoż tym co wiem, z chęcią się dzielę z innymi, bo wiem jak trudno samemu do wszystkiego dojść i jak ciężko niestety znaleźć wśród Naszych rodaków choćby jedną dobrą istotę, która nie patrzyła by na nas wrogo albo nie próbowała wykiwać czy choćby wyśmiać... Ot, życie.

Wdzięczna jestem i będę za wszelakie komentarze pod tym, jak i przyszłymi postami. Komuś może wydawać się to śmieszne, ale komentarze - nawet najbardziej zdawkowe - mówią mi o tym, co potencjalnemu czytelnikowi najbardziej się podoba i o czym warto pisać, mówią, co jest do dupy i co powinnam zmienić czy to w sposobie pisania, czy to w czytelności tekstu, czy to w ilości zdjęć. No i przede wszystkim dają mi znać, czy moje pisanie ma dla kogoś poza moją jakże_wspaniałą_osobą jakiekolwiek znaczenie. Co bardziej znajomi piszą do mnie na fejsie, co się Im chwali (pozdrawiam niniejszym wszystkich czytających znajomków z Ja-wej St-owa, N-ka, Koz-ka, Niemiec, Anglii, Ameryki i całej reszty świata, gdzie Was podarło niewiadomopoco ;-).
Czasem to aż się dziwię - post 100, czy 300 wyświetleń, to chyba z 50, 20 osób przeczytało i co, nikt na prawdę nie chciał powiedzieć, co myśli na dany temat? Na nikim nie zrobiło wrażenia miejsce, czy sytuacja którą opisywałam, nikogo nigdy nic na tym blogu nie wnerwiło, nie rozśmieszyło, nie zasmuciło...?
Człowieki, dajcie czasem znać, że czytacie, że oglądacie zdjęcia. Fajnie by było od czasu do czasu podyskutować na jakiś temat, wymienić poglądy - miejcie to na uwadze. Nie wstydźcie się wyrażać publicznie swoich opinii na temat postu. No chyba, że macie ten blog wraz z jego jakże-wspaniałą-autorką tam gdzie słońce nie dochodzi, to ok rozumiem, nie ma problemu :-)

Miejcie też na uwadze, to że ten post skończyłam o 2:13 (w nocy) w związku z czym mogłam gadać od rzeczy jak to bywa w takich godzinach...