2 marca 2024

Tydzień zapominania o wszystkim. Nie polecam

Ostatnie tygodnie były i są koszmarne. Chwilami mam uczucie, że jeszcze chwilę i łeb mi rozsadzi od nadmiaru informacji do zapamiętania i zadań do wykonania. 

Miserie, miserie...

Tak porąbanego tygodnia to jednak dawno nie miałam. 

Choć poprzednie też niczego sobie, tak ten jak na razie zwycięża w kategorii najbardziej popieprzony tydzień roku...

W poniedziałek i wtorek były lekcje. Rano w poniedziałek pojechałam wcześniej, bo o ósmej miałam szczepienie przeciwko żółtaczce. Nie wykluczone, że ta szczepionka miała wpływ na moje dalsze samopoczucie. Kilka dni towarzyszyły mi bowiem problemy żołądkowe, które pewnie wpływ miały na ogólny stan, czyli np zmęczenie nad zmęczeniami, a to z kolei miało wpływ na pracę mózgu. No a w piątek jeszcze Decapaptyl... z wieloma przeszkodami po drodze, ale o tym za chwilę...

W środę 6 godzin z kilkudziesięcioma dzieciakami:

- Juuuf, a On nam cały czas przeszkadza.

- Juuuf, Ona mi zabiera klocki.

- Juf, pobawisz się ze mną lalkami?

- Juf, pogramy razem w memory?

- Juf, muszę zrobic kupę. Popilnujesz mnie w toalecie?

- Juf, on mnie małpuje.

- Juf, chce mi się pić.

A potem wieczorem mam w głowie autostradę.

W tym tygodniu musiałam dokończyć w końcu moje pierwsze zadania domowe, czyli sfotografować 3 niezdrowe posiłki (kanapki) oraz nagrać dziesięciominutowe video przedstawiające jedno dziecko pdczas swobodnej zabawy (do dalszej pracy w klasie). Do tego oczywiście wpierw trzeba było poprosić rodzica o pisemną zgodę na filmowanie, co nie jest łatwe, gdy w ogóle nie zna sie ani dzieci ani rodziców i widuje się z nimi tylko, gdy odbierają dzieci. Przy czym wiele dzieci przychodzi na świetlicę tylko w niektóre dni, czyli to że jakiś chłopiec był w środę, nie znaczy, że  zobaczę go też w czwartek czy piątek. Nie ma obowiązku przychodzenia na świetlicę. Nie wiemy nigdy dokładnie, ile dzieci ani jakie konkretnie pojawią się danego dnia. 

Zapytałam koleżanek, kogo najlepiej pytać o zgodę na filmowanie dziecka i czy to dziecko będzie w tym tygodniu. Wybrałam dwoje dzieci, ale nie udało mi się spytać rodziców. Koleżanka obiecała, że spyta na porannym dyżurze, ale te dzieci akurat nie przyszły tego dnia rano... No i dupa zbita, nie odrobiłam zadania. 

Zdecydowanie nie podobają mi się zadania z fotografowaniem czy filmowaniem dzieci. Powiem więcej, mimo że sama lubię swoje dzieci fotografować i nie mam problemów z publikowaniem ich niektórych zdjęć w sieci,  tak nie chciałabym by jacyś obcy ludzie je filmowali czy fotografowali i pokazywali jakimś innym obcym ludziom wideo (którego ja nie widziałam i nie zaakceptowałam) z ich udziałem. Co innego zdjęcia czy video robione w klasie i publikowane na stronach szkoły czy świetlicy przez nauczycieli, których się zna i gdzie zawsze możesz samemu obejrzeć i ewentualnie poprosić o usunięcie... Zresztą ostatnio nawet szkoły i świetlice nie publikują zdjęć dzieci na publicznych stronach, a tylko w zamkniętych grupach albo drukują i wywieszają w salach. Nie chciałabym bowiem, by ktoś uwieczniał jak np moje dziecko płacze albo się potyka i przewraca, albo ma głupią minę, albo zasadza komuś kuksańca, albo się obsmarkało czy obsikało majtoszki. Każda z tych rzeczy jest czymś zwyczajnym i normalnym, ale nie znaczy, że ktoś chce być w takiej sytuacji oglądany przez radnomowych ludzi, nawet jak ci ludzie pracują z dziećmi i każdego dnia obcierają obsmarkane nosy, zmieniają majtoszki, przytulają płaczące dzieci i rozwiązują konflikty. 

Inna rzecz, która z moją świetlicą jest związana, a która nie wydaje mi się okej jest sikanie przy otwartych na oścież drzwiach

Może ja dziwna jestem, ale okropnie mi się to nie podoba, że dzieciaki siedzące na tronie może oglądać cała sala, bo drzwi od kibla stoją otwarte na całą szerokość, a sedesiki znajdują się na wprost, tak że nawet z drugiego końca ogromnej sali masz widok na dziecko robiące siku, czy kupę. NO HELOŁ!  

Nie raz dzieciaczki zdejmują majtusie zaraz po wejściu do łazienki i dreptają dalej w stronę kibelka z gaciami petającymi kostki świecąc gołą dupinką, co podziwiać może reszta dzieci bawiących się na sali. A pamiętać należy, że mamy w tej jednej sali dzieci od dwóch i pół do dwunastu lat. Nastolatki zamykają kibelki, ale nie na klucz, bo kluczyków tam nie ma... Ja bym się spokojnie nie załatwiła, gdybym nie mogła zamknąć kibla albo przynajmniej nie była wśród samych swoich i każdy mógł mi do kibla zazierać. 

Wiadomo, że wiele małych dzieci nie lubi być samemu w toalecie i nie lubi zamykać drzwi, ale czy nie można było tych kibli w takim razie inaczej rozlokować, by proces wypróżniania nie musiał być oglądany przez szeroką publiczność, czyli sedesy nie były widoczne od stolików, przy których inne dzieci się bawią, albo - co jeszcze lepsze - jedzą. Dla mnie, powiem wam, posiłek z widokiem (i wonią) na srające dziecko to raczej średnia przyjemność. Niektóre rozwiązania to chyba jacyś psychole wymyślali.

Poza tym na stażu jest w porządku.

W tym tygodniu dostałam jednego dnia przydział w szatni, drugiego w kibelkach, trzeciego przy dystrybucji szamy. W tym drugim dostałam opieprz, bo pozwoliłam jednej dziewczynce wyjść z łazienki bez wysikania się (bo mówiła, że jej się nie chce siku, a tu jest przymus sikania, z czym nie do końca się zgadzam, choć rozumiem motyw). To nie był taki serio opiernicz, ale koleżanka była wyraźnie wkurzona, gdyż musiała tę dziewczynkę przywołać 

 Jednakowoż ekipa jest tam ogólnie fajna i wiele się można od nich nauczyć. Mają bardzo dobre podejście do stażystów. Zaganiają każdego do różnych zadań i tłumaczą, o co chodzi. Lubią też pogadać, popytać się o to czy tamto, gdy jest czas. Traktują mnie jednocześnie jak stażystę i jak jedną z nich. NIE MUSZĘ wszystkiego robić, ale mogę. Nie traktują mnie jak darmowej sprzątaczki czy czegoś w tym stylu, tylko wyraźnie chcą mnie nauczyć swojego zawodu, a jednocześnie NIE odczuwam, że jestem tam "TYLKO" stażystką, bo praktycznie wszystko MOGĘ tam robić, co nalezy do obowiązków przeciętnego wychowawcy. 

Widzę oczywiście też różne ciemniejsze strony tego miejsca, a nawet różne niesnaski pomiędzy poszczególnymi osobami (przy tylu ludziach w różnym wieku raczej zdziwiłabym się,  jakby takowych nie było), ale ogólna atmosfera jest raczej niezła (co nie znaczy, że z czasem zdania nie zmienię, gdy jakies nowe fakty poznam).

Zatem w świetlicy było normalnie, czego nie można powiedzieć o działaniu mojego mózgu. Nie wiem, jak poradzić sobie z bałaganem, jaki w mojej głowie panuje. Nie mogę zwyczajnie myśleć, zwyczajnie zapamietywać, zwyczajnie się na niczym skupić na dłużej... Wszystko chcę robić na raz, a w rezultacie nie mogę zrobić niczego. Wszystko staram się zapamietać, ale moja głowa odmawia przyjmowania nowych informacji, starych natomiast nie potrafi ułożyć w sensowną całość, a często nawet znaleźć. Zapominam o wszystkim, o podstawowych sprawach. Przychodzę do kuchni i nie mogę sobie przypomieć, po co tam szłam. Ciąży mi ten stan coraz bardziej. Czuję, że potrzebuję pilnie odpoczynku, a może i kilku wizyt u psychologa, ale z drugiej strony wiem, że nie mam zwyczajnie na to czasu, że nie mogę sobie teraz na takie fanaberie pozwolić, dopóki nie ukończę tego cholernego kursu. Ba, powinnam się spiąć, zmotywować, walczyć ze swoimi słabościami. Muszę przetrwać jakoś jeszcze te 4 miesiące, ale nie wiem jak.

Gdyby wszystko inne było w porządku, kurs byłby łatwizną. Ale nie jest. Mało co idzie, jak powinno.

Załatwianie spraw Dziewczyn idzie jak po grudzie. W FODzie powiedzieli, by dostarczyć dokumenty z biura pracy, a tymczasem biuro pracy jak na początku stycznia przysłało e-mail informujący o odwołaniu spotkania z powodu nieobecności konsultanta i przełożeniu terminu na czas bliżej nieokreślony, tak zamilkło. Zadzwoniłam w imieniu Młodej na ogólny numer, bo żadnego innego działającego kontaktu nie posiadamy, by coś się dowiedzieć. Dowiedziałam się, że pan po poklikaniu w komputer uważa, iż to vreemd, czyli dziwne. Użył tego słowa co najmniej z 5 razy podczas jednej rozmowy i długiego klikania w komputer, co przysłuchująca się rozmowie Młoda, komentowała głupimi minami... Pan obiecał, że spróbuje się dowiedzieć, o co chodzi i że ktoś powinien się z córką w ciągu tygodnia skontaktować. Gdyby się tak nie stało, mamy znowu dzwonić...

 No to czekamy. 

Czekanie wszak to nasza specjalność...😒

Najstarsza zapomniała o spotkaniu z psychiatrą. 

I ja zapomniałam o jej spotkaniu z psychiatrą. 

I zapomniałam powiedzieć o spotkaniu Młodej, która robi często za menadżera, przewodnika i kołcza starszej siostry.

I tak 50 ojro poszło się bimbać, a do tego nadal nie wiemy, czy Najstarsza może jakoś pokonać problemy związane z ADHD i polepszyć jakość swojego życia, a w rezultacie być może znaleźć pracę i lepiej zacząć funkcjonować i lepiej radzić z problemami życiowymi. 

Notowanie spraw w agendzie i na papierze na biurku przestało się sprawdzać, bo wiecie, to jest dobre, by nie zapomnieć o spotkaniu za miesiąc, czy tydzień. W kwestii godzin czy minut raczej nie bardzo pomaga. Na pewno nie, gdy opuszcza się dom. Tymczasem ja cały tydzień sprawdzałam agendę i każdego dnia ze zdziwniem zauważałam, że w tym tygodniu jest spotkanie z psychiatrą. O tak, tak właśnie teraz mam, że odkrywam na nowo coś, co widziałam zaledwie pół godziny wczesniej! I tak, rano zobaczyłam, że DZIŚ (nie że serio dziś, ale wtedy było "dziś"; dziś nie pamietam już, czy to była środa czy czwartek..) Najstarsza ma spotkanie z psychiatrą. 

- No, kurde - pomyślałam - bylem tylko nie zapomniała, bo muszę punktualnie wyjść ze świetlicy i zapitalać do domu, by zdążyć włączyć Skype i zagonić Najstarszą przed ekran. - Miałam bowiem tylko pół godziny czasu.

Pół godziny później w moim mózgu już nawet śladu nie było po tej informacji i tym postanowieniu. Po świetlicy poszłam jeszcze do sklepu, bo MŁody napisał sms, żeby Fristi (owocowy napój jogurtowy) mu kupić, jeśli będę mogła, a mam sklep po drodze, to czemu nie... 

Przyszłam do domu za późno, a potem się laptop uruchamial, wtedy się okazało, że jeszcze jakieś aktualizację się muszą zrobić, wiadomes.... I pozamiatane. Spotkane za 50€ trwa tylko 20 minut, więc nie było szans, by choć na kawałek zdążyć. No więc trzeba umawiać nową wizytę i znowu czekac kolejne tygodnie oraz bulić kolejne 50 euro. 

Niektórzy radzą mi używanie przypomnień w telefonie. To faktycznie fajna sprawa (używam czasem) o ile nie chodzi się do szkoły ani nie pracuje w świetlicy. W szkole nie wolno nam używac telefonu na lekcjach (chyba że nauczyciel zezwoli bo mamy np quiz), a w świetlicy też raczej nie bardzo. Gdy telefon mam wyciszony, przypomnienie na nic się zda, a jak wyciszę to on jest wyciszony całe dnie i noce, bo zapominam odciszyć.

Druga kwestia to ja bym teraz musiała dziesiątki przypomnień dziennie ustawiać i jeszcze przypomnienia do przypomnień, bo z moim łbem jest gorzej niż źle. Zapisuję w agendzie w kuchni, zapisuję w telefonie, zapisuję na karteczkach-sklerotyczkach i wielkim papierowym podkładzie do zapisywania na biurku. Trochę to pomaga, ale nie w każdej sytuacji i nie zawsze.

Wiecie co jeszcze odwaliłam? Powiem wam.

W agendzie stało, że w tym tygodniu powinnam iść na zastrzyk Decapetylu, no to dup do internetu i umówiłam wizytę u lekarki. W nocy przed tym dniem gdzieś koło pierwszej godziny szłam do wuceta, a po powrocie do łóżka mi się przypomniało, że przeciez nie mam Decapeptylu w domu. Lepiej, że prawdopodobnie to chyba nawet recepty na Decapeptyl nie mam 👺. Choćby nawet, to apteka jest czynna od 8:30, a ja o tej godzinie to mam u lekarki być. Tak więc od razu anulowałam tę wizytę z łóżka o pierwszej w nocy. Niech żyją internety :-)

Rano sprawdziłam w internecie na swoim profilu zdrowotnym, czy mam recepty, no i zaiste nie miałam. Tyrknęłam zatem do lekarki i poprosiłam o przepisanie Decapeptylu. Gdy otrzymałam e-mail, że są nowe recepty dostępne, wstąpiłam do apteki po drodze do świetlicy, ale nie mieli tam tego leku. Na szczęście w naszej aptece udało mi się na drugi dzień rano kupić, więc mogłam w południe już iść na ten zastrzyk. Lekarka powiedziała, że trochę późno, bo już prawie 5 tygodni minęło. Łał, serio? 😏

Dobrze, że w ogóle poszłam na ten zastrzyk i nie zapomniałam... Wizyta była zaplanowana na 13.50. Nie przesadzę, jeśli powiem, że co najmniej dwadzieścia razy tego dnia sprawdzałam, o której mam tę wizytę, ale żadnym razem nie udało mi się tej informacji zapamiętać  na dłużej niż kilka minut. Potem znowu musiałam sprawdzić, by znowu zaraz zapomnieć. I tak mam właśnie ostatnimi czasy ciągle. To jest cholernie uciążliwe.

Dziś post bez zdjęć, bo nie chce mi się otwierać blogera z iPada. Wystukuję teksty z chromebooka, ale zdjęć stąd nie dodam, bo zdjęcia mam tylko na iPhonie i iPadzie w chmurze Apple (z aparatu też lecą na iPada). Robię czasem kopię do chmury Googla, ale obsługiwanie Zdjęć Google nie jest na moją nadwątloną cierpliwość. 



14 komentarzy:

  1. Zaczęłam pracować w przedszkolu pod koniec 1981 roku. Na potrzeby przedszkola zostały zaadaptowane pomieszczenia pawilonu usługowego, takie były wtedy realia i potrzeby. Sale znajdowały się na pierwszym piętrze, na dole zaś był duży sklep ogólnospożywczy. Pociągało to za sobą liczne niedogodności. Jedną z nich było zorganizowanie dwóch sal dla 2 grup w jednym dużym pomieszczeniu przedzielonym tylko cienką ścianką działową, która na dodatek pod sufitem była ażurowa. Tak więc teoretycznie każda grupa miała swoją salę, jednak w praktyce słyszało się 60 dzieci zamiast 30. Praca w tych salach była niezwykle uciążliwa. Dziwi mnie więc że w nowoczesnym państwie we współczesnym świecie gromadzi się tak wielką grupę dzieci w jednym pomieszczeniu. Wszak z tego co piszesz to jest to jeden wielki młyn! Etatowe wychowawczynie nie odnoszą się krytycznie do takiej pracy? Jak one dają radę? Wszak moim zdaniem nie jest to komfortowe ani dla dorosłych ani dla dzieci. Pracowałam z dziećmi przedszkolnymi 20 lat, więc wiem jak ciężka i odpowiedzialna jest praca z nimi.
    A z innej beczki to mam pytanie, czy twoje dzieci zdają sobie sprawę z twoich i męża problemów? Uważam że jednak dla ciebie w chwili obecnej to duży problem nawet taka drobnostka jak wstąpienie po drodze do sklepu aby kupić jakiś drobiazg, gdy Młody mógłby się bez niego obejść albo sam wybrać się na zakupy.
    Czytam twoje wpisy i wiem że twoje dzieci mają duże problemy, ale ty także je masz i jak w końcu pękniesz, wszak pęka nawet stal i beton, to one ze swoimi problemami będą ZMUSZONE poradzić sobie jednak same. Czy najstarsza jak by się mocno postarała to nie byłaby w stanie zapamiętać daty wizyty lekarskiej?
    I jeszcze jedna sprawa, minęło 20 lat od moich kuracji nowotworowych i przez ten czas ciągną się za mną skutki uboczne tych terapii. Ja się nauczyłam z tym żyć, bo bardzo mi się życie podoba, ale to nie zmniejsza upierdliwości licznych dolegliwości, udaje mi się je jednak ogarniać.
    Nie napisałam tego aby się wymądrzać, jesteś fajowską babką i życzę ci abyś odnalazła się w tym co na ciebie spadło i spada!
    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta świetlica to też raczej zaadoptowane pomieszczenie w domu kultury i sportu. Nie wygląda w każdym razie, jak coś tworzone z zamiarem nowoczesnej świetlicy, na pewno nie na taką ilość dzieciaków. Moim zdaniem, po tym, co opowiadają klasowe koleżanki, to u nas jest i tak full wypas i warunki wyśmienite. Głównym problemem w BE jest ogromny napływ ludzi, dla których tu nie ma zwyczajnie miejsca - Belgia jest wszak wielkości jednego polskiego województwa ale dużo bardziej zaludniona. Kolejna kwestia to ogromne braki kadrowe. Brakuje tysięcy wychowawców, nauczycieli itd. Niektóre szkoły kombinują już trochę online, bo nie ma kto prowadzić lekcji. Bywa, jak słyszę opowieści, że dzieci nie mają kilka tygodni albo i miesięcy jakiejść lekcji bo nie ma belfra. A lepiej raczej nie będzie... Dziatwa większość czasu bawi się na podwórku, o ile nie leje bardzo (mały deszcz nie przeszkadza - mogą się bawić na zewnętrz i się bawią). Kto chce, zwykle może zostać w sali albo szybko do niej wrócić. To ułatwia pracę. Dla koleżanek to chyba zwyczajne. Myślę, że one w podobnych warunkach się wychowywały i są przyzwyczajone.
      Oczywiście, że dzieci zdają sobie sprawę... co gorsza, czują się często winne, a nie mogą przecież wiele nic w tej kwestii zrobić, bo sobie przeciez problemów ze zdrowiem nie wybrały.
      Gdyby to było takie proste, że wystaczy kogoś podstawić pod ścianą i nagle zacznie sobie radzić... Niestety nikt nie zagwarantuje, że wszystkie moje dzieci sobie poradzą. Nikt mi nie zagwarantuje, że nie wylądują pod mostem, bo zwyczajnie nie będą w stanie zarobić na czynsz... Niestety autyzm, adhd czy depresja to nie są zmyślone bajki ani fanaberie i nie wystraczy tylko bardzo chcieć, by stać się "normalnym" i normalnie zacząc funkcjonować. Równie dobrze można się zastanawiać, czy jakby chory na raka bardzo chciał i bardzo sie postarał, to może by wyzdrowiał... W sumie może ja też sie bardziej powinnam starać, a uda mi się o wszystkim pamiętać.
      Młody chodzi sam na zakupy, gdy potrzeba. Tak samo jak Młoda, nawet w deszcz pojedzie do sklepu rowerem, by kupić, co sobie zażyczę. Nie widzę jednak powodu dla którego ja nie mogłabym wstąpić do sklepu po jakąś pierdołę, skoro mam ten sklep po drodze (dwa kroki od świetlicy), natomiast z domu ktoś musiał by naginać rowerem 5km w jedną stronę. Przecież wiadomo, że skoro już idę po to Fristi, to od razu robię jakies większe zakupy. I nie, nie jest to dla mnie problematyczne. Nie rozumiem nawet, czemu by miało być? Co innego jak muszę wyjśc z domu specjalnie, by pojechac do sklepu, to to jest wyzwanie, bo to godzina zmarnoswana, ale wracając do domu zatrzymać skuter pod drzwiami sklepu to nie jest jakiś wielki wysiłek raczej :-)
      Nie pociesza mnie fakt, że po 2o latach skutki są ciągle odczuwalne... No ale psycholog też to mówiła, że tak może być... Ale nie musi....
      Muszę skończyć kurs, bo to rozpierdziela cały system. Potem - taką mam nadzieję - będę mogła życ łatwiej.

      Usuń
  2. Z powodu takich kibelków mój syn nie mógł korzystać z łazienki w przedszkolu, o czym dowiedzieliśmy się przy okazji zaparcia.
    Z tą zgodą na zdjęcia od rodziców, to istna kołomyja, jedni się wręcz dopytują, kiedy będą fotki na FB, a inni nie wyrażają zgody i jak tu robic zdjęcia w grupie?
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, myślę że róznych problemów można się nabawić przez stres w toalecie.
      Kiedyś podczas zebrania Komitetu Rodzicielskiego ktoś zaproponował dla śmiechu, by każde dziecko podczas szkolnej imprezy nosiło identyfikator albo szarfę: zielony - można fotografować, czerwony - nie można ;-) Ja myślę, że prościej jest zacierać twarze dzieci których rodzice nie zgodzili się na foto albo zwyczajnie tak fotografować≤ by nie było twarzy widać. Jednakowoż i tak najlepiej udostępniać zdjęcia w grupach do których tylko rodzice mają dostęp. U nas np nauczyciele tworzą grupy posczególnych klas na początku roku na FB. Świetlice robią to tez często np przez Whatsaappaalbo jakieś własne aplikacje do komunikacji z rodzicami.

      Usuń
  3. Kolezanka wynajmuje mieszkanie, ktos tam chyba zaszalal, bo toalete umiescowil na wprost drzwi wejsciowych, ktore sa ze zkla mlecznego ale niestety przesuwane. Nie ma zamka a drzwi slabo dochodza do sciany jest szpara, wiec dzwieki sa slyszalne. Koszmar nawet jako gosc tam przezywam. O toaletach amerykanskich juz nie wspominajac to dopiero szpary a luki nad glowa i do kolan, nastepna katastrofa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas w chacie do wuceta wchodzi się z kuchni. Też nie polecam takiego rozwiązania. Ale jak dotąd i tak najlepszy kibel miałyśmy w pokoku w hotelu w Amsterdamie, gdzie ściany były ze szkła, niby mlecznego, ale było widać, jak ktoś na tronie siedzi. BEZNADZIEJA!

      Usuń
  4. o kurde też mam teraz problemy z pamięcią ale żeby aż tak jak Ty to nie. W sensie jak odczytam w porę z kalendarza na ścianie to pamiętam.

    To sikanie dzieci to jakiś KOSZMAR !!! ja pitole jak przedszkole za naszych czasów. No weź i jak tu dzieci mają nie mieć traumy kibelkowej jak siedzą z majtami w kostkach a inni patrzą. A często przecież jest tak, że dzieci nie potrafią zrobić kupy poza własnym domem. To jest bardzo powszechne i niektórym zostaje w życiu dorosłym bo takie osoby znam. To jest jakieś kutwa nieakceptowalne ... szok !

    No a filmiki i zdjęcia dzieci to zgadzam sie z Tobą, że też nie na miejscu. Teraz te całe RODO weszło i jedni dzieci wszędzie pokazują a inni z kolei bardzo pilnują żeby nie było ich dzieci nigdzie. Moja siostra np. nie życzyła sobie żeby zdjęcia jej córki gdzieś po necie latały jak chodziła do żłoba i przedszkola. I wiem, że jej przedszkole właśnie publikowało dla rodziców zdjęcia z imprez tylko na prywatnej grupie. Żadne babcie i inni tego nie oglądali tylko rodzice.

    Tego zastrzyku pilnuj bardziej bo moi lekarze mówią, że można nim manipulować jedynie maks 2 dni przed albo po. Większa przerwa jest już u nas wręcz niedopuszczalna. W sensie jak Ci wypadnie zastrzyk na sobote to maks w poniedziałek trzeba iść. Albo w piątek. Bo to jest ruchome czasem jeśli wypada święto. Ja zaczełam go w sobote na oddziale i potem przełożyłam na poniedziałki. Ale kiedyś było w poniedziałek swieto i przeszedł mi na wtorek. A teraz już nie musze pamiętać bo jajników nie mam. Jeden plus.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie to jeszcze przemęczenie mózgu dochodzi, brak odpoczynku oraz spore problemy ze snem...
      Z tym zastrzykiem to właśnie mnie wkurza, że mi w zasadzie nikt niczego na jego temat nie powiedział. Jak pierwszy raz poprosiłam rodzinnego, to się mnie pytał, czy to w rękę mam brać, czy w zadek, czy jak... bo ponoc różnie jest a nie miałam żadnych wytycznych poza tym że raz w miesiącu... Kolejna, nowa rodzinna z kolei się zapyatała czy raz na miesiąc czy ran na trzy... A człowiek by oczekiwał od lekarza, że to on bedzie wiedział i że jeden drugiemu napisze w dokumentacji medycznej online co i jak...

      Usuń
    2. no muszę przyznać, że u nas jednak informują o tym porządnie, że musi być idealnie co 28 dni. Bo to jednak jest implant który się wchłonie i potem przestaje blokować te hormony. Co jak co ale u nas to pilnują i jeszcze podpisują nam z datą kartki że podali. Żeby nikt się jakby co nie rzucał, że za późno podane z winy lekarza. Na ulotce masz zapis: Kobiety: 3,75 mg (1 amp.-strzyk.) raz na 4 tyg. (co 28 dni).

      Ja już tego nie muszę brać bo nie mam jajników ale bardzo tego koleżanki pilnują :) a tak z ciekawości Ci powiem, że zdążyłam ten zastrzyk brać 9 miesięcy i teraz jak od stycznia już nie biorę to zauważyłam, że rano wstaję mniej sztywna i mniej mnie kości bolą na rozchodzie. A w ulotce mojego pisało, że właśnie też degraduje kości.

      Natomiast co do podawania to to jest tak specjalistyczny zastrzyk, że w PL nie chcą go podawać zwykłe poradnie nawet jak masz świstek od swojego onko, że zezwala. Boją się tej wielkiej igły i odsyłają. Więc jeździmy z nimi na onko poradnie albo co odważniejsze robią sobie go same w domu ale ja bym się nie odważyła.

      Usuń
    3. U nas na onkologii tego nie robią. Od razu powiedzieli, że to lekarz rodzinny podaje, ale właśnie lekarz. Bo do innych zastrzyków to pielęgniarke się zamawia do domu - lekarze nie mają pielęgniarek raczej (czasem mają sekretarki do umawiania wizyt, płatności itp, jak u nas, ale nie za często), Z PL pamiętam,że tam od zastrzyków były pielęgniarki... Lekarz mi powiedział, żeby się trzymać czasu, ale nie mówil, że musi być co do dnia. Podanie zastrzyku rejestrują w dokumentacji internetowej (nawet mi piszą którą stronę dupy kłują, żeby na zmiany było). Jednak sama se musze pilnowac umawiania wizyt, a to już nie zawsze dobrze działa u mnie ;-/
      Lekarka raz powiedziała, że ten zastrzyk jest niebezpieczny, bo szybko się krystalizuje i raz jej pacjentce coś sie stało, ale nie wiem co i ona strasznie się cyka z podawaniem - najpiew mnie przygotowuje, odkaża skórę, a potem dopiero miesza ten zastrzyk...
      To że to wraz z Femarą szkodzi na kości i w ciul innych rzeczy to też wiem... paskudne badziewie brr

      Usuń
    4. jeśli to jest tak jak u nas implant (jest kilka nazw akurat Twojego nie znam) to problem z podaniem polega na tym, że tam jakaś zapadka uruchamia wciśnięcie tego implantu pod skórę i ponoć czasem sie zdarzają wadliwe strzykawki w których tłoczek jest wadliwy i ten implant nie wchodzi. Słyszałam, że się to zdarza. Wtedy trzeba zrobić drugi niestety. Dlatego u nas dają recepty na 3 od razu że jak sie spindoli to masz jeszcze inny do podania.

      Usuń
    5. aaa i u nas ten zastrzyk się podaje do brzucha pod fałdę w okolicy pępka. Też zapisują po której dali stronie żeby było naprzemiennie

      Usuń
    6. Ja mam normalny zastrzyk z normalną igłą, tzn w pudełku jest puder w pojeminczku, który lekarz rozpuszcza, miesza i wstrzykuje. Ten decapaptyl można albo podskórnie albo domięścniowo podawać.

      Usuń
    7. aaa no to jest jednak co innego ok. My mamy taki mały jakby plastik wciskany w fałde brzucha wielką grubą igłą :/

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima