Przydało by mi się kilka dni wakacji, ale takich serio serio. Wyjechać na kilka dni, najlepiej samemu w jakieś fajne miejsce, by można było zwiedzać, podziwiać, ale też trochę się porelaksować w spokoju bez myślenia o pracy, domu, dzieciach, o stu niezałatwionych sprawach. No po prostu "nic nie robić, nie mieć zmarwtień, chłodne piwko w cieniu pić..." Pomarzyć można. Wystarczyło by jednak, aby trochę ciepła stanęło i by można było w weekend pobyczyć się w hamaku we własnym ogródku i powygrzewać stare kości do słońca, nabrać pozytywnej energii. A i pojechał by gdzie po lasach, czy szuwarach połazić. Jednak do tego potrzebujemy ciepła, bo ostatnio bardzo źle znosimy wilgoć i zimno. Ale jest zimno i paskudnie. Nawet jak słońce świeci to zimno jak fiks. Niby wczoraj już było nienajgorzej - prawie cały czas świeciło słońce a i z 15 stopni ciepła było. O tak, tak mogo by już być choć z chwilę, ale niestety, zapowiadają opady deszczu na najbliższy tydzien i kolejny weekend. Nie pocziluje się zatem za długo.
Dzieciska siedzą w domu przy kompach - dwójka już trzeci tydzień, jedno już na stałe. Młoda zapisała się póki co na egzaminy z angielskiego - ustny i pisemny - i uczy się trochę z anglika i trochę z gegry, bo to dwa najłatwiejsze przedmioty do zdania.
Młodemu się okropnie nudzi, bo co samemu można robić całe dnie? Siostry są za stare by się z nim bawić. Ja chodzę do roboty, ojciec chodzi do roboty, a dzieci w domu. Pogra trochę i pogada przez internet z rówieśnikami albo kuzynostwem, poskacze po polu i nudzi się. Nudzi i nudzi. Wieczorem chodzi z tatą na spacery albo na boisko pokopać w piłkę, ale to mało. Czasem zagramy w karty czy nagramy jakieś wideo, ale to pikuś cały. On już przyzwyczajony do szkoły, że tam mu zajęcia cały dzień ktoś znajduje - nauka, zabawa, koledzy, koleżanki. Do domu przychodzi koło 16 i po całym dniu jest zmęczony więc wtedy z przyjemnością zasiada do kompa na chwilę, ale w ferie są nudy.
Jestem zmęczona wszystkim. Najmniej fizycznie, ale psychicznie bardzo. Ciągle coś do załatwienia, do zdecydowania, do przemyślenia, no i ta niekończąca się robota w domu, od której idzie kręćka czasami dostać. Przychodzę w południe z właściwej roboty z myślą, że tylko tą jedną rzecz zrobię, a potem pobawię się z Młodym. No i robię tę rzecz, potem jeszcze tylko to szybciutko, i to, i tamto, a jeszcze to i to prędziutko oraz to. No zrobione... Co? Mąż już przyjechał? Co tak wcześnie? Która to godzina? Jak to osiemnasta? Przecież jeszcze południowej kawy nie zdążyłam wypić. Z Młodym znowu się nie pobawiłam. I tak co dnia. Innymi razy postanawiam, że dziś nic nie robię - odpoczywam całe popołudnie, bo mam lenia i zmęczona się czuję. No a potem przychodzę do domu z pracy i jest jak wyżej. Czasem jestem zła sama na siebie, ale jakoś trzeba to wszystko ogarniać przecież - sprzątanie, pranie, zwierzaki, gotowanie... Jednak mam i takie dni, że przychodzę z tej roboty i nic mi nie idzie, latam w te i we wte bez głowy albo siedzę na kanapie i na niczym się skupić nie mogę ni chęci jakiejkolwiek znaleźć do roboty - totalny lag.
Najbardziej jednak wkurza zimno i pandemia trzymające nas uparcie w niekończącym się areszcie domowym. Z każdym dniem mam bardziej dość tej chorej pojebanej sytuacji. Każdy weekend ziąb i/lub deszcz, śnieg, mróz, syf, kiła i mogiła. Nawet oczu się rano nie chce otwierać i jakby nie zwierzaki, które najpóźniej o siódmej muszą zostać nakarmione i wypuszczone, to by człowiek z sypialni w ogóle najchętniej nie wychodził - tam mamy cieplutko i przytulnie i można by cały dzień książkę czytać... No ale wstaje się, zjada śniadanie, ogarnia co jest do ogarnięcia i od południa do wieczora Netflix, książka, telefon. Nic się nie chce. Nic a nic. Nie ma sił, nie ma chęci, nie ma nastroju, mózg chodzi na zwolnionych obrotach, a ciało na jeszcze wolniejszych. Jeszcze trochę takiej chujnej pogody, a wszystkich nas szlag trafi.
W piątek tak se myślę: pojechałabym nad morze połazić po plaży, na jakieś totalne zadupie, gdzie psy dupami szczekają a mewy nawracają bo nawet się nasrać nie opłaci, czyli np do Zeebrugge. Popatrzałam na pogodę i kazało, że w sobote ma być słonecznie, choć chłodno. Było by. Popatrzałam do apki pociągowej i już pojechane... "zgodnie z rozporządzeniem pjebańców od regulacji pandemicznych, w pociągach jadących na pomorze wszystkich naiwnych obowiązuje siadanie przy oknie, co oznacza że naiwni muszą kiblowac na stacji w pizdę długo, aż trafi im sie pociąg, w którym będzie wolne miejsce przy oknie". Cmoknijcie mnie zatem w dupę ze swoim jebanym morzem i swoimi jebanymi pociągami. Z Młodą rozmyslałayśmy, żeby do Doel pojechać, ale Młoda się obawia, że teraz, jak nigdzie nie można jeździć to i w opuszczonej wiosce może być tłoczno, bo co ludzie mają robić? Już każdemu się pierdolić zaczyna od siedenia w domu.
A jeszcze mnie naszło przeczytać ostatnie rozporządzenia wydane w tym tygodniu. Jebłam! I jeszcze leżę. Wie ktoś może, ile jest dokładnie tych lockdownów jeszcze zaplanowane? Bo teraz jest kolejne luzowanie, a potem zapewne lockdown wakacyjny... Bardzo chciałabym wiedzieć, jak długo jeszcze będziemy się w to bawić, bo ta zabawa jest strasznie głupia i nudna.
Obserwując namiętnie instagrama i czasem fb widzę, że nie tylko ja mam już po dziurki w nosie tego wszystkiego. Zewsząd słychać rozdzierające i pełne rozpaczu wołanie: "LITOSCI! POTRZEBUJEMY WIOSNY!" "DAJCIE CHOĆ ODROBIĘ CIĘPŁA I SŁOŃCA!"
Ludzie porozdzielani z bliskimi i przyjaciółmi, uwięzieni w domach usychają z tęsknoty, gnębieni przez media wizjami nieuchronnej śmierci oraz nadchodzącego końca świata umierają powoli ze strachu i przerażenia. Boją się wyjść z domu, przytulić bliską osobę, podać rękę sąsiadowi. Nawet takie nielubiane rzeczy jak codzienna robota czy durne cholerne zakupy, na które tak wszyscy jeszcze do niedawna pospułu narzekali, dziś stały się nagle marzeniami, bo i te ochydne zajęcia zostały nagle zabronione. Ludzie boją się ruszyć, zaprotestować, przeciwstawić gnębieniu. Spora część zaczyna bać się własnego cienia. Wszyscy czekają na koniec tego terroru, ale coraz bardziej tracą na to nadzieję albo obawiają sie wpadnięcia z deszczu pod rynnę, bo coraz więcej ludu zaczyna już widzieć oczami wyobraźni dalsze nieuchronne konsekwencje tej głupiej zabawy i to dopiero napędza im strachu...
Pandemia jest nowym zjawiskiem i nikt nie wie, czego się w tej sytuacji może spodziewać, ale są na tym świecie rzeczy, które wszyscy dobrze znają. Do takich np należą nadchodzące po sobie w określonej kolejności pory roku. I tak wszyscy czekali masowo na nadejście upragnionej wiosny, na jedną pewną w tym świecie rzecz. Bo każdy wie, że jak jest wiosna, to można pójść grzebać w ogródku, w polu, czy choćby na balkonie kwiatki sadzić, że można pojeździć rowerem z dziećmi, pospacerować, pobiec do lasu i nad staw i zapomnieć o tym co złe choć na chwilę. Wystawić twarz do słońca, pooddychać świeżym wiosennym powietrzem, powąchać kwiatów i nacieszyć się barwami oraz śpiewem ptasząt.
A wiosna nie przychodzi.
Pozbawia ludzi nadziei, przedłuża i zwiększa ich niedolę. Dlatego tak bardzo intensywnie, myślę, odczuwamy i przeżywamy wszyscy tego roku opóźnienie wiosny (bo przecież nie raz już się takie coś w naszych dziajach zdarzało, a takiej dramy jak w tym roku nie widziałam). U nas w tym momencie na szczęście nie ma już śniegu, wszystko wokół kwitnie, pachnie i śpiewa. Widać wiosnę przynajmniej, ale zimno dosyć jak na belgijski kwiecień, zaś my wszyscy mamy dosyć siedzenie w domu w całkowitym zamknięciu. Już tyle czasu nie byliśmy ani w kinie, ani w knajpie, ani w zoo, ani na żadnej wesołej rodzinnej wycieczce, a i szkolne wycieczki też są odwołane. Nuda do kwadratu.
Ja próbuję coś wymyśleć, żeby gdzieś pojechać razem, coś fajnego porobić, ale to nie proste, bo wiele rzeczy jest zamkniętych, a dla nas sporo nieosiągalnych ze względu na zdrowie i inne osobiste ograniczenia. Wkurw bierze jednym słowem. Nic nie cieszy, nic się nie chce.
Mamy jednak farta...
Mamy farta, bo ciągle pracujemy obydwoje tak jak pracowaliśmy bez żadnych najmniejszych zmian. Na razie, bo w zawodzie małżonka już coraz wyraźniej widać pierwsze konsekwencje pandemii i durnych postanowień z góry - coraz mniej roboty. Ale - odpukać - jeszcze jest. Jego koledzy po fachu z innych karoserii już pracują zaledwie po 3 dni w tygodniu, a są i tacy co raptem roboty na jeden dzień w tygodniu znajdują. Wiecie co to znaczy pracować nagle na 3/5 etatu, podczas gdy na 5/5 ledwie na opłaty na styk starcza? My jeszcze pracujemy normalnie, ale niestety zewsząd już słyszymy głosy na temat problemów z pracą. Mamy też tego farta, że jesteśmy nauczeni żyć z dnia na dzień i cieszyć się małymi rzeczami. Na szczęście nie mamy żadnych oszczędnosci, które moglibyśmy stracić. Nie mamy żadnych wielkich kredytów, których za jakiś czas być może nie mielibyśmy czym spłacać. Nie jesteśmy właścicielami restauracji, salonów piękności, biur turystycznych, hoteli, czy producentami żywności, których to rzeczy jeszcze nie dawno człowiek mogł drugiemu zazdrościć, a dziś się cieszy, że jest zwykłym pospolitym robolem i nic nie ma wiele do stracenia.
Mamy też tego farta, że jesteśmy introwertykami, którzy i bez pandemii trzymali się z dala od innych homo sapiens, a przy tym nie posiadamy żadnej rodziny w okolicy, której by nam mogło brakować, wiec z ze zmienianej codziennie liczby dozwolonych kontaktów tylko się śmiejemy. Ekstrawertykom nie zazdroszczę.
Mamy tego farta, że jest nas w domu pięcioro i bardzo się wszyscy lubimy, lubimy ze sobą przebywać, lubimy ze sobą gadać i tematów nam nigdy nie brakuje. Mamy tego farta, że nie ma w domu sytuacji konfliktowej, że nikt nie nadużywa alkoholu, narkotyków, że nawet nikt nie pali, że nie ma przemocy ani fizycznej, ani słownej, że jest tylko wzajemne zrozumienie i radość z współistnienia. Ale nie każdy ma tyle szczęścia.
Mamy tego farta, że mieszkamy na wsi i to z dala od centrum, za to blisko lasu i szerokich pól. Wokół mamy miłych przyjaznych samodzielnie myślących ludzi, którzy pandemicznych nakazów i zakazów przestrzegają tak jak i my, czyli dosyc umiarkowanie, kierując się głównie rozumem i zdrowym rozsądkiem niż strachem. Nie wiem, jak żyją dziś rodziny mieszkające w klitce w bloku w centrum miasta. Nie wyobrażam sobie nawet.
Mamy tego farta, że wynajmujemy blisko 200metrowy dom z ogrodem, że każdy ma swój własny ogromny pokój, do tego salon, kuchnię i ten ogródek. Że każdy ma swój komputer, swój telefon i tablet, że mamy internet, rodzinnego Netflixa, rodzinnego itunesa, dostęp do książek zwykłych i elektronicznych, że wszystko możemy kupić online. Wiem jednak, że nie każdy ma takie możliwości i to mnie przeraża.
Mamy tego farta, że każde z dzieci doskonale umie posługiwać się komputerem i internetem oraz 3 językami i że mogą ciągle być w kontakcie z rówieśnikami z całego świata i że korzystają z tego.
Mamy tego farta, że w domu mamy aktualnie 9 zwierzaków, które wszyscy uwielbiamy i którymi możemy się zajmować, na które możemy każdego dnia patrzeć, obserwować, karmić, głaskać, przytulać, gadać do do nich i o nich.
Mamy tego farta, że u nas szkoły są normalnie otwarte, że wszystkie przedszkolaki i podstawówki pracują normalnie od początku roku szkolnego i dzieci uczą się normalnie i normalnie z rówieśnikami spotykają, a nawet tych koszmarnych chorych i nic wiele nie dających masek nie musza nosić. A i średnie szkoły w dużej mierze prowadzą lekcje stacjonarne w tym roku szkolnym, a tylko częściowo online...
Mamy tego farta, że u nas służba zdrowia ciągle bez większych przeszkód normalnie funkcjonuje. Tu nie ma problemu pójśc do dentysty, ortodonty, dowolnego lekarza rodzinnego czy specjalisty. Także psycholodzy, kinezyterapeuci, logopedzi itd przyjmują normalnie. Lekarz przyjeżdża też na wiztyty domowe zwyczajnie jak przed pandemią. Normalnie odbywają sie planowane zabiegi, badania i operacje w szpitalach. Gdy patrzę na to, co się dzieje w Polsce, to mam gęsią skórkę.
Mam dość tej pandemii, ale cieszę się, że jestem tu gdzie jestem, że jestem kim jestem i że jestem z kim jestem. Trafiło mi się to życie jak ślepej kurze ziarnko.
ednak chcę, żeby już było ciepło, bo zimna nie lubię. I chciałabym jeszcze kiedyś normalnie żyć, normalnie podróżować, normalnie do knajpy wyjść... Takie drobne marzenia....
Dokladnie, nic dodac nic ujac, mi kiedys tez ktos powiedzial: trafilo sie slepej kurze ziarno : i wiecie co? To jest prawda 😁
OdpowiedzUsuńNo i tego się trzymajmy 😄
UsuńNo właśnie, wszystko kwestia spojrzenia. ;)
OdpowiedzUsuńZawsze lepiej skupić się na pozytywach, a tych - jak się okazuje - jest od groma.
Budujący post. ;)