6 stycznia 2024

Pierwsza tegoroczna kartka z pamiętnika

💁Wpis z 1 stycznia, którego nie miał kto opublikować... 😅💫


Zdjęłam ze ściany zeszłoroczny kalendarz i teraz widzę aż nadto wyraźnie, że w nowym pierwsza styczniowa kartka już wcale niemało zabazgrana. Od samego patrzenia na zaplanowane zadania czuję się zmęczona, ale z drugiej strony czuję też ciekawość, co też tam jeszcze się pojawi i o czym będę mogła tutaj napisać... No bo jakby się nic nie działo, musiałabym zamknąc bloga ;-)

Póki co wrócę jeszcze na chwilę do ostatnich dni tamtego roku, by wszystko w moim pamiętniczku skrupulatnie zanotować.

W zeszłym tygodniu w końcu znaleźliśmy stosowny dzień na nasze świętowanie. Bycie ateistą ma tę zaletę, że możemy świętować co chcemy, kiedy chcemy i jak chcemy. Nikt nam niczego nie narzuca, choć odgórnie ustalone "ferie świąteczne" niewątpliwie wpływają na nasze pomysły co do świętowania w tym okresie roku, bo powiedzmy sobie szczerze, dobrze świętuje się w wolnym czasie podczas urlopu. Człowiek nie musi się śpieszyć np z pieczeniem tortu, nie musi robić tego zmęczonym po nocach, bo ma czas na to w dzień. Lubimy też światełka i drzewka, więc dekorujemy sobie naszą chałupę wesoło. 

I tak i w tym roku w naszym domu pojawiła się choinka, a nawet trzy. Najstarsza ubrała jedną 180cm plastikową u siebie, drugą taką samą przystroił w swoim pokoju Młody. Młoda też by z chęcią pobawiła się w magiczne drzewko, ale ptaki są dla niej ważniejsze, a dla papużek bezklatkowych zarówno sztuczna jak i żywa choinka jest śmiertelnie niebezpieczna. Ona zatem przyniosła do swojego pokoju po prostu kilka świeżych GAŁĘZI (nie mylić z gałązkami) wierzbowych, które tu i ówdzie zainstalowała, ku wielkiej radości swoich podopiecznych, którzy czym prędzej ochoczo zabrali się za prace niszczycielskie i śmiecenie. 

W salonie na moim wielkim biurze postawiłam naszą małą choineczkę w donicy.


 Schody udekorowaliśmy na urodziny Młodej na początku grudnia sztucznymi kolorowymi kwiatami i łańcuchami choinkowymi. Do karnisza w oknie od strony ulicy przyczepiłam białe światełka, by oświetlały nasz dom od ulicy, a do tego pod sufitem porozwieszałam kolorowe baloniki, by stworzyć urodzinowy nastrój z okazji urodzin Najstarszej, a wcześniej były inne baloniki dla Młodej.

Tak to właśnie zwykle u nas wygląda, że najpierw trochę dekoracji pojawia się na urodziny Młodej, potem trochę się zmienia, trochę modyfikuje na urodziny Najstarszej. Na koniec, po urodzinach Najstarszej pod choinką układamy prezenty dla wszystkich. Dzień wręczania tychże już jest ruchomy i zależy głównie od ogólnych okoliczności czasowoprzestrzennych. W tym roku np wybraliśmy ostatnią sobotę, czyli dzień przed Sylwestrem, bo Najstarsza otrzymała akurat zwrot podatku i zgodziła się sponsorować obiad w knajpie...

Wierzący, zastanawiają się często, co też niby tacy ateiści mogą świętować, jakoby świętowanie tylko dla bogów i ich wyznawców zarezerwowane było. Zapewniam was jednak, że mi tam żaden bóg nie jest do niczego potrzebny, a już na pewno nie do świętowania. Zasadniczo to mi nawet żadne specjalna okazja nie jest potrzebna, ale koniec roku to jest specyficzny moment, w którym chyba większość ludzi lubi się pochylić nad tym, co zdarzyło się w ostatnie trzysta sześćdziesiąt ileśtam dni, czy ogólnie w ostanim czasie i pofantazjować na temat tego, co zdarzyć się może przed wyrzuceniem kolejnego kalendarza...

I my też wtedy przystajemy na chwilę, oglądamy się za siebie, przyglądamy się sobie i sobie wzajemnie, po czym klepiąc się wzajemnie po plecach mówimy pełni dumy 

DOBRA ROBOTA, CHŁOPAKI!

Jakimś dziwnym trafem co roku okazuje się, że wszyscy zasłużyliśmy na nagrody uznania, więc sobie te nagrody przyznajemy i wręczamy.

 Tak było i tym razem.

I tak oto sobotniego pogodnego - o dziwo - popołudnia wsiedliśmy do Insygni Śmierci i udaliśmy się na biesiadę rodzinną. Poczem wróciwszy dodom, każden wziął był jeden (lub więcej, jak miał farta) pakuneczek opisany jego imieniem i mógł oddać się radości towarzyszącej odpakowywaniu każdego, choćby najgłupszego podarku.

Najwięcej kosztował nas podarek dla Młodego. 

Roboty, bo koszta były raczej znikome... Tylko srania trochę było potrzeba. Pracowaliśmy nad nim we troje przez dobre kilka dni, ale ubaw przy tym mieliśmy wcale nie mały.  Najpierw przez kilka tygodni potajemnie wynosiliśmy rolki po srajtaśmie z kibla i gromadziliśmy je w wielkim pudle. Potem, jak się okazało, że za mało sraliśmy i nie udało się zebrać planowanych 52 rolek, zasiadłam z nożem to przeżynania każdej rolki na trzy części. Mozolne to ci było zajęcie. W tym czasie Małżonek i Młoda siedzieli i obmyślali pytania. Potem urządziliśmy burzę mózgów i wymyśliliśmy, jak to jedno z drugim połączyć i jak udekorować.

Tak oto w pocie i znoju powstał

 Kalendarz Pytaniowy Izydora, 


który odlicza pytająco kolejne dni od Nowego Roku do Epickich Urodzin Izydora. Po ludzku mówiąc, skraftowaliśmy coś na wzór słynnych kalendarzy adwentowych, ale celem głównym było podarowanie Młodemu tych wielu pytań, których się domagał od jakiegos czasu. Zabawa przednia szczególnie dla nas starych ;-) Młodemu sie podoba, ale "za mało pytań jest" 

Aaaaaaaaa! Bagatela coś ponad 160, a ten mówi że za mało. 


tak wyglada za mało pytań



Na szczęście dostał też normalne prezenty, czyli np buty i ubrania, których potrzebował, bo to nasza typowa zagrywka, by pod koniec roku zbierać wszystko, co się i tak musi kupić, bo zwyczajnie jest potrzebne i składać to ładnie zapakowane pod choinką, aby drudzy mieli frajdę z odpakowywania wielu prezentów.

 Prawdziwym prezentem Młodego była gra znaleziona kiedyś w necie zupełnie przypadkiem za kilka euro, która Młodemu jednak bardzo przypadła do gustu, a i Małżonkowi oraz Młodej bardzo się podoba. 

 Flagi świata. 

Gra prosta jak budowa cepa, jeśli chodzi o zasady, ale trudna, jeśli chodzi o znajomość geografii, a dokładnie flag i położenia poszczególnych państw na mapie. Ja wymiękam nawet na Europie, Małżonek jest całkiem dobry w Europę i Ameryki, ale skubany Młody i Młoda to i w egzotyczne kraje sobie radzą całkiem nieźle. Nie na tyle jednak, by ich ta gra nudziła. Jednym słowem prezent trafiony. No, gadżety muzyczne od taty też trafione, wiadomes. 

gra flagi świata


Młodej kupiłam dawno obiecaną 7-kilową kołderkę.

 Jeszcze nie testowana, więc na razie nie wiemy, czy to działa. Wielu ludzi z autyzmem i adhd jednak sobie ten wynalazek bardzo chwaliło. Dlatego postanowiliśmy spróbować. A nuż poprawi to jej jakość snu. 

Dla Najstarszej zamówiłam poduchę do siedzenia, co mi nerwów napsuło, bo skurczybyki gdzieś zgubili tę paczkę w dostawie. No wiadomo, paczuszka wielkości małego słonia wszędzie się może zapodziać... 

Na bol.com stało, że dostawa za 2 dni. Za dwa dni przysłali jednak e-mail, że jest opuźnienie. Zawsze kupuję prezenty końcoworoczne przez internet, więc absolutnie mnie to nie zdziwiło. Ba, spodziewałam się, że jak co roku będzie trzeba dłużej poczekać na dostawy, bo kurierzy i tak na rzęsach stają. Dlatego zamówiłam z odpowiednim wyprzedzeniem, no ale kilka dni po tym mejlu zaczęłam się lekko niepokoić. Potem jednak były święta, więc nie spodziewałam się, że ktoś wtedy pracuje... 

W końcu jednak zalogowałąm sie do bol-a i zapytałąm się bota o moje zamówienie. Bol.com ma bardzo rozgraniętego bota, który całkiem sprawnie odpowieda na różne pytania, nawet dosyć skomplikowane. Jednak bot szybko odesłał mnie do człowieczego konsultanta i - co mi się spodobało - pokazywał mi na bierząco, ilu klientów jest przede mną. Na początku było 23, co mnie trochę zaniepokoiło, ale szybko ubywali... Człowiek też mi wiele nie pomógł, ale obiecał, że zrobi co się da. 

Na wszelki wypadek napisałam też, za zaleceniem bota, do sprzedawcy (bol.com to coś jak polskie allegro), a takze za własnym pomysłem do firmy kurierskiej. Nie wiem, co pomogło, ale zaraz na drugi dzień przyleciał e-mail z przeprosinami za opuźnienie i następny z informacją, że paczka w drodze. Siedzisko dotarło w sobotę tuż przed naszym wyjściem do knajpy. Idealnie. Nie pakowałam tego, bo to by ze 4 rolki papieru trzeba było...

 Całkiem dobrze działają te sklepy internetowe i dostawcy. Każdemu się zdarza cos zgubić, czy popełnić błąd. Ważne, by komunikacja działała sprawnie i by wszystko dobrze się kończyło. 

Małżonkowi kupiłam piżamę, a on mnie kupił kosz na papiery do mojego biurka, bo wstydził się przed ludźmi, że używam do tego celu wiadra po wielkiej wacie cukrowej.

Gdy uwolniliśmy drzewko od prezentów, ono czym prędzej się rozebrało ze świecidełek i powędrowało do ogródka, gdzie okopawszy się w kąciku, nieopodal grobu Nika i Sary, radośnie gałązkami zaczęło machać ku radości ptasząt i dwóch ostatnich naszych kur.

drzewko koło grobu Nika i Sary


Tak, w zeszłym tygodniu snem wiecznym zasnęła Nasza Maleńka Czipsunia. Ostatnie dni codziennie wyjmowałam ją z kurnika i razem szłyśmy jeść i pić. Dziękowała mi cichutkim miłym koo-koo-koo. Jedną nóżkę miała sparaliżowaną, ale była w stanie trzymać się grzędy i mojej ręki, a nawet stać, gdy się ją podtrzymywało z przodu. Jadła dużo i piła, wydawało się nawet, że może jeszcze wyjdzie na kury, ale któregoś dnia Małżonek otworzywszy kurniczek zauważył, że Czipsunia zasnęła na zawsze. Teraz jestem pewna, że to choroba Mareka i że trzeba się spodziewać, że Heniek Kogut oraz Sunny Szansa mogą niedługo podzielić los Bozi i Czipsuni. Na dodatek nie możemy teraz adoptować ani kupić żadnych innych kur, ani pozwolić sunny wysiedzieć, bo ten wirus jest cholernie zaraźliwy i on siedzi, jeśli dobrze zrozumiałam, na skórze i może siedzieć długi czasm nawet jeśli kura nie zachoruje. Jest też na pewno w kurniku i innych miejscach, w których były kury... 

ostatni dzień z Chipsą

Świnie też ciągle są chore. Nie wiemy, jak pozbyś się tego cholernego świeżbu. Nie wiem, co jest tym razem nie tak. Po pewnej przerwie kupiłam nowe krople ivemektyny i jak dotąd podałam im dwie dawki. Zamówiłam kolejne dwie, bo wyczytałam na polskiej stronie, że zalecają 3 lub 4 dawki. Tu pisali o dwóch, ale dwie nie zadziałały... Wetka poprzednim razem podała im inny lek w kroplach i też nie zadziałał, a ona powiedziała, że nic innego nie może zrobić.... Słaba odpowiedź jak na weta. 

Próbuję więc porad doktora googla... Na razie sprawa jest kiepska. Lady bardzo cierpi. Jest już w większości łysa, ma kilka ran i drapie się oraz gryzie niemiłosiernie. Boba też. A w necie piszą, że to łatwe do wyleczenia... Co zatem robię nie tak?!

Jeszcze 2 tygodnie spróbuję poczekać na efekty kropli. Przy tej dawce spróbuję wyeksmitowac świnie do starej klatki i rozebrać wybieg w celu dokładnej dezynfekcji także od spodu. Wyrzuce tez chyba łóżeczka i zabiorę, jak radzą w necie, drewniane domki na czas leczenia. Jak to nie pomoże, to chyba pozostanie tylko poprosić o eutanazję wszystkich  świnek z wyjątkiem Migotki, bo ta wygląda dobrze... 

I tak już ponad rok kłopoczemy się tym "prezentem" świątecznym naszej sąsiadki. Prezentem, na którego utrzymanie w zdrowiu i właściwą rzetelną opiekę dziś nas zdecydowanie nie stać. Prezentem, z którego powodu dziś nie śpię po nocach i którym się całymi dniami zamartwiam, bo widzę jak te maluszki cierpią, a nic poradzić nie mogę, bo nie wiem, jak... albo mnie na to nie stać. 

Mam jednak nadzieję, że w końcu ten lek zadziała...

Powróćmy jednak myślami do przyjemniejszych momentów ostatnich dni minionego roku...

W zeszłym tygodniu obchodziliśmy też uroczyście 21 urodziny Najstarszej. Korzystając, że Małżonek raz wracał z roboty inną drogą zahaczając o polski sklep, bo naszło nas na polski chleb, zleciłam mu zakup galaretek. Mogłam więc zrobić dla Solenizantki stary dobry tort z kwaśnej śmietany i galaretek. 

W szafie znalazł się jakiś łiskacz z dawnych czasów, więc toast wznieśliśmy whisky z colą (baby) oraz kidibulem (chłopy), bo baby czasem piją alkohol, a chłopy nie.


mineło 21 lat, odkąd zostałam matką


Wizyta w restauracji była też uzupełnieniem urodzin obydwu dziewczyn. Jedzenie było dobre, ale to już nie jest nasza ulubiona restauracja. Zmieniło się bowiem trochę od naszej ostatniej wizyty. Przede wszystkim okazało się, że w menu nie mają już pulpetów w sosie pomidorowym, a to znaczy, że Młody nie miał co zamówić i dla niego ten uroczysty obiad oznaczał zjedzenie kilku frytek, bo burger mu nie podszedł. Nie było też czekoladowych lodów, więc musiał się zadowolić waniliowymi. Na szczęście mu smakowały. Kolejna zmiana to mniejsze porcje a wyższe ceny. Deser dnia za blisko 10€ nas rozczarował wielkością i cieszyłam się, że ja wybrałam sprawdzone creme brule. No i nie ma już naszego ulubionego kelnera. W ogóle całkiem nowa obsada, która mimo że miła, to nas nie przekonała do ponownych odwiedzin. 


Młodej było ciepło... i lansowała się w kiecce ze szmateksu

urząd gminy w pewnej wiosce...


Pod koniec roku zaliczyłam jeszcze mammografię i USG oraz wizytę u pani onkolog. Wszystko okej.



Na koniec parę obrazków ze spaceru grudniowego po wsi...





koń jaki jest ...brudny, każdy widzi

ziemniaczysko po deszczu podczas zachodu słońca


przyjaciele  Młodego

9 komentarzy:

  1. ja akurat jestem wierząca ale nigdy mnie nie dziwiło strojenie choinki i prezenty u ateistów. Mam w rodzinie nie wierzących i normalnie stroją sobie drzewko w grudniu i też dają prezenty. Akurat też w wigilię tyle że u nich to wygląda jak urodziny właśnie a nie święta kościelne. I nie widzę w tym nic nienormalnego oni to traktują jak tradycję po prostu. Tak samo na wielkanoc o dziwo mają koszyk ze święconką ale też to uważają za zwyczaj i tradycję :) także mnie nic nie dziwi. Nawet to, że w pracy mam koleżankę ze wschodniej granicy która jest prawosławna i ona obchodzi święta w innym czasie niż my a czasem dwa razy nasze i ich. Każdy robi jak chce :)

    Super pomysł z kalendarzem dla młodego. Ja z tych rolek zrobiłam kiedyś choinkę. Zbierałam też prawie rok. Skleiłam z nich drzewko i w każdej dziurce rolki była mała bombka :) też to było fajne. Choinka Eko.

    Gry planszowe jednak nie wyginą :) ludzie lubią w każdym wieku. My wczoraj u mamy na urodzinach graliśmy też w planszówki :)

    Zal tych zwierzaków. Ja od kilku lat nie mam teraz żadnych bo miałam króliki ale właśnie strasznie chorowały i to był finansowy wór bez dna. I teraz sie nie decyduje bo po pierwsze kasa po drugie żal patrzeć na te choroby. Myśle żeby znów przygarnać ale co myślę to mnie zastopuje zawsze ta myśl o bieganiu do weta jak będą chorowite.

    Super tort też lubię galaretkowca choć ja na to mówię sernik na zimno :)

    Ten deser za 9E mnie powalił. Trochę jak kawa którą piliśmy w Szwajcarii będąc przejazdem. Za 3 kawy bez deseru zapłaciliśmy coś 120 czy 140 złotych i to było niezłe :D

    Też miałam kontrole w grudniu i też ok. I oby tak dalej kolejne lata. A co ile się widujesz kontrolnie z lekarzem ? bo ja co 3 miesiące a potem będzie co 6 za niedługo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eko choinka brzmi dobrze. Ja kiedyś zrobiłam choineczkę z gazetek reklamowych zaginając każdą stronę i sklejając, a potem posprajowałam na zielono i przykleiłam bombki z guzików i kryształków. Ładna była i służyła nam chyba ze 3 lata. W pandemii z Młodym zrobiliśmy z patyków i udekorowaliśmy kryształkami. Też była fajna.
      Kawa u nas nie jest droga, bo około 3 euro. No chyba, że jakaś wycudowana "z prądem" (irish coffe czy tej podobne) to koło dychy można wybulić, ale to więcej alkoholu niż kawy. Czasem ceny potraw bardzo zaskakują...
      Ja też co 3 miesiące odwiedzam onko, bo co 3 miechy mi port płukają (a co 6 miesięcy mam przy tym kroplówkę Zomety) to biorą też krew do badania i każdą do gabinetu doktorki w odwiedziny. Tyle że to tylko tak wejść i wyjść, bo doktorka nie ma za badzo czasu... nawet jak coś pytam, to mnie do pielęgniarki wysyła zaraz... W sumie to pewnie powinnam chodzić do kliniki piersi, by więcej uwagi otrzymać od lekarzy, bo u nas to pokichane, że onkologia i klinika piersi są w dwóch różnych częściach szpitala, ale szczerze mówiąc, to mi się nie chce widywac lekarzy więcej niż jest to konieczne... Ponadto rodzinnego lekarza odwiedzam co miesiąc, bo musi mi zastrzyk dawać. Ta poświęci mi czasu, ile chcę, ale ze znajomą ogólnie zauważyłyśmy, że tutaj się nikt specjalnie nad pacjentami nie rozczula. Zazwyczaj po wykonaniu podstawowych zabiegów, nie interesują się więcej i każdy sobie sam musi radzić. Na badania jakiekolwiek wyślą cię tylko, gdy o takowe poprosisz. Zauważyłam, że wtedy nie robią żadnego problemu, ale samemu musisz chcieć sobie coś zbadać, to wtedy pielęgniaraka od razu przedzwoni i cię umówi (dużo szybciej masz wizytę niż gdyby samemu dzwonićm czasem w tym samym tygodiu nawet). Być może, tak kombinuję, wiąże się to z tym, że tu nie ma państwowej służby zdrowia, a co za tym idzie, za wszystko trzeba płacić (przy czym część i to sporą zwraca fundusz zdrowia, a jaki ubezpieczyciel wydaje z chęcią dobrowolnie jakikolwiek swój hajs?).

      Usuń
    2. czyli trochę to działa u Was podobnie a trochę inaczej. Ja mam co 3 miesiące wizytę kontrolną czyli badanie krwi i u mnie kwas na kości jest co 3 właśnie. (Jest wersja co 6 albo co 3 ja mam częściej bo u mnie na starcie już kości były słabe). I co kwartał onko myśli co zbadać bo może mi zawsze jakieś badanie zlecić przy okazji więc raz dał mi na usg potem na TK (bo robią nam raz do roku żeby sprawdzić co tam słychać) a teraz znów mi dał na usg bo już minie 8 miesięcy od poprzedniego. Ale są inni co nie dają i też sie trzeba upomnieć. Płukania nie robie bo mam to przy okazji kwasu a co miesiąc miałam zastrzyk ale to też na onko zabiegówce bo w zwykłych poradniach nie chcą tego robić za duża igła i nie znają. Ale też widze po rożnych ośrodkach że nie w całej polsce tak samo jest. Zależy od dofinansowań i wewnętrznych zasad i regulacji szpitala. Ja mam np. jednego lekarza a w innych miejscach słyszę że co wizyta to kto inny siedzi. To bez sensu

      Usuń
    3. U nas ten zastrzyk zawsze daje lekarz, bo o nas nie ma przychodni takich jak w PL, a lekarze mają gabinety zwykle w swoich domach. Czasem mają np grupową praktykę, jak choćby u naszej rodzinnej, ale to nadal nie jest przychodnia. Czasem, jak u nas, jest sekretarka, ale często lekarz wszystko sam sobie robi z umawianiem wizyt włącznie. No i lekarz pobiera też krew do badania, i wysyła do labu, daje zastrzyki, gdy potrzeba, sam wypisuje zwolnienia, skierowania czy recepty. Choć do zwykłych zastrzyków zamawia się do domu pielęgniarkę np korzystając z firmy współpracującej z funduszem zdrowia, do którego się należy (fundusze mają pielegniarki, położne, sprzataczki, dowozy na zabiegi, wypozyczalnie sprzetu medycznego i inne dziwne usługi). Onko opieka (pozostałe działy również) też w każdym szpitalu inna. Z tym że są sieci szpitali i ona raczej na tych samych zasadach pracują i współpracują, więc czasem wymieniają się doświadczeniem albo ci sami lekarze pracują w kilku szpitalach. U nas jest dwie lekarki onkolożki, ale kazdemu przydzielają jedną. Jak jest nieobecna to zdarza się, że druga konsultuje wyniki badań, odpowie ci na pytania, czy recepte wypisze, ale na dzień dobry od razu oznajmia, że nie ma twojej lekarki, więc ona wyjątkowo musi zastąpić.

      Usuń
    4. bardzo ciekawy system i pomysł tyle, że w takim razie lekarz ma u Was o wiele wiecej pracy. Bo pobieranie krwi i zastrzyki mogłaby mu robić pielęgniarka jakby miał taką zatrudnioną w swoim gabinecie. To by go odciążyło. No ale widać tak się sprawdza no to tak jest. Co kraj to obyczaj. U nas to wszystko robi pielęgniarka i lekarza tylko jest wzywany jak się jej coś nie podoba albo wydaje podejrzane.

      Usuń
    5. Tylko ile by wtedy kosztowała wizyta, gdybyśmy jeszcze pielęgniarce musieli płacić? Z PL pamiętam, że prywatni lekarze, u których byłam, też nie mieli pielęgniarki i dawali rady samemu ogarnąć wszystko bez problemu. A tu mamy wszystko prywatne, a fundusze zdrowia tylko jakąś część kosztów zwracają. Bądź spokojna, lekarze pracują tylko tyle, ile chcą. Ci starej daty to jeszcze zapieprzali, dyzurowali od rana do wieczora, a i póznym wieczorem potrafili człowieka przyjąć czy telefon odebrać, ale młodzi "musza mieć czas dla siebie i rodziny", jak mówią i najlepiej 4 dni w tygoniu pracować i niezbyt dużo godzin. Na razie Belgia ma ciagle jedną z lepszych opiek medycznych na swiecie, ale jest na dobrej drodze, by upaść dośc nisko... aż strach się bać

      Usuń
    6. No tak inna organizacją i finansowanie ale to każdy kraj ma swój system. Najgorszy chyba w USA

      Usuń
  2. Co jakiś czas chyba epidemie wśród zwierząt się zdarzają, nawet rośliny maja swój dopust boży. Ale żal, zawsze żal...
    U nas w parku była taka mini stadnina, gdzie koniki spotykaliśmy, ale zniknęła, szkoda.
    Dobrego roku wam życzę, małymi kroczkami w lepszy czas!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nasza okolica to akurat koniami stoi. W promieniu 2 km znajdę ze 6 pastwisk z koniami, a do tego systematycznie pod domem przejeżdżają mi z turkotem bryczki i dzieciarnia na koniach różnych maści. Poza tym oczywiście mamy w okolicy pastwiska baranów, krów różnych gatunków, osłów, kóz zwykłych i kłapciatych, gęsi, danieli, są też alpaki itp

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima