18 lutego 2024

Ferie, urodziny panów i tysiąc spotkań z...

 W zeszłą niedzielę Młody wyciągnął nas na basen. Kitowo było, bo takie tam tłumy zastaliśmy, że ciężko do wody było wejść. Obrzydlistwo! Ledwie godzinę wytrzymaliśmy. Pod basenem nad brudnym stawem rybnym odbywało się”morsowanie”. Słabe to morsowanie, jak temperatura wynosi  kilkanaście stopni, ale do tego stawu to ja bym nawet w upał nie chciała wskakiwać. A fuuuu!

Wjeżdżając do miasta zauważyliśmy na pasie zieleni żonkile w pełnym rozkwicie. Miesiąc za wcześnie. W tym tygodniu dnia termometry pokazywały nawet 17 stopni. Ciepło nawet jak na Belgię. No ale nie zamierzam na to narzekać, a tylko cieszyć się chwilą i korzystać, skoro już jest jak jest…

te zrobiłam stojąc na światłach, inne były całkiem otwarte

Potem włączywszy Netflixa wyjęliśmy chipsy i napoje. Miałam niezmierną ochotę na piwo więc dobrze, że jakieś się w szafce jeszcze znalazło. Dawno już bowiem nie kupowałam, gdyż ostatnio nie miałam smaku na ten napój bogów… 



Gdy pisałam się  na ten mój kurs, planowałam sobie sprytnie, że jak poczuję się zmęczona, to poproszę lekarza o tydzień czy dwa wolnego, by odpocząć i nabrać sił. Niestety to tak nie zadziała. Zwolnienie dostałabym bez problemu, czy to od rodzinngo, czy to od onkologa, ale podejrzewam, że to skutkowało by tym, że musiałabym wydłużyć kurs o pół roku. Już dwa dni zwolnienia komplikowało mi życie, bo potem trzeba było w trybie pilnym wszystko nadrobić, a będąc chorym na jakąś grypę, czy co to też było, ciągle trochę siedziałam przy zadaniach. Natomiast jeślibym chciała sobie tydzień prawdziwych wakacji zrobić, to nie było by mowy o żadnej nauce, bo jaki by to niby miało mieć sens...? Ba, ja bym nawet nie potrafiła ot tak się wyłączyć z myślecia o szkole i stażu, skoro nawet na noc nie umiem wyłączyć myślenia... Dlatego jest jak jest, a jest ciężko. Dam rady. Chyba. Ale jest cholernie ciężko to ciągnąć wszystko. Tam sam kurs to pikuś. Gdybym nie miała nic innego na głowie, to byłby śmiech i czysta przyjemność, ale u nas cholera wie z jakiego powodu ciągle coś się dzieje i chwilami na prawdę mam dość. Czasem mam takie dni, że myślę, iż nie dam rady, że wyjdę z siebie i stanę obok albo padę i nie wstanę. 

No weźmy ten tydzień... Mieliśmy we Flandrii tygodniowe ferie krokusowe. Młody był w domu. Nie miałam szkoły, ale świetlica pracuje pełną parą, więc miałam staż. Mentorka zapisała mi cały tydzień całe dnie, ale niestety ja nie samym stażem żyję. Pozwoliłam sobie zatem na okrojeie godzin stażowych do minimalnego minimum, bo ciągle nie umiem być w dwóch miejscach na raz. 

szkoła podstawowa w okolicy


W poniedziałek rano mieliśmy z Młodym konsultację z panią dietetyk, specjalistkę od diet w spektrum autyzmu, którą wynalazła nam znajoma. Co nam to da, się zobaczy. W tym tygodniu nawet większej chwili temu tematowi nie poświęcałam.

 W południe mogłam juz sobie jechac na staż. Pogoda była wiosenna i bezdeszczowa, przeto pojechałam Panem Rowerem. Gdy wróciłam przed 17, Młody zaczął marudzić, że ładna pogoda a on się nie ma z kim na polu pobawić. Wkurzona powiedziałaam, że ja na pewno nie zamierzam się z nim bawić, bo jestem za stara i że ja bym się z chęcią ponudziła choć jeden dzień, dodałam, żeby wziął rower i pojechał po chałupach znajomych kumpli albo podzwonił, a może ktoś znim pójdzie na boisko czy do lasu. Obruszył się trochę i poszedł do swojego pokoju. 

Po 5 minutach przyleciał jednak z powrotem uradowany zapytując, czy zawiozę go do sąsiedniej wsi, bo klasowy kolega z chęcią pokopie w piłkę. Zawiozła, go pod sklep, gdzie mama kolegi podjechała autem i zabrała ich do kompleksu sportowego, gdzie haratali w gałę do siódmej godziny.

Wtedy pojechaliśmy z Małżonkiem po niego. Przybiegł do auta ucieszony oznajmiając, że świetnie było i że grali z Marokanami, ale że w przeciwnej drużynie straszni rasiści byli i non stop ich nowych marokańskich kolegów wyzywali. Szybko jednak dodał pełen dumy: "ale dojebaliśmy im, jak się patrzy, bo Marokani świetnie grają w piłkę...", co spowodowało, że wymieniliśmy znaczące spojrzenia z Małżonkiem. 

Tak, nasz syn niewątpliwie jest już nastolatkiem :-) 

KROKUSY zawsze kwitną w czasie krokusvakantie


We wtorek też pojechałam Panem Rowerem, tyle że rano, a potem darłam do domu w pośpiechu, by zdążyć choć jaką zupinę zmajstrować, zanim pojadę z Młodym do ortodontki. Kicha z tym, że ortodonci na miejscu nie przyjmowali już pacjentów, gdy szukaliśmy dla Młodego (no i że nie wiedzieliśmy jeszcze, gdzie on do szkoły będzie chodził) i teraz Młody musi naginać za każdym razem co najmniej 10 km (gdy ze szkoły to 15km). Beznadziejne rozwiązanie, gdy trzeba na kontrole lecieć, bo taka kontrola trwa 10 minut, a pół dnia potrzeba, by sie na nią dostać. Na szczęście szkoła przychylnie na to patrzy. Co nie zmienia faktu, że opuszczanie lekcji to nie jest dobra sprawa.

Środa była w miarę luźna. Rano zawiozłam Najstarszą do szpitala, gdzie usunęli jej dwa zęby mądrości, co trwało około pół godziny plus blisko 2 godziny na dojazd w te i wewte.

  Potem miałam wieźć Młodą na MRI do tego samego szpitala, ale ostatecznie sama się zawiozła autobusem, bo mi się ni cholery nie chciało drugi raz jechać skuterem do miasta. Poza tym wyjeździłam całe paliwo, a stacja benzynowa, w której chciałam zatankować miała jakiś problem. Co oczywiście mnie wkurzyło, bo dosłownie na oparach dojechałam do domu, a do innej mam 4 km. 

Poza tym po południu przychodził kolega Młodego (ten od haratania w gałę) i lepiej było być w domu. Niby takich starych koni nie trzeba niańczyć, ale też i lepiej samopas nie zostawiać, szczególnie jak gość pierwszy raz przychodzi z wizytą, bo nie wiadomo, jakie pomysły im do głowy przyjdą. 

Padało cały dzień, przeto nie mogli pójść ani na boisko, ani do lasu... Znaczy móc to mogli, ale w deszcz raczej nie jest to fajne. Bawili się zatem w pokoju. Nasmażyłam im naleśników, bo to najbardziej sprawdzony posiek dla małolatów i większość lubi. Z jedzeniem dla nieznanych jeszcze dzieci (i nie tylko dzieci) to zawsze ryzyko, że albo nie lubią, albo nie jedzą mięsa, albo mają alergię, albo jedzą tylko halal, albo nie znają potrawy... Naleśniki oczywiście też mogą być niejadalne z różnych względów, ale tym razem się udało. Wygłupiali się oczywiście i robili różne miksty, bo mieli do dyspozycji nutellę, cukier puder, brązowy cukier oraz syrop klonowy, a sami rządzili się w kuchni, bo tak najswobodniej człowiek się przecież czuje u obcych ludzi.

Tak więc w środę kilka godzin odpoczywałam trochę, ale mimo siedzenia i nicnierobienia, wieczorem odczuwałam okropne zmęczenie. 

Tak, znowu jojczę, że jestem zmęczona, bo to cholerne zmęczenie nie mija. Trwa już tyle miesięcy. Raz jest trochę lżejsze,  raz koszmarne, raz średnie, ale trwa ciągle, bezustannie. Zmęczona kładę się spać i zmęczona wstaję. Rano jestem mniej zmęczona niż wieczorem, ale nie mogę powiedzieć, bym się budziła wypoczęta. Już chyba nie pamiętam, jak to jest obudzić się wypoczętym, rzeźkim, wyspanym, pełnym sił. Są takie dni, kiedy nie jest najgorzej, kiedy da się przeżyć cały dzień jako tako bez większego wysiłku, ale są też takie, jak np w tym tygodniu, że żyje się z wysiłkiem, gdy nie można się doczekać wieczora, gdy godzina za godziną wlecze się ospale, gdy myślenie z wielkim trudem przychodzi, gdy człek ledwie na nogach stoi i marzy tylko o tym, by usiąść albo najlepiej się położyć i zasnąć, i przespać 10 dni pod rząd... Tak, to był jeden z takich tygodni. Trudny, długi i męczący.

Świetlica jest hałaśliwa, co mi jakoś specjalnie nie przeszkadza, ale na pewno działa męcząco na mój mózg. Gdy wracam do domu, we łbie huczy mi jak w ulu.

 Niektóre dzieci są okropnie upierdliwe i strasznie działają mi na nerwy. Widać, że różnie są w domach wychowywane albo i niewychowywane, bo trudno wszak ocenić, czy wszyscy rodzice mają czas dla swoich dzieci. To nie jest już wioskowa spokojna znająca się wzajemnie dziecięca społeczność, choć oficjalnie to ciągle gmina wiejska. To wielka zbieranina różnych przypadków, różnych problemów, różnych grup wiekowych. Dzieci w wieku 2 do 12 lat to jednak duży przekrój, a wszyscy bawią się tam razem w jednej sali i na jednym podwórku. Co ma swoje plusy, ale i sporo minusów.

Ten tydzień był też tygodniem wkurwiania mnie przez chorą administrację zarówno PL jak i BE. Moj stan psychiczny pozostawia sobie wiele do życzenia i czasem drobiazg potrafi mnie w sekundę poważnie wkurwić.

Na początku tygodnia Najstarsza otrzymała list z HVW (hulp kas), w którym informują, że na razie nie mogą przyznać jej zasiłku, bo brakuje dokumentu, a dokładnie to jeden dokument został źle wypełniony, bo UWAGA!!!! BRAKUJE W NIM ZAZNACZENIA JEDNEGO KWADRACIKA. Najstarsza musi jechać z tym dokumentem do swojej byłej szkoły i poprosić by zaznaczyli kwadracik, który informuje, czy skończyła drugi czy trzeci stopień szkoły średniej. Co przecież i tak nie ma żadnego sensu, bo Najstarsza nie ma dyplomu szkoły średniej, gdyz jako niepełnosprawna robiła tę szkołę na specjalnych warunkach.

tu zapomnieli zaptaszkować…




 Najlepsze jest jednak to, że koło tego pytania z niezaznaczonym kwadracikiem widnieje jak wół pieczątka szkoły z dokładnym adresem i numerem telefonu. Zatem wystarsczyło, by śmierdzący leniwy urzędas tam przedzwonił i się kurwa zapytał. Trwało by to może 5 minut i było by załatwione. 

Nie wierzę, NO NIE WIERZĘ, bo logika wszelaka temu przeczy, że prościej było po pierwsze napisać całe to pismo, zaadresować kopertę, włożyć do niej to pismo, iśc na pocztę, płacić za wysłanie i czekać na odpowiedż, by potem ponownie wyjmować całe dossier z szafy i od nowa je sprawdzać.... NIE, NIKT MNIE NIE PRZEKONA, że trudniej było by po prostu od razu na miejscu przedzwonić do tej zasranej szkoły i sobie zaptaszkować odpowiedni punkt na miejscu, bez tracenia czasu na pisanie pism, chodzenie na pocztę, wkładania i wyjmowania tych samych dokumementów.

 To się nie trzyma kupy ani siku. 

Ale wyjaśnia, dlaczego te wszystkie procedury tyle trwają. Szkoda słów.

Polskie umawianie wizyt też mnie rozpierdoliło całkowicie. Nie wiele brakło bym zjebała laskę obsługującą telefon, ale podejrzewam, że to nie ona wymyśliła, a tylko te durne pomysły realizuje i to wcale niekoniecznie za wielkie wynagrodzenie...

Nosz jasna kurwa i sto milicjantów. Umówiłam Najstarszej konsultację internetową z psychitarą. Laska powiedziała, że na początku tygodnia wyślą formularz do zapłaty. No to kazałam Najstarszej sprawdzać pocztę mejlową kilka razy dziennie. Nic nie przyszło. Na wszelki wypadek Młoda tez sprawdziła swoją, bo może przez pomyłke jej adres użyto. Też nic. 

Niestety nie pomyślałam, by kazać Najstarszej sprawdzać telefon... A stety, Najstarsza nie jest taka jak jej rówieśniczki. Ona nie wisi 24/7 na telefonie. Ona, jeśli jest w domu, to telefonu rzadko uzywa w ogóle. Nawet ja JA DO NIEJ DZWONIĘ to jest bardzo minimalna szansa, że odbierze. Taka sama, czyli prawie zerowa szansa jest, że ona odpisze na sms. Bardzo rzadko sie to zdarza w każdym razie, bo moja Najstarsza Córka nie jest typem telefonowym, do czego chyba do kurwy nędzy ma prawo. Tak czy nie? Czy każdy musi spać, jeść i srać z telefonem? NIE! Czy kazdy musi umieć z niego korzystać? NIE! 

Czy tak trudno się domyślić, że skoro to matka dzwoni, by umówić wizytę dla dorosłej córki, to może dlatego, że ta córka tego nie potrafi, no więc chyba dosyć głupie jest wysyłanie jej jakichś pojebanych esemsów c'nie? Do tego to klinika TERAPII PSYCHOLOGICZNYCH, z czego nalezy chyba wnioskować, że najdziwniejsze przypadki mogą tam prosić o konsultację z psychiatrą, psychologiem etc.

 A poza tym to w ogóle, niech mi to ktoś łaskawie wyjani może, po jakiego chuja potwierdzac raz umówioną wizytę. Noż kurwa! Ja rozumiem odwoływać wizytę, gdy coś mi nagle wypadnie, ale potwietrdzać? No chyba ktoś z kołyski na głowę wypadł. Skoro dzwonię i mówię, że chcę się umówić do specjalisty to znaczy że ja się chcę umówić do tego specjalisty a nie że dzwonię ot tak bo nie mam akurat kurwa co robić.

 Nie, jak ja dzwonię i mówię, że chcę się spotkac z danym specjalistą, to w moim świecie znaczy to nie mniej ni więcej tylko to, że chcę się spotkać z danym specjalistą. Kropka. Nic innego to nie znaczy. Po jaki chuj zatem po tygodniu mam to niby potwierdzać? Jaki to ma sens? Skoro sie umówiłam online. to oczekuję, że otrzymam po prostu fakturę do zapłacenia przed wizytą, co jest dla mnie logiczne, oczywiste i zrozumiałe, bo pewnie cała masa ludzi jest zwyczajnymi oszustami i po wizycie nie zapłaci. A co daje im niby to potwierdzenie?! Że jak po tygodniu potwierdzę, że się nie rozmyśliłam z wizyty, to ta wizyta będzie bardziej wartościowa czy co? Sorry, ale nie kumam.

I za to moja córka została ukarana anulowaniem wizyty u psychiatry, bo NIE ODPISAŁA NA JAKIŚ DURNY ESEMESIK, że faktycznie ona chce się spotkać z psychiatrą a nie na ten przykład z ginekologiem czy fryzjerem i że to ONA faktycznie chce się spotkać a nie Maja z Rafałkiem.

Teraz musimy czekać kolejne dwa tygodnie, by się dowiedzieć, co z tymi jej lekami. O ile tamtej wizyty też nie odwołają... 

JPRDL co za zjebany system! 

Jakby w ogole łaskę robili, że się z kimś spotkają, że kogoś umówią na jakąś wizytę w ogóle. Pani od odbierania telefonów też niezbyt sympatyczna, bo już miała wyraźny problem, że ja nie rozumiem o jakie potwierdzenie jej chodzi, a zwyczajnie kurwa nie rozumiałam i zwyczajnie kulturalnie i grzecznie pytałam (choć nie ukrywam, że w głębi duszy miałam ochotę ją skurwować a najchętniej wytargać za kłaki i do dupy nakopać - panuję jednak nad sobą. Na razie)

 Nie wiem, może to tylko dla większej inteligencyi ta przychodnia, a nie zwykłych roboli, ktorzy czasem czegoś nie rozumieją.  Wszak ceny raczej nie dla takiego jak my plebsu jak na polskie standardy (w euro nas stać). 

Pan psychiatra jest bardziej niż w porządku, ale ta ich rejestracja jest niestety bardzo

 ...no taka polska przaśna...

 i to mi bardzo ciąży i drażni, bo jednak przywykłam do zupełnie innego traktowania i prostego, ufnego systemu rejestracji. 

Panie, ja tu rejestruję nas do najdziwniejszych specjalistów w najróżniejszych placówkach i tu nie ma znaczenia, czy dzwonię do szpitala uniwersyteckiegio, do zwykłego małego szpitala, prywatnej przychodni,  czy do  małego prywatnego gabinetu na zadupiu, gdzie psy dupami szczekają, nikt nie wydziwia. Pytają o nazwisko, czasem o datę urodzenia i to wszystko, co jest potrzebne do umówienia wizyty. Jestem na 300% pewna, że często tylko imię zapisują, bo mojego nazwiska żaden Belg nie jest w stanie zapisać ze słuchu. Nawet z dowodu mają problem przepisać. 

A tutaj przeciez przed pierwszą wizytą wypełnilismy wszystkie dane, co w tym przypadku, czyli wizyt online - jak podkreślam - jawi mi się oczywiste ze względu na potencjalnych oszustów. Żeby jednak do umówienia kolejnych  wizyt trzeba było takie ceregiele przechodzić to już, moim zdaniem, lekki przesadyzm. No ale dobra, teraz postaram się przypilnować Najstarszej, by potwierdziła wszystkie potwierdzenia, potwierdzeń kolejnymi potwierdzeniami, a może uda się zobaczyć przez 20 minut psychiatrę za 300 ziko. Tak czy owak irytujące jest, że z gościem nie ma bezpośredniego kontaktu, tylko wszystko przez pośredników trzeba załatwiać. 

Pod tym względem tutaj było lepiej. Szkoda, że tak cięzko u nas o dobrego psychiatrę, w ogóle o psychiatrę... Gówniana sprawa, że miesiąć musimy czekać, by się dowiedzieć, co z tymi lekami, czy może je brać, czy dostanie jakieś inne... A skoro widać, że mogły by jej pomoc wyraźnie plepszyć życie, to człowiek by chciał jak najszybciej to wiedzieć i móc testować... Ale nie, na wszystko trzeba czekać, czekac i czekać... 

Ja już ma dość czekania na wszsytko. Jestem tym zmęczona. Dlatego tak mnie wszelakie utrudnienia wkurwiają i szybo wyprowadzają z równowagi.

W czwartek z kolei miałam kontrolę w funduszu zdrowia. Małżonek wziął sobie pół dnia wolnego, by mnie zawieźć, bo to biuro doktora orzecznika jest na takim zadupiu Brukseli, że człowieka mało szlag nie trafi, zanim tam dotrze, Jakaś upadła zdziadziała obskurna dzielnia, gdzie wrony zawracają, bo się nawet nastrać nie opłaca. 

Raz pojechałam tam pociągiem. Przesiadka na obrzydliwej stacji i wysiadka na jeszcze obrzydliwszej. FU! Skuterem jeszcze gorzej. Drogi rozkopane, pozastawiane i człowiek kręci się przez godzinę, niczym gówno w przeręblu zanim znajdzie właściwą drogę. Ogromny stres i Młodą trzeba ze sobą targać, by czytała mapy i prowadziła... 

No ale okej, pojechaliśmy i zaparkowaliśmy po chamsku przy Lidlu (robiąc przy okazji zakupy, by mieć paragon do ewentualnego wyjazdu przez szlaban), bo tam nie ma parkingu. Znaczy jest, ale tylko dla urzędasów. Niepełnosprawny i chory niech zapierdala z trampka przez pół miasta, a co!

Nie wiem, po co tam byłam, bo doktorek_od_chujwieczego postukał w klawisze swojego kompa, coś tam zapytała od rzeczy i powiedział, że mogę iść iże za pół roku się spotkamy. 

I po to marnowaliśmy oboje z Małżonkiem pół dnia! Pfff!

Piątek był dniem świetlicy i urodzin Małżonka.

Dzień zaczęłam o 6:40 od przygotowania dekoracji urodzinowych. Dekoracje u nas zawsze muszą być. Mamy już teraz wielkie pudło akcesoriów i tylko czasem coś dokupujemy dla odświeżenia pomysłów. Tym razem jako nowa pojawiła się błyszcząca kurtyna na drzwi, która spadała ciągle, aż przyklejona została na srebrną taśmę. Teraz pewnie wisieć będzie do końca świata i jeden dzieńn dłużej.

Dyżur w opvangu miałam od 9:30 do 16. Dziecków było ze 40. I były wyjątkowo upierdliwe tego dnia, co koleżanki nawet potwierdzały. Może dlatego, że to ostatni dzień ferii, może dlatego, że po prostu piątek, a może ot tak zwyczajnie zły dzień miały... Biły się, kłóciły, nie chciały słuchać, rzucały zabawkami... Było zatem klejenie plasterków, przykładanie lodu, rozstawianie po kątach i inne kary. Było też mierzenie temparatury, otulanie kocami i dzwonienie do mamy, gdy się okazało, że ktoś ma 38 stopni. Było i zmienianie usiuranych czy okupkanych majtoszków, bo czasem zabawa była zbyt dobra i nie zdążyło się do kibelka.

Kilka razy też trzeba było zasuwać na miotłach, bo dzieci ganiały na pole i z powrotem cały dzień i znosiły do sali tony błota, do tego przy jedzeniu oczywiście śmieciły żarciem, a tu niektóre dzieci uznały, że wolą ganiać w skarpetkach i pozdejmowały buty. 

Ogólnie było wporząsiu. Dzieci zdają się mnie raczej lubić. A ja nawet odnajduję się w tym cyrku. Bawię się z tymi gałganami chętnie i w sali, i na podwórku. Lubię z nimi rysować, wyklejać, budować zamki z klocków i rzucać piłką czy balonami. Problemem jest tylko mój aktualny stan psychiczny. Szybko się bowiem irytuję i szybko nudzą mnie niektóre dziecinne zabawy. Tak było np z piankowymi klockami. Bawiłam się z gromadą przedszkolaków i wymyślaliśmy różne zabawy z tymi klockami. Najpierw budowaliśmy wieże i mosty. Potem pokazałam im zabawę w trafianie do celu - ja budowałam wieże, a oni celowali w nie innymi klockami. Gdy zaczęliśmy zabawę, było nas troje, ale po chwili zciągnęło do nas większość przedszkolaków, co wymagało ustawiania dziesiątek budowli z klocków, co dość szybko mi się znudziło. Panie, to kręciołka można dostać! Zaproponowałm zatem zabawę w trafianiem klockamki do skrzyń. Gdy prawie wszystkie klocki były już na miejscu, na szczęście koleżanki zadzwoniły na przerwę ciasteczową...

Po świetlicy wstąpiłam biegusiem do sklepu, by zakupić jakieś kwiatki, kartkę urodzinową i brakujące składniki na urodzinową obiadokolację z uwzględnieniem zapotrzebowań jedzeniowych wszystkich członków rodziny. I tak dla solenizanta-Małżonka i mnie zmajstrowałam steki z sosem pieprzowym i kłóconymi ziemniakami oraz sałatą z sosem miodowo-musztardowo-olejowym (olej orzechowy tu świetnie się sprawdził). Dla Najstarszej-z-poharataną-paszczą zmajstrowałam do ziemniaków sos z bardzo drobno pokrojonego kurczaka z mlekiem kokosowym, imbirem i ananasem. Dla Młodej i Młodego były przewidziane wrapy. Przy czym dla Młodej wege, a dla Młodego z kurczakiem. Z tym, że Młody nie chciał jeść, a Młoda sobie sama skraftowała swoje wrapy. To była iście świąteczna obiadokolacja. Najdeliśmy się jak bąki.

Młoda zorganizowała tort: zamówiła w cukierni, zapłaciła i osobiście się po niego pofatygowała autobusem, bo uznała, że tort nie przetrwa jazdy rowerem przez 5 km. Mieliśmy też jak zwykle dziecinnego szampana.

tort malinowy z białą czekoladą


Sobota była dniem urodzin Młodego. Ten co prawda oficjalnie trochę później ma urodziny, ale zażyczył sobie, by je obchodzić na feriach. Nie chciał zapraszać żadnych kolegów, choć najróżniejsze propozycje mu przedstawiliśmy, typu escape room, kręgle, park trampolinowy, wspinaczkowy itd itd. Nie, on chciał swoje urodziny obchodzić tylko z rodziną. 

Młoda miała zaproponowała, że zabierze go do kociej kawiarni w Leuven, gdzie była wcześniej z Najstarszą podczas wizyty w hulpkas w sprawie zasiłku. Leuven jest stolicą naszej prowincji, ale mamy tam dosyć daleko. Pociągiem jedzie się z przesiadką w Mechelen lub Brukseli. Mechelen tym razem odpadło, bo w weekendy znowu grzebią coś na torach i pociągi nie jeżdżą na tej trasie. Są autobusy zastępcze, ale autobus to zło - nie dość, że nikt ni elubi tym jeździć daleko to jeszcze wlecze się to godzinę do Mechelen, gdy pociąg przemknie w 20 minut. Pozostała więc Bruksela. 

Wszystko piknie, tylko dentysta wyznaczył Najstarszej kontrolę paszczy na sobotę, wiąc musiałam z nią pojechać do szpitala, a mieliśmy razem we czwórkę jechać do Leuven.... Małżonek szedł niestety do roboty, a poza tym stwierdził, że nie specjalnie ma chęc na kocie kawiarnie, bo nie jest fanem kotów...

No więc wymyśliliśmy, że we czworo pojedziemy autobusem do Dendermonde. Ja i Najstarsza wysiądziemy wcześniej i pójdziemy do szpotala, a tamtych dwoje pojedzie na dworzec, gdzie przesiądą się w pociąg, by pomknąć do Brukseli a potem do Leuven. Po wizycie u paszczowej wróżki my też udamy się piechotą na dworzec, gdzie Najstarsza poczeka na tatę, który ją odbierze wracając z roboty, bo z poharataną paszczą nie miała już chęci jechać na wycieczkę, a ja podążę za dwójką Młodych do Leuven.

Tak też zrobiliśmy, ale o wycieczce będzie w osobnym wpisie...

Po wycieczce Młody był zmęczony okrutnie. Dla niego za dużo ludzi było wszędzie. To zmęczyło mu mózg. Wieczorem zjadł jeszcze kawałek swojego czekoladowego tortu również przez Starszą Siostrę zafundowanego. Odpakował też prezenty. Potem poszedł odpoczywać i ładować bateryjki.

I mnie ta wycieczka wyczerpała i padłam na pysk.







7 komentarzy:

  1. faktycznie nasza służba zdrowia tak właśnie działa jak opisałaś. Umawiasz wizytę a potem na dzień lub dwa przed przychodzi sms albo dzwonią żeby im potwierdzić. Po co ? po pierwsze dlatego, że często te wizyty są umawiane ze sporym wyprzedzeniem i ludziom nie pasuje potem albo nie pamiętają. Po drugie, niestety u nas się nie wykształciło nawyku odwoływania wizyty jak coś Ci wypadnie. Niestety jest masa nadal sytuacji, że czeka się długo w kolejce na termin podczas gdy lekarz ma poumawiany cały dzień a 1/3 pacjentów nie przychodzi i nie odwołała. To marnuje czas nasz i lekarza bo jak ktoś nie odpisze albo odwoła można jeszcze w to miejsce innego pacjenta wpisać. Ja tak miałam że przyjęcie do szpitala było na niedzielę zaplanowane ale wypadł ktoś ze środy i obdzwaniali kto może wskoczyć prędzej. Więc ja ten system rozumiem i uważam, że na nasze polskie standardy jest ok. Niech potwierdzają i dzwonią to przynajmniej jakoś leci kolejka.

    A co do kratki to też rozumiem bo mnie też sie zdarza przyjąć druk gdzie ktoś o czymś zapomniał i teoretycznie mogę zadzwonić i dopytać ale praktycznie tego mi szefostwo nie pozwoli zrobić. Bo po pierwsze rąbane RODO nam wiele zablokowało i teraz sporo już nam przez telefon robić nie wolno a po drugie rozmowa telefoniczna musi być udokumentowana wiec dzwoniąc musiałabym zrobić mega szczegółową notatkę kiedy i z kim rozmawiałam i co on mi powiedział a najlepiej żeby jeszcze był świadek. No i ostatecznie musiałabym poinformować tego co przyniósł źle przyniesiony dokument, że w jego sprawie musiałam dzwonić i uzupełniać. Także wiem, że to paranoja ale tak to u nas działa niestety.

    Co do zmęczenia to ja nadal nie wróciłam do pracy więc jeszcze tego tak nie odczuwam (spodziewam się, że mnie to też będzie dotyczyło) ale zdecydowanie słabiej wydolnościowo się czuję teraz po radio niż się czułam po chemii. I jestem w szoku bo radio skończyłam z końcem kwietnia więc już 10 miesięcy temu. Strasznie są długie skutki uboczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No okej, z dużym wyprzedzeniem i wizyt w gabinecie to może i ma jakiś tam sens, ale ja umówiłam się raptem KILKA DNI wcześniej, a nie tygodni czy miesięcy i konsultację onlinę MUSZĘ OPŁACIĆ PRZED WIZYTĄ, co samo w sobie jest chyba wystarczającym potwierdzeniem. Co właśnie mnie wkurwiło, bo nie otrzymałam faktury! U nas tez wiele osób zapewne nie przychodzi na umówione wizyty. Otrzymują wtedy przeważnie fakturę podstawową (około 30€) ZA NIC. Wizytę można bez opłat odwołać przeważnie do 24 godzin przed tą wizytą.
      Niektóre urzędy po prostu nagrywają rozmowy, o czym muszą informować, ale jest to wszakże wykonalne. Tak czy owak to wszystko patologiczne, chore zasady przez które cierpią ludzie i to ci najsłabsi, bo do hulpkas raczej ogarnięci nie idą, gdyż ci należą do związków, a tam jednak zdecydowanie lepszy poziom. To nasze hulpkas jest najwyraźniej tak samo "pomocne" jak polska tzw pomoc społeczna :-/ Jak ci nie zaszkodzą to już ci pomogli.
      Tak, długie są skutki uboczne. Z tego co moja psycholożka mówiła, niektóre trwaja latami albo i do końca życia... A mi sie jest cholernie trudno z tym pogodzić. Wszak przede mną jeszcze oficjalnie ze 20 lat pracy, a do raka ja jeszcze miałam głupią nadzieję, że potem będę mogła się wreszcie życiem trochę nacieszyć, a nie tylko całe życie zapierdzielać i nic z tego nie mieć... Teraz już nie mam złudzeń.

      Usuń
    2. no właśnie u nas nie ma naliczania opłaty za wizytę jak nie przyjdziesz i to jest słabe bo jakby było tak jak u Ciebie to pewnie ludzie by odwoływali w porę. A u nas nie ma konsekwencji żadnych poza tym, że lekarz zmarnuje swój czas. Więc system jest taki sam czy rezerwujesz wizytę dużo prędzej czy kilka dni przed. Różnica tylko taka że jedne poradni z automatu wysyłają sms-y z prośbą o potwierdzenie a inne dzwonią i pytają czy będziesz.

      U mnie nie ma nagrywania rozmów bo nie ma kto za to zapłacić i gdzie przechowywać no i nie ma czasu na odsłuchiwanie. Tną koszty na jednym a dorzucają na drugim ;) więc u mnie się wysyła listy i pisma z prośbami o uzupełnienie danych i wydłuża w nieskończoność postępowania :)

      Ja na ten moment mam 14 lat pracy jeszcze ale jak przesuną wiek (co się u nas może wydarzyć) to też będzie jeszcze 19.

      Usuń
  2. Trzymaj się tam i nie daj zwariować...

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko