Koniec leniuchowania, zaczął się rok szkolny i wszyscy od najmłodszego do najstarszego idziemy do szkoły.
Najwcześniej zaczął najmłodszy, bo już w ostatnim tygodniu wakacji pomaszerował pierwszy raz do szkoły, kiedy to odbył się wieczór powitalny (onthaalavond) przedszkolaków.
Otrzymaliśmy ładne kolorowe zaproszenie pisemne (najpierw mejlowe, później papierowe). Doro już nie mógł się doczekać tej pierwszej wizyty. Oczywiście zabrał na nią swój nowy plecak. Pusty bo pusty, ale z dumą niósł go na plecach i wołał "rychzak-rychzak!" (pisze się: rugzak). Ledwie weszliśmy do sali, Młody zabrał się za przeglądanie i testowanie wszystkich zabawek, zajrzał do każdego kąta. Inne dzieci nie budziły raczej jego zainteresowania. No z wyjątkiem jednego chłopca... "ON MA SMOOOCZ! HI-HI-HI...". No faktycznie, taki duży chłopiec ze smoczem to śmiesznie wygląda... ;-)
Ten tutejszy wieczór przywitalny to odpowiednik polskiego wrześniowego uroczystego rozpoczęcia roku. Tu 1 września jest już normalny siedmiogodzinny dzień szkolny. Natomiast podczas tego specjalnego wieczoru dzieci i rodzice mogli poznać wychowawczynię oraz innych przedszkolaków wraz z ich rodzicami, a także zobaczyć salę. Wychowawczyni oraz dyrektorka witały każdą rodzinę z osobna i każdego indywidualnie zapoznawały z podstawowymi zasadami panującymi w przedszkolu odpowiadając oczywiście na pytania. Dla tutejszych to pewnie nic nadzwyczajnego, wszak każdy z grubsza zna zwyczaje panujące w szkołach. Jednak dla mnie - obcokrajowca, ciągle próbującego jakoś belgijskie zwyczaje ogarnąć i się zastosować - mają tego typu wydarzenia duże znaczenie. Wreszcie np zrozumiałam o co chodzi z napojami w szkole. Wy się możecie śmiać z tego, bo niby bzdetny temat, ale ja nauczona wolną amerykanką panującą w pl w zeszłym roku nie wiedziałam m.in., że tu nie wolno nosić do szkoły innych napojów niż woda, mleko, mleko czekoladowe, sok jabłkowy i sok pomarańczowy. Potem się okazało, że mimo, iż dziewczyny właśnie jabcoka miały, to koleżanki mówiły im, że nie mogą tego pić. Kurde, co się nagłowiłam o co kaman. Dopiero teraz, gdy dostałam prosty regulamin dotyczący przedszkolaków, zajarzyłam: sok albo mleko jest tylko i wyłącznie do kanapek na południowej przerwie. W każdym innym momencie dzieci piją wodę. Przy okazji ciekawostka - w be można pić wodę z kranu! W szkole są dostępne kubki, można brać i pić wodę, kiedy się chce. I dlatego - co zaobserwowałam - dzieci, młodzież i dorośli bardzo często piją zwykłą czystą wodę. Na pewno o wiele częściej wybierają ten właśnie napój niż w pl. Nawet w "gościach" daje się zauważyć, bo proponują kawę lub wodę, ewentualnie alkohol. W pl zaś najczęściej słyszy się "kawa czy herbata". W be jakoś ta herbata jest mniej popularna chyba, niektórzy nawet nie mają takiego wynalazku w domu, choć w sklepach, tak samo jak w pl dosłownie zatrzęsienie smaków i aromatów herbat. Trudno tylko liściastą dostać w zwykłym markecie.
Z tymi szkolnymi napojami to wszystko jednak bardzo proste, prawda? Tylko trzeba, kurde, wiedzieć. Podobnie zresztą w kwestii pakowania jedzenia i w ogóle jedzenia. W pl jako się rzekło - wolna amerykanka, co kto je, kiedy je i w czym to przytarga do budy. Tu są ograniczenia spore i moim zdaniem to jest dobre rozwiązanie i to z kilku powodów...
Podobne zasady obowiązują maluchów, co starych koni. I tak np w całej szkole obowiązuje zakaz przynoszenia cukierków i chipsów. Nie wolno też pakować jedzenia w folię aluminiową. W ogóle kanapek nie mają tu zwyczaju w nic owijać. Przy okazji wytycznych dotyczących jedzenia stwierdziłam, że te wszystkie przenajdziwniejsze pojemniki na kanapkę, na banana, na jabłko, na ciastka, które w pl wydawały mi się interesującym, ale raczej średniorzydatnym gadżetem, tutaj są niezbędne, zwłaszcza w przedszkolu, gdzie maluch musi mieć wszystko odpakowane i obrane z woreczków, papierków, skórek itp. Co kiedy można, a nawet trzeba, spożywać też jest odgórnie nakazane. I tak maluchy na pierwszej przerwie o godzinie 10tej jedzą owoce (tylko i wyłącznie!). To czasem, jak Młody nie chce jeść rano nic, trochę mnie irytuje, bo musi o głodzie do południa siedzieć. Daję mu wtedy banana, bo jabłko na pusty brzucho niezbyt dobrze robi. Na przerwę obiadową przynoszą kanapki. Mogą też zjeść ciepły posiłek, jeśli rodzice im wykupili. Ja nie mam zamiaru kupować po zapoznaniu się z menu. Moje nic z tego pewnie by nie jadły... belgijska kuchnia... trzeba się przyzwyczaić dopiero.
Wiele dzieci idzie też na obiad do domu, bo jak już kiedyś pisałam, przerwa obiadowa trwa godzinę. Na popołudnie maluchy przynoszą ciastka lub gofry. Starszaki słodkie przekąski mogą jeść o 10tej, bo po południu już nie mają przerwy. Środa jest dniem owoców i nie wolno przynosić słodkości. Nie głupie są takie skonkretyzowane zasady jedzeniowe. Dobre i dla zdrowia, i dla porządku.
Młody jest dosyć zestresowany szkołą. Wydaje mi się, że toczy ze sobą wewnętrzną walkę codnia. Z jednej strony ta szkoła jest taka fajna, tyle zabawek, rowerów, dzieciaków, a z drugiej strony tak ciężko wytrzymać siedem godzin bez mamy, a to mamusiowiec przecie okropny. Do tego jeszcze przez okna i szyby w drzwiach klasy czasem widzi siostrzyczki hasające w najlepsze ze swoimi kolegami i koleżankami, do których nie chcą go puścić... One za to czasem są wpuszczane do maluchów w celu uspokojenia brata i wytłumaczenia mu, że mama przyjdzie później... Faktu na pewno nie poprawia fakt nierozumienia co inni mówią. To wszystko przez cały dzień się zbiera i jakoś potem trzeba odreagować. Wścieka się więc z byle powodu i robi koszmarne awantury. Obawiam się, że nie tylko w domu... biedna wychowawczyni... ja mam tylko jedną sztukę i ciężko mi czasem znosić emocje Młodego, a ona całą gromadę marudzących, płaczących i irytujących się dzidziorów. Trzeba mieć zdrowie do takich berbeci, żeby się nie wściec i nie powywalać przez okno jednego z drugim, na co ja czasem mam ochotę, jak mnie nerwa weźmie... Ale Młody sobie radzi, z dnia na dzień mniej zdezorientowany i cielaczkowaty wychodzi ze szkoły. Zostaje tam natomiast bez większych problemów, czasem nawet matki nie pożegna, tylko pomaszeruje z wysoko podniesioną głową na szkolne podwórko trzymając siostry za łapki, śmiało powie "Dag!" do dyrektorki, która najczęściej odbiera dzidziusie w bramie.
Czasem to chyba aż za dobrze sobie radzi... W czwartek Młoda mi skarży:
- Mamo, nasz Niuniu pobił się dziś z jakąś Murzyneczką, aż pani ich musiała rozdzielać...
Hm, rośnie mam słodki aniołeczek... z różkami.
Dziewczyny może bez specjalnego entuzjazmu, ale tez bez narzekania, chodzą do szkoły. Zawsze trochę czasu musi minąć, zanim uczniowie zaakceptują fakt zakończenia wakacji. Więc nie ma na razie co się nad tym dłużej rowodzić.
Wszyscy powoli musimy się dostosować do zmian i do nowości. Młody zaczął szkołę. Tatuś i mamusia zaczną już w tym tygodniu wieczorny kurs językowy. M pierwszy a ja drugi etap. Ja po trochu popróbuję też zarobić wreszcie na swoje utrzymanie, a może przy okazji choć parę słów od czasu do czasu z kimś uda się zamienić po nl. Choć i tak już jestem zadowolona, że cokolwiek już kapuję i dwa, trzy zdania jestem w stanie sklecić i być przy tym zrozumiana. Jednak wnerwia mnie okropnie, że mówię coś, mówię i nagle brakuje mi jednego ważnego wyrazu, bez którego nie da się powiedzieć za chiny tego co się zaczęło, normalnie beznadziejna nieludzka. Jeszcze pół biedy jak rozmówca pomocny i podrzuci parę propozycji, bo się domyśli do czego zmierzam, ale nie zawsze tak jest... O jak to wkurza! Czasem przez jeden durny wyraz trzeba pół godziny naokoło dochodzić do rozpoczętego wątku. Ech. Ale parę osób mi powiedziało, że jak na 5 mięsiecy nauki to nieźle sobie radzę z nl. Wiecie jakie to budujące jest. Nawet jak się ma świadomość, że ciągle jest się na etapie raczkowania w tym języku, to jednak widzi się efekty nauki i to cieszy.
Równie motywyjąco podziałał na mnie wieczór portugalski zorganizowany przez koleżankę z kursu. Co prawda nie do końca udany, bo w ostatniej chwili się okazało, że kilka osób nie da rady przyjść. Koleżanka jednak zapowiedziała drugą edycję, na którą mamy nadzieję i reszta grupy dotrze bez kłopotów. Nie mniej jednak spotkanie to było bardzo sympatyczne i interesujące. Miałam okazję spróbować typowo portugalskiej kuchni, posłuchać portugalskiej muzyki i co najważniejsze stwierdzić, że jesteśmy w stanie przegadać 4 godziny używając naszego podstawowego języka niderlandzkiego, trochę pomagając sobie talentami aktorskimi oraz językiem francuskim, którym koleżanki mówią dobrze, a ja trochę rozumiem.
Choć muszę przyznać, że na początku byłam trochę zdziwiona pomysłem mojej portugalskiej koleżanki i miałam mieszane uczucia, co do takiej, dziwnej dla mnie, imprezy. Zanim jednak udałam się na to przyjątko, inna belgijska (choć z pl) znajoma zdążyła mnie oświecić, iż tutaj dość popularne są takie tematyczne imprezy, gdzie muzyka, wystrój, wyżerka połączone są jednym tematem. Dowiedziałam się przy tym, że Belgowie mają dość specyficzne podejście do organizacji przyjęć. Czasem mianowicie początek imprezy jest w domu - kawka, alkohol - a potem zabawa przenosi się do restauracji, gdzie każdy płaci za siebie. M był na takiej imprezce z okazji odejścia na emeryturę jednego z kolegów z pracy. Czasem idąc na przyjęcie do Belga trzeba się liczyć, że potem będzie składka po dajmy na to 20euro. Innym razem każdy przynosi coś do żarcia, by nie siedzieć przy pustym stole. Ot, co kraj to obyczaj. W każdym jest coś ciekawego i wartego poznania.
I pomyślałby kto, że dzięki kursowi językowemu można spróbować np portugalskiej kuchni... Nie myślałam nigdy, że kiedyś poznam ludzi z tylu różnych krajów. Od dawna mam znajomych na całym świecie, ale polskich znajomych. Pamiętam jak kiedyś z otwartą buzią niemal słuchałam opowieści o życiu sąsiadów w Australii, oglądałam zdjęcia sąsiadki modelki w zagranicznych pismach o modzie. Potem zagranicę zaczęli wyjeżdżać koledzy ze szkoły, z podwórka itd. Tak więc dziś oprócz Australii mam znajomych w Ameryce, Szwecji, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Włoszech i cholera wie gdzie jeszcze. Czasem zazdrościłam im trochę, że poznają inne kraje, że mają tam znajomych. Teraz wreszcie sama mam okazję poznawać nowych ludzi i to z wielu krajów naraz. Jestem tu rok i poznałam już sympatyczną rodzinkę z Maroka, mam kolegów i koleżanki z Portugalii, Hiszpanii, Bułgarii, Ekwadoru, Brazylii, znam sympatyczne dzieciaczki z Chin, no i oczywiście trochę znajomych Belgów. W Belgii jest wielka mieszanina różnych narodowości, kultur i religii. Dzięki temu można poznać ludzi z różnych części globu i to jest fantastyczna sprawa.
Widzę, że jesteśmy na tym samym etapie :-) Mój 2,5- letni syn też od 1 września chodzi do tutejszego przedszkola. Pierwszy tydzień super! Nowe otoczenie, nowe zabawki. Drugi i trzeci tydzień makabra :-) Od tygodnia wychodzimy na prostą, nie ma już przeraźliwego płaczu gdy wychodzę. Od wczoraj zostaje już w przedszkolu cały dzień i matka znowu zestresowana siedzi :-) Gdybyś miała ochotę na wymianę doświadczeń mam-emigrantek to zapraszam na e-mail: bracunia@o2.pl
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!