Ostatnie dni były zakręcone jak domek ślimaka. Choroba zwykle komplikuje wszystko. Zwłaszcza, gdy chore jest dziecko. Mniejszych smroli nie da się zostawić w domu samych, ba, nawet wyjście do sraczyka częstokroć kończy się rykiem: "Maaaaamooooo! Gdzie jesteeeeeeś?!! Psyyyytuuuuuul mnieeeeeeeee!!!!" Ech, nawet jak cała familija jest w domu to i tak przecie maluch musi mieć MAMUSIĘ, no bo nikt przecie tak dobrze nie tuli jak mamusia, nikt takiej dobrej kromki nie przygotuje jak mamusia, tylko mamusia umie umyć 'loski' i wytrzeć po kąpieli, tylko ona może się z dzieckiem bawić, usypiać, czytać, oglądać telewizję, podcierać mu zadek, bo tylko mamusia jest mamusią. Inni są akceptowani tylko, gdy mamusi nie ma i to tylko, gdy dziecko jest zdrowe...
Tymczasem u nas po 2 dniach bezgorączkowych i widocznej poprawie w czwartek powróciło u Młodego 39 stopni.
No i co tu robić z chorym berbeciem, gdy do roboty trzeba iść? Ani do szkoły z gorączką nie wyśle, ani nie ma komu podrzucić. Na szczęście (dziwne określenie w przypadku choroby) w czwartek Młoda też nadal była chora, więc mogłam rano pójść do roboty. Moje dziewczyny doskonale sobie radzą w opiece nad młodszym braciszkiem, ale zdrowy braciszek a chory braciszek to dwa różne chłopaczki. Młoda więc co godzinę dzwoniła, by zapytać kiedy wracam i powiedzieć, że Doro płacze i woła mamę, że nie chce pozwolić na mierzenie temperatury, bo tylko mama to może robić, że chce mamę, w końcu że zasnął... uff, informacja z jednej strony dobra, z drugiej strony - gdy wie się, iż on śpi w dzień tylko, jak ma wysoką gorączkę - niepokojąca... a tu do chałupy 10km... na rowerze.
Jak tylko pojawiłam się na horyzoncie od razu przyczepił się do mnie i trzeba było nosić, tulić, bawić jednocześnie próbując skonstruować jakąś szamę. Potem znowu zostawiłam małego drania pod opieką siostry do czasu powrotu taty i popędziłam na pierwszą przedszkolną wywiadówkę.
Może to śmieszne, ale nie mogłam się doczekać tej chwili. Bardzo byłam ciekawa jak radzi sobie ten nasz najmłodszy łobuz.
Wszak na codzień z wychowawczynią widuję się tylko przez kilka sekund przy odbieraniu malca, wtedy się nie rozmawia, bo pani i tak musi mieć oczy dookoła głowy, żeby jej jakiś podopieczny nie zginął w wielgachnym tłumie rodzicowodzieciowym jaki się tworzy po otwarciu bramy. Wychowawcy wyprowadzają po lekcjach wszystkie dzieci na podwórze, a rodzice je stamtąd odbierają, a że mają oni po kilkoro dzieci w różnych klasach, to po otwarciu bramy przez chwilę jest spore zamieszanie - jedni wchodzą, inni wychodzą. Panie przedszkolanki muszą bacznie obserwować tłum i pilnować swoich gromadek i wypuszczać tylko te dzieci, których opiekun dotarł na miejsce. A dzieci jak to dzieci - zobaczy który kurtkę taką jak ma mamusia i już by gnał na przepadłe.
Natomiast rano z wychowawczynią nawet się nie widuję. Jak już pisałam, w Belgii nie łazi się bez potrzeby po szkole, żadna mamunia nie przesiaduje z dzieckiem po pół dnia w sali, jak to w pl bywa często. Tu odprowadzasz dziecko do bramy, gdzie odbiera je jakaś pani (raczej nie wychowawczyni) i szybko się żegnasz (nawet przeciaganie pożegnań nie jest mile widziane). Wszystkie dzieci przebywają na podwórku do dzwonka, potem maszerują gromadami do swoich klas. Chyba, że jest wyjątkowo zimno, wtedy rodzice zaprowadzają swoje pociechy prosto do szkoły. Tak czy owak zwykle nie ma się kontaktu z panią, no chyba, że jakieś szczególne okoliczności tego wymagają. Dlatego wywiadówka (oudercontact) jest tu bardzo ważna. Nie ma tu zebrań zbiorowych, jak w pl, tylko indywidualne spotkania z poszczególnymi rodzicami. Dostajemy ze szkoły zaproszenie na konkretną godzinę i mamy 10 minut na rozmowę z wychowawcą.
Jak poradzi sobie polskojęzyczny 3-latek w niderlandzkojęzycznym belgijskim przedszkolu? To pytanie zadawaliśmy sobie wielokrotnie, jak pewnie wielu rodziców w podobnej sytuacji. Po 5 miesiącach codziennego dreptania do szkoły wreszcie doczekałam się pełnej odpowiedzi na to pytanie. Mało tego, jestem tą odpowiedzią wręcz zachwycona. Okazuje się bowiem, że Młody radzi sobie doskonale. Pani mówi, że od pierwszego dnia po ciągle uśmiechniętej mordce Młodego widziała, że on po prostu lubi przedszkole. Chętnie bierze udział we wszystkich zabawach i zajęciach. Co dla mnie najbardziej było ciekawe to język i komunikacja z innymi. Co się okazuje? Że Młody tylko przez pierwsze tygodnie mówił i nazywał rzeczy i czynności po polsku, potem szybko załapał niderlandzkie słówka i teraz w szkole nie używa języka polskiego. Pani mówi, że od dawna nie usłyszała u niego ani jednego polskiego słowa. To jest dla mnie fantastyczne! Wychowawczyni mówi, że opanował bardzo dobrze podstawowe słówka, rozumie i potrafi odpowiedzieć na proste pytania, podobnie jak inne, tutejsze maluchy. Zna kolory, nazwy owoców, zwierząt, czynności. Poza tym - dla mnie nie nowina - ale pani stwierdza, że jest bardzo samodzielny: sam chodzi do toalety, sam zdejmuje i ubiera kurtkę, czapkę, buty. Sam bez instrukcji wypakowuje jedzenie i picie z plecaka do odpowiednich pudeł rano i wkłada puste pojemniki do plecaka po południu - to dużo jak na 3latka? Widocznie tak, skoro ludzie chwalą. Przeto pozwalam sobie być dumna z mojego synka i się tym chwalę publicznie. On z nas wszystkich będzie miał, ma, najłatwiej w tym naszym nowym kraju. Oby tylko z równą chęcią chciał się uczyć za kilka lat, ale tego nikt nie ugadnie. Można mieć tylko nadzieję, że chęć do nauki go nie opuści.
Ciekawe, czy równie dobre wiadomości usłyszę na wywiadówce u starszaków? Ale ta dopiero po feriach wiosennych, a ferie za tydzień.
Po wywiadówce powinnam polecieć jeszcze do swojej szkoły zająć się własną edukacją, jednak mając na uwadze zbliżający się weekend i fakt, że w czwartki akurat nasz lekarz przyjmuje wieczorem bez wcześniejszego umawiania (załatwianie czegokolwiek przez telefon jest dla mnie kłopotliwe nawet po polsku - jakaś bezsensowna bariera psychiczna - a co dopiero po nl) postanowiłam pójść z Młodym. Młoda stwierdziła, że w piątek idzie do szkoły, więc jej nie darłam do doktora, bo w 3 dniach się wyrobiła z chorowaniem (od 4 dnia trzeba mieć zwolnienie od doktora). Niby wiadomo, że epidemia grypy, a tego gówna się nie leczy, jednak u małego to już tydzień z gorączką i wolałam sprawdzić, czy zapalenie oskrzeli lub płuc się nie zaczyna. Jednak doktor nic nie wysłuchał, przepisał tylko syrop na kaszel, z czego i reszta zdechlakow skorzystała... Tata i Młoda jednogłośnie stwierdzili, że ten syrop smakuje jak liście z buraków... Nie wiem z krowami się stołowali czy co? Znawcy smaków się znaleźli... Młody tam mówi, że 'dobly'. A ja mam nadzieję, że już więcej gorączek nie będzie (odpukać!), bo od tego tygodnia mam zacząć więcej niż 2 dni pracować.
Cholera jasna, nie sztuka znaleźć robotę, sztuka pogodzić ją z byciem matką i gospodynią. Zwłaszcza, gdy nie ma jednej osoby, na której pomoc w nagłych wypadkach mogłoby się liczyć...
O, jak wnerwiają mnie ludzie (mam na myśli bardzo konkretne osoby), którzy wiecznie dają wszystkim do zrozumienia, że jak ktoś tylko chce, to może pracować, dzieci to tylko głupia wymówka od roboty. Tzw siedzenie w domu (sprzątanie, pranie, prasowanie, gotowanie, pilnowanie, odrabianie lekcji, wysłuchiwanie skarg, udzielanie porad na wszelakie tematy, zakupy i inne nicnierobienia) jest karygodnym lenistwem, brakiem szacunku dla czyjejś pracy. Mam na myśli tych hipokrytów, którzy nawet jadąc na zakupy 'muszą' dzieciaka zostawiać u babci. Babcia lub ciocia leci do nich na każde zawołanie piątek świątek czy niedziela. Tatuś i mamusia nie tylko mogą pracować dzień-noc, mogą też gdzieś wyjść sami we dwoje... Bo ktoś dzieciom ugotuje, przypilnuje, odrobi z nimi lekcje, czyli zastąpi im rodziców, którzy stworzeni zostali zapewne do szczytniejszych rzeczy niż podcieranie dziecięcej pupy.
Jednak nasza bezbabciowa sytuacja ma dobre strony. Przynajmniej nie musimy nikomu być za nic wdzięczni, nie musimy liczyć się z czyimiś opiniami, uwagami, bo mamy to - dosłownie - daleko... :-) A wiadomo, im więcej opinii trzeba brać pod uwagę, tym trudniej podjąć każdą decyzję, a potem jeszcze się z każdej trzeba tłumaczyć. Dobrze jest jak jest...
Choć czasem chciało by się z kimś oprócz męża i dzieci pogadać o różnych mniej lub bardziej ważnych problemach, a nawet o dupie maryny. Takie osoby jak ja nie miewają przyjaciół, za to wszędzie wielu znajomych (traktuję wszystkich z jednaką sympatią bez względu na płeć, kolor skóry czy poglądy, co wyklucza praktycznie posiadanie przyjaciela, którego trzeba by traktować wyjątkowo). Nie zwykłam nadmiernie spoufalać się z ludźmi, nie lubię do nikogo i niczego się zbytnio przywiązywać, więc rzadko kogoś odwiedzam i rzadko zapraszam do siebie. Uwielbiam natomiast gadać z ludźmi przypadkowo spotykanymi na drodze i tego mi tutaj brakuje. Mimo, że znam tu już wielu sympatycznych ludzi skłonnych do pogawędek, to cholera se pogadać za bardzo nie mogę, bo język mnie ogranicza... Dlatego piszę. To taka namiastka gadania. Muszę sobie popisać od czasu do czasu, bo szlag by mnie inaczej trafił chyba. Z rodziną z pl rozmawiam raz na jakiś czas - staram się raz w tygodniu włączyć skype i z jednym ludziem pogadać, ale nie zawsze się uda, nie zawsze się chce, bo chyba coraz mniej wspólnych tematów, ileż można gadać o chorej polskiej polityce i pogodzie?
Mam nadzieję, że w końcu opanuję niderlandzki na tyle, by sobie pogadać do woli z sąsiadami, a wtedy przestanę zaśmiecać Internet swoimi śmiesznymi tekstami.
A ja lubię twojego bloga.. podziwiam za pogodę ducha, sama mam jedno dziecko, ale już ono jest dla mnie wyzwaniem ... Pozdrawiam Marzena
OdpowiedzUsuńDziękuję, pozdrawiam również :-)
OdpowiedzUsuńWeź mi tu Madziu nawet nie gadaj, ze przestaniesz pisac bloga bo mi się słabo zrobiło.. Ja go uwielbiam. I jestem tu często gęsto. I ciągle czekam na kolejne wpisy. Pozdrawiam Cię serdecznie. Edyta Sz.
OdpowiedzUsuńPS. Jak następnym razem będziesz w PL to jak juz do Moniki dasz rade dotrzeć to zapraszam na kawę 😊
Dzięki. Czuje się zaproszona. Nie wiem, kiedy będę w PL, ale jak będę się wybierać, to dam znać, żebyś nie musiała do sąsiada po kawę i cukier latać ;-) Z ta nauką języka jeszcze mi chwile zejdzie, więc póki co będe sie znęcać nad czytającymi.
Usuń