Dziś wyjątkowo (zwykle uważam to za głupie) mam ochotę zawołać za tą gromadą fejsbukowiczów:
WRESZCIE WEEKEND!
Ogród Botaniczny w Meise |
Ten tydzień wydaje mi się jakiś bardziej męczący od poprzednich, choć nie widzę specjalnego ku temu powodu. Może to z powodu deszczu i zimna, którego nie znoszę? Z powodu braku słońca? Może z powodu "tych dni", które znoszę gorzej niż źle? Może z powodu braku odpowiedniej ilości snu, którego potrzebuję bardzo, bardzo, bardzo dużo zwłaszcza w chłodne i ponure jesienno-zimowe dni, a szczególnie w TE dni, szczególnie przy intensywnym wysiłku fizycznym. Tak czy owak już w poniedziałek rano obudziłam się zmęczona i doprawdy nie mam pojęcia jakim cudem dociągnęłam żywa aż do dziś. Na pewno w tym tygodniu pobiłam swój życiowy jeśli chodzi o spożycie kofeiny - kawa za kawą popijane napojami energetycznymi, do tego spore ilości czekolady w różnej postaci. A jaka głodna byłam w tym tygodniu to wprost nie do pojęcia. Do roboty i szkoły w tym tygodniu wlokłam ze sobą oprócz standardowych bułek z czekoladą kilka mandarynek i paczkę czosnkowych tosto-chipsów (takie malutkie suszone kromeczki), bo cały czas musiałam coś przeżuwać, gdyż ciągle czułam pustkę w brzuchu, jakbym co najmniej z tydzień nic nic nie jadła.
Ogród Botaniczny w Meise |
Do tego wszystkiego jeszcze byłam zakręcona okropnie. We środę zapomniałam zarejestrować przepracowanych godzin, o czym przypomniałam sobie w czwartek punktualnie o 5 rano. Specjalnie po to się obudziłam o takiej idiotycznej porze, by sobie przypomnieć... i nie móc potem spokojnie zasnąć, z obawy, że znowu zapomnę. No, ale w czwartek do konsultanta za cholerę nie szło się dodzwonić. Do tego mają taką głupia muzyczkę, że mało mnie nie trafiło, jak musiałam jej wysłuchiwać po 5 minut za każdym razem. Jakby nie mogli - jak wszyscy normalni - ustawić sobie "Dla Elizy" Bethoveena... Dopiero dziś rano udało się dodzwonić. Oczywiście odebrał ten facet, który mówi bardzo cichutko, niewyraźnie i w ogóle tak bezpłciowo i nigdy nie wiem, czy dobrze zrozumiałam co on tam namymlał. To już po polsku bym się musiała przez dłuższą chwilę zastanawiać... Jednak jak po raz drugi powtórzył "alles in orde, mevrouw" [wszystko w porządku, proszę pani] doszłam do wniosku, że chyba jednak się dogadaliśmy :-)
Ogród Botaniczny w Meise |
Na niderlandzkim chwilami żywcem przysypiałam i nie mogłam zajarzyć chwilami, o co w ogóle się komu rozchodzi. Jednak z wyników bieżących przedstawionych mi dotąd przez nauczyciela na papierze, jestem PRAWIE zadowolona - zwykle było zaznaczone "wystarczająco" lub "więcej niż wystarczająco", czyli mogło by ujść w tłumie, ale jak podczas jednej lekcji nauczyciel drugi raz poprawia mi ten sam błąd albo sama widzę, czy słyszę, że jestem kolejną osobą, która robi błąd w tym samym miejscu, co pięciu poprzedników, to już zaczynam być na siebie wkurzona, nawet jak jestem przymulona brakiem snu, bo na stówę nie o to chodzi w powiedzeniu "uczyć się na błędach". Druga kwestia to pisownia wyrazów - jak się śpieszę z pisaniem, to reguły, które znam, przestają istnieć i sadzę masę błędów. Na szczęście z każdym dniem jest lepiej. Nauczycielka ostatnio powiedziała, że musimy we łbach se właściwy software zainstalować i aktualizacje, żebyśmy nie musieli się zastanawiać nad regułami i zasadami tylko stosować je automatycznie, więc jakby kto miał taki software, to proszę o kontakt, może być pirat, byle bez wirusów :-)
Brukslea |
Od nas autobus jedzie do Brukseli około godziny. Obserwowałam sobie więc świat przez okna. Przejeżdżając przez naszą dawną dzielnicę, wspominałam, jak wędrowaliśmy razem tamtymi wszystkimi uliczkami, jak zwiedzaliśmy co dnia nowe zakątki, znajdowali nowe sklepy, w których nie mogliśmy nic kupić, bo nie mieliśmy pieniędzy, jak chodziliśmy po 4 kilometry co dnia na piechotę do szkoły i z powrotem, bo nie mieliśmy na bilety. Bruksela jest pięknym i interesującym miastem, przeżyliśmy tam sporo fajnych chwil, ale też doświadczyliśmy nie mało ciężkich chwil i doznali wiele przykrości od rodaków.
W drodze powrotnej przyglądałam się ludziom na ulicach. Lubię to robić. Lubię patrzeć na ludzi i zastanawiać się kim są, co robią. Fascynuje mnie obserwowanie ludzkich zachować i działań. Dziś przejechałam sporą część Brukseli i znowu lampiąc się na ulice tego miasta doznałam nieprzyjemnego uczucia. Niepokoi mnie widok tych wszystkich obcokrajowców. Tak, tak, wiem, tutaj sama jestem obcokrajowcem. Nie zmienia to jednak faktu, że w stolicy na ulicach (wszystkich jakie dziś przejechałam!) zauważyłam bardzo mało europejskich twarzy. Na każdym przejściu dla pieszych, na każdym chodniku, w sklepach, parkach, przystankach widziałam tłumy, jednak przeważającą część stanowiły kobiety z zakrytymi włosami, twarzami, albo czarnoskóre, brodaci mężczyźni w sukienkach i nakryciach głowy i ich dzieci. Niepokoi mnie fakt, że w Europie na ulicy widać mniej Europejczyków niż Afrykanów. Dziwne to trochę, nie? Tak jest podobno w większości dużych europejskich miast. Obca kultura i religia powoli, pomalutku wypiera tutejszą. Niepokojące to jest i raczej nic dobrego z tego nie wyniknie na dłuższą metę. Póki co jednak mam dość swoich małych problemików, by kłopotać się ogólnoświatowymi i międzynarodowymi. Tu na wsi jest całkiem inaczej. Na razie...
Z wywiadówki natomiast wyszłam zadowolona. Nie ukrywam, że obawiałam się trochę tego, co usłyszę tym razem. Okazuje się jednak, że Córa powolutku ruszyła do przodu. Wyniki - wbrew moim obawom - okazały się procentowo nie najgorsze. Nauczyciele zgodzili się ze mną, że nie ma co narzekać. Oprócz języków (temu akurat nikt się nie dziwi) i religii (tu się zastanawiam trochę nad powodami) wszystko powyżej 50% (w Belgii nie ma takich ocen jak w PL - są punkty i wyniki w procentach (ile procent materiału zostało przyswojone, w ilu procentach wykonywane są prace itd). Po miesiącu w nowej szkole już odkryto talent artystyczny Najstarszej i została oczywiście pochwalona (córka uczestniczyła w wywiadówce). Oni mają w BSO 6 godzin zajęć technicznych tygodniowo z czego sporo wymaga tworzenia czegoś, więc dziecko ma się okazję wykazać talentami. Z matmy wyniki ma bardzo dobre (jako i matka oraz ojciec chrzestny zwykle mieli). Nauki przyrodnicze też nie ma co krytykować za bardzo. Jakby nie patrzeć w tej dziedzinie trzeba się nauczyć na nowo każdej głupiej nazwy pospolitego ptaka, ssaka, rośliny, części ciała, o drobniejszych rzeczach nawet nie wspomnę. Nawet mnie wkurza, że nie wiem, jak się nazywają po tutejszemu te wszystkie mrówki, gołębie, sarny, mlecze, brzózki, prawdziwki, surykatki. Człowiek, niczym ciele jakie, nie zna podstawowych nazw, a weź się w rok czy dwa naucz tego wszystkiego, czego uczyłeś się odkąd zacząłeś mówić i łazić. Mama, tatuś, babcia, dziadziu uczyli że to co robi "muu", to krówka, to co robi "ko-ko" to kura, a to co "ćwir-ćwir" to wróbelek. A patrzajcie, tutejsze maluchy mówią, że kura robi "tok-tok", świnka "knor-knor", a piesek "blaf-blaf". Czyli nawet zwierzaki mówią innym językiem. I my tego wszystkiego musimy się naumieć, jak dzidziusie.
Zu powoli zaczyna mówić. Jeszcze nie wiele, jeszcze się obawia, ale są postępy. Malutkie, ale SĄ! Dotąd, przez DWA LATA się nie odzywała praktycznie w niderlandzkim języku do nikogo. Dziś przyznaje, że ma już jakieś koleżanki z innej klasy, z którymi próbuje trochę rozmawiać. Nawet nie wiecie, jaka to dla mnie radość. Podczas wywiadówki sama na własne oczy widziałam i na własne uszy słyszałam, że odpowiadała nauczycielom, że się uśmiechała. Fajnie. Powoli do przodu. Jeśli nic jej nie zablokuje, to myślę, że już pójdzie, że będzie coraz lepiej. Wszak już po tych 3 tygodniach widzę zmianę w nastawieniu nauczycieli, czyli, że i oni zauważają, że coś drgnęło w dobra stronę. Wcześniej obawiali się, czy podoła, czy znajdą wspólny język. Dziś patrzą na wyniki i widzą, że nie jest tak źle jak myśleli na początku. Rozumieją, że potrzeba czasu, że jest jej trudno, że musi walczyć ze swoim charakterem, nieśmiałością, niską samooceną. Cieszą się razem ze mną, że jest zadowolona ze szkoły, że chętnie chodzi, że jej się podoba, mimo, że jest jej trudniej niż większości.
Jak zaczynają się wywiadówki, znaczy że ferie już blisko. No tak, jeszcze tylko dwa długie tygodnie do ferii jesiennych. Inne oznaki zbliżających się ferii to wszechobecne dynie, duchy i pająki. Ha! Wczoraj Młody ledwie do mnie doszedł, zaczął nawijać bez opamiętania o pająkach-spinach-spajderach. Nie mógł doczekać się, aż wydostaniemy się z tłumu rodzicowo-dzieciowego, jaki tworzy się przy odbieraniu dzieci na szkolnym podwórku. W końcu jednak doszliśmy do naszego roweru i Doro mógł otworzyć tornister by wyciągnąć ważny list od pani, w którym ta informuje, że w poniedziałek dzieci mają przynieść do przedszkola żywego pająka w jakimś pojemniku i wszystkie inne rzeczy okołopająkowe, jakie w domu posiadają, bowiem następny tydzień właśnie tym słodziakom będzie poświęcony. No, w końcu zbliża się przecież Halloween.
wystawa w ogrodzie botanicznym w Meise |
Najstarsza zaś gotowała dziś w szkole "pompoensoep", czyli zupę z dyni. Tak tak - pompoen [czytaj: pompun] to dynia. Bawi mnie brzmienie tego wyrazu niezmiennie, bo pompon to w PL zupełnie co innego. Zupa okazuje się całkiem dobra. Młoda przyniosła trochę. Postanowiłam nawet z tego tytułu kupić dynię i wreszcie samemu ugotować. Myślę, że w następnym tygodniu się uda to zrealizować. Tutaj chyba w każdej restauracji jest to danie teraz w menu obowiązkowe, to jak tu nie spróbować ukuchcić samemu?
Dyniowate w ogrodzie botanicznym w Meise. |
Ogród Botaniczny w Meise odwiedziliśmy w zeszłą niedzielę. Więcej zdjęć znajdziecie
Jeśli lubicie jesienne kolory, to warto się wybrać samemu do tego ogrodu. Ogród ma ok 90 ha, my przeszliśmy tylko małą jego część. Wstęp kosztuje 7 euro, dzieci wchodzą za friko. Na terenie ogrodu jest restauracja, zamek, nad wodą i sporo innych ładnych rzeczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko