7 lutego 2018

Pierwsze wakacje chorobowe na obczyźnie

Poszłam do naszego doktora Guido. Dałam dowód. On wtyknął go do czytnika, poklikał w kompie i z lekkim zdziwiem pyta się czy ja już kiedykolwiek byłam u niego. Nie zajarzyłam najpierw o co się mu rozchodzi, bo jak nie byłam, jak byłam, najdalej z tydzien temu - chodzę tam co chwilę jak nie z Młodym to z Młodą, to z Najstarszą, bo co chwilę komuś coś dolega (choćby lenistwo, ale zwolnenie do szkoły zawsze trzeba). W końcu mnie olśniło, że przez te 4 lata w Belgii to ja osobiście jeszcze chora nie byłam i on mnie nie ma jeszcze w systemie. 

Najwyższy zatem czas zanieść do roboty pierwsze zwolnienie. No, póki co wysłałam jego skan mejlem dzięki czemu na dostarczenie do firmy mam czas do końca miesiąca. U nas najważniejsze w procedurze chorowania jest pomiędzy 8 a 9 rano zadzwonić na specjalny numer do zgłoszeń choroby i zameldować, że jest się chorym oraz powiadomienie pierwszego klienta. Kolejne kroki to pójście do doktora i powiadomienie biura o długości zwolnienia. Resztę klientów powiadamia biuro. Potem już można chorować. Co też niniejszym czynię. A jeszcze trzeba mieć na uwadze, że w każdej chwili może wpaść kontrola, by sprawdzić, czy aby faktycznie choruję... Niech przychodzą, mnie to nie przeszkadza, bo nigdzie się nie wybieram, skoro mam okazję posiedzieć sobie w domu w spokoju i to bez żadnego towarzystwa. Toż to raj na ziemi. 

W sezonie zachorowań na grypę i temu podobne choróbska ja - jak na normalną inaczej przystało - postanowiłam pochorować na kręgosłup. Żeby było śmieszniej przez weekend kompletnie nic nie robiłam, bo Młody miał grypę żołądkową i trzeba było przy nim siedzieć i przytumiać, i przebierać piżamy i myć, no sami wiecie jak to jest przy grypie żołądowej... Poniedziałek też miałam wolny, żeby Młody mógł całkiem wydobrzeć. No i tak oto się okazuje, że trzydniowe nieróbstwo jest złe dla zdrowia. Już w poniedziałek po południu zaczęło mi być niewygodnie siedzieć, leżeć a nawet stać, bo w kręgosłupie się coś potenetgowało jakby. Do rana się nie naprawiło i miałam duże wątpliwości, czy dam radę pracować 8 godzin, a że M_jak_Mąż nakazał mi się nie cykać tylko iść do doktora, no to poszłam. I tym oto sposobnym chytrem mam teraz krótkie wakacje. Siedzę sobie  w ciepełku (na polu w minusie brrr), wygrzewam plecy poduszką z nasionami (taką, którą się grzeje w mikrofalówce) i biorę jakieś tabletki przeciwzapalne. Doktor powiedział, że jak to nie pomoże, to da mi skierownie do kinezysty. Może pomoże i nie trzeba będzie wydawać kilkuset euro na kine. Co prawda dużo zwracają z ubezpieczenia, ale najpierw trzeba zapłacić...

M nie dawno łaził na masaże kręgosłupa, to jestem poinformowana. Z tym, że on miał od lat okropne bóle głowy i doktor stwierdził, że na to mogą pomóc masaże... W Polsce twierdzili, że z tym nic się nie da zrobić i tylko coraz silniejsze tabletki przpisywali. No cóż, póki co masaże zakończone, ale na
razie trudno ocenić, czy faktycznie pomogły. Co prawda jak dotąd M nie miał takiego bólu łba jak wcześniej i twierdzi, że jest lepiej, ale zobaczymy po kilku miesiącach... Tak czy owak co raz to przekonuję się, że jeśli idzie o możliwości medyków oraz podejście do pacjeta to PL i BE dzielą lata świetlne. Oczywiście podejrzewam, że to kwestia prywatnej służby zdrowia. Tu nie ma czegoś takiego jak państwowa, wszystko jest prywatne i za wsio trzeba płacić, a ubezpieczenie wraca tylko część poniesionych kosztów. Tak więc coś za coś. Zawsze możemy wybierać, do jakiego lekarza pójdziemy, a każdy lekarz doskonale wie, że jak nie sprosta oczekiwaniom pacjentów, jak nie będzie się wystarczająco starał to nikt nie bedzie do niego chodził - proste. My zaś wiemy, że nie ma nic za darmo. 
u nas na wsi

Tymczasem w następny poniedziałek zaczną się ferie krokusowe, czyli luzu ciąg dalszy, bo nie trzeba o szóstej wstawać i budzić małolatów.  Po feriach Młody będzie miał imprezę urodzinową. W tym roku wynaleźliśmy w necie nowy fajny kryty plac zabaw,  gdzie w programie urodzinowym jest magik i przedstawienie muzyczne, a picie i żarcie jest nielimitowane. Mam nadzieję, że będzie to warte wydanych 300€ wszak nie jest to jakaś znowu mała kwota, choć raczej normalna w porównaniu z innymi ofertami urodzinowymi.

 Powiem wam, że trzeba się ogimnastykować, żeby wymyślić coś oryginalnego na urodziny. Jak już kiedyś wspominałam tu organizowanie urodzin to sprawa niemal obowiązkowa. Wypada co najmniej kilku najlepszych kolegów gdzieś zaprosić. Z tym, że jak ktoś we wrześniu pojedzie z dmuchanym zamkiem i imprezą dla całej klasy to potem efektem domina wszyscy zapraszają całą klasę... a nie ukrywam, że kryty plac zabaw w naszej gminie zaczyna być już lekko nudny, jak non stop ktoś tam organizuje urodziny. No i z jakiegoś powodu śmierdzi tam bardziej niż w innych "kulkach".
Jak dotąd w tym roku szkolnym poza urodzinami z zamkiem Młody był w dwóch różnych krytych  placach zabaw i  w gospodarswie dla dzieci, no i w tym tygodniu idzie do kina na bajkę. Fajnie, że akurat ta, na której jeszcze nie byliśmy.

My się trochę wyłamaliśmy z domina i ograniczyliśmy się do imprezy dla  10 osób, znaczy licząc nas dorosłych i dziewczyny to 14. A w tym przybytku jest o tyle fajnie, że są też atrakcje dla straszaków - kręgle i gry laserowe, a Młode jak najbardziej na kręgle są chętne, czyli wszystko gra. Bez sensu jest robić urodziny dla małego a duże zostawić na pół dnia wtedy w domu. Co innego jak ktoś urządza dodatkowo imprezę dla rodziny w domu, ale my nie mamy tu rodziny....
Legenturia, bo tak nazywa się ten dom zabaw,  bardzo mi się spodobała, ale trochę miałam obawy co do organizowania urodzin 30 km od domu. W końcu jednak przypomniało mi się, że już byliśmy na urodzinach u kolegi Młodego w podobnej odległości i było fajnie. Część rodziców już potwierdziło a Młody czeka jak zwykle z niecierpliwością na wspólną zabawę. 

u nas na wsi
Najpierw myślałam o urodzinach w domu, bo Młodemu takie się marzyły, ale potem doszłam do wniosku, że w tym kraju to wcale nie było by takie proste - przynajmniej dla dzieci w tym wieku, co innego starszaki. Bo w Polsce to kiedyś wystarczyło kilka zabaw wymyśleć, przygotować i gotowe. Jednak dla dzieci tutejszych to już nie takie hopsiup. Wszak one wszystkie jak jeden mąż odkąd skończyły 2,5 roku, spędzają w przedszkolu po 8 godzin dziennie codziennie, a tam nauczyciele organizują im ten czas bardzo ciekawie - masa projektów, szalonych pomysłów, wymyślnych zabaw, przedstawień, wycieczek itd itp. Tych dzieci byle czym nie zaskoczy ani nie zabawi, bo w przedszkolu i gotują, i majsterkują, i tańczą, i bawią się we wszystkie możliwe zabawy. Zabawa swobodna "róbta co chceta" zupełnie odpada na takim metrażu, stromych schodach i 4 delikatnych zwierzakach na pokładzie. Nie wyobrażam sobie 18 sześciolatków w naszym dwupiętrowym domu. Znam ich już dość dobrze i wątpię czy wszyscy by wyszli z tego cało, wszak to  światowe, pyskate i śmiałe dzieci przedszkolne, a nie zahukani domatorzy trzymajacy się mamusinych spódniczek. Już jak we trzech kiedyś byli (nasz i 2 kolegów) się bawić, szło ociepieć chwilami, bo to bańki sie wylały, to plastelina się wdeptała w dywam, to ten tamtego popchnął, a ten chce pić, a tamten kupę ...aaaa ja już za stara jestem na takie rzeczy. Poza tym nie muszę, bo są inne możliwości. Jak będą więksi to pomyślę nad domowymi urodzinami.

Tymczasem dziś karnawał w przedszkolu. W tym roku szkoła przerabia tematykę morską i wszystko co dzieje się w szkole jakoś z tym tematem musi się wiązać. Nawet mejle do rodziców zaczynają często słowem "Haaaaai!" (haai po niderlandzku to rekin). Karnawał więc pod hasłem WODA. A ty matko kombinuj, za co przebrać chłopaka. Najłatwiejsza była by kropla, no ale kropla to KROPLA, ONA, nie on, nie kropel. "Chłopiec nie może być kroplą przecież". Nie może być też ośmiornicą ani meduzą... a taki czadowy pomysł na świecący kostium z folii bąbelkowej wynalazłam na pintereście. 




Postanowił być zatem haaiem, czyi rekinem. Potrzebowałam do tego szarej bluzy. Weź dziś człowieku znajdź bluzę, koszulkę czy cokolwiek bez obrazka lub napisów z każdej strony! Na szczęście znalazłam jakąś szarą bluzę z darów od znajomych. Trochę mi szkoda było psuć dobrej bluzy, ale co tam. Z tyłu doszyłam jej na okrętasa płetwę, którą wypchałam watą i usztywniłam gąbkową ściereczką kuchenną (która jak wysycha robi się twarda). Na kapturze przyszyłam patrzały z guzików, a zęby wycięłam ze starej  mikołajowej czapki i przyszyłam od środka kaptura. Młody dopominał się o skrzela, bo rekin musi oddychać to przykleiłam je z jakiejś czarnej taśmy klejem do materiału (w actionie pełno takich dupereli). Biały brzuch ze starego podkoszulka też przykleiłam, bo nie chciało mi się szyć, wszak ja i krawiecto to bardzo, ale to bardzo odległe pojęcia. 
Uszyłam też ogon i przyszyłam go do starych szarych jeansów, ale nie wiem czy Młodemu nie bedzie to z kupra spadało i czy da się w tym siedzieć (próbował i mówił że się da, no ale hm... trochę w zad gniecie i przeszkadza).

Pod szkołą widziałam mnóstwo różnych rybich ogonów wystających spod kurtek u dzieci płci obojga, więc rekiny, delfiny i syreny dziś chyba dominują. Widziałam też małą czerwoną słodką włochatą ośmiorniczkę, kilka piratów i piratek. Myślę, że nauczyciele wrzucą fotki na stronę i bedzie można sobie pooglądać te wszystkie wodniaki. Uwielbiam zabawy karnawałowe dla dzieci, uwielbiam oglądać te wszystkie stroje i makijaże, a przygotowywanie samemu kostiumu z niczego to też niezła frajda nawet jak się nie umie szyć.

Tymczasem pora ruszyć trochę dupsko z kanapy, bo plecy mi dają znać, że nie podoba im się siedzenie w jednym miejscu w jednej pozycji. Idę zatem robić pyzy z mięsem, które obiecałam wszystkim :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko