20 sierpnia 2022

O tym jak wygląda radioterapia i jak dowożą na nią wolontariusze

Właśnie zaczęłam trzytygodniową radioterapię

Przeto muszę zaraz tu o tym opowiedzieć, bo niektórzy są pewnie ciekawi, jak to wygląda. 

Dziwne to jest jak na mnie, ale denerwowałam się tym dniem. Nie wyspałam się nawet porządnie, bo co chwilę się budziłam… Noooo, nocne wycieczki młodzieży mi w tym nie pomagały… No weźcie, wstałam o pierwszej na siku, idę na dół, a tu światła pozapalane i na schodach, i w salonie, a żywej duszy nie ma. Co za dranie roztargnione - pomyślałam. No ale wracając z kibla, zobaczyłam, że nia ma klucza w drzwiach wyjściowych i że zasuwka odsunięta… WTF?! Gdzie kto polazł po nocy? - pomyślałam i się zdenerwowałam lekko. Poszłam sprawdzić pokój Młodej i stwierdziłam brak Młodej i brak aparatu fotograficznego (zatyczka od obiektywu leżała na biurku, stąd wniosek, że coś koło domu knuje), co mnie uspokoiło i podreptałam z powrotem do wyrka. Wtedy usłyszałam kroki i rozmowę… Z kim ona tam łazi po nocy?! Wyglądam przez okno, a to nie jedno, a dwoje moich dzieci. CO ROBI MŁODY Z SIOSTRĄ W NOCY NA POLU?! Kopara mi opadła, ale i tak poszłam spać, postanowiwszy się ich o to na drugi dzień zapytać, co też uczyniłam, gdy już wstali w południe. A było to tak:

Młody usłyszał, że siostra idzie na dół, to poszedł za nią, bo chciało mu się siku, a trochę jeszcze boi się ciemności i bycia samemu na parterze. Wracając z wuceta zauważył za oknem dziwne, podejrzane żółte światło i zawołał siostrę. Siostra obadała sytuację, stwierdziła obecność pomarańczowego Księżyca na niebie i postanowiła zrobić mu zdjęcie. Młody skorzystał z okazji i poszedł z nią i nawet dźwigał dla niej statyw… Ot i cała zagadka. Jakby mi się siusiu nie zachciało, nawet bym nie wiedziała, że się gdzieś szwendali… Ech te dzieci ;-)

Tak czy owak i bez nocnych zagadek byłam zestresowana, bo jakoś tak mam ostatnio, że denerwuję się, gdy coś nowego mnie czeka, nawet gdy nie mam specjalnych powodów do stresu. Najwidoczniej się człek bardziej nerwowy z wiekiem robi. Drzewiej zawsze byłam oazą spokoju nawet w momentach, w których innych zżerała panika, jak egzaminy, czy tego typu rzeczy, dlatego stres dla mnie teraz taki niezwyczajny jest.

Tym razem było dwie nowe rzeczy na raz, bo poza radioterapią jeszcze dojazd do szpitala z wolontariuszami.Wiedziałam od dawna, że coś takiego jest, ale nie wiedziałam, jak to tak na prawdę funkcjonuje. Stąd nerwa.

Jak funkcjonuje taki transport pacjentów z wolontariatu we Flandrii? 

Na wstępnej wizycie w szpitalu pielęgniarka od spraw socjalnych zapytała, czy mam czym dojeżdżać, a gdy odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie bardzo (nie ma od nas połączenia publicznymi środkami transportu, prawa jazdy nie mam, a na skuter za daleko, by codziennie przez 15 dni dojeżdżać), zaproponowała mi skorzystanie z usług wolontariuszy z mojego funduszu zdrowia. Gdy wyraziłam zainteresowanie, powiedziała, że skontaktuje się z moim funduszem („mutualitetem”) i wszystko załatwi. Za parę dni powinni do mnie zadzwonić z informacją, co i jak.

Zadzwonili. Jednego dnia zadzwoniła pani z i-mens i poinformowała mnie, że znaleźli już dla mnie kierowcę na poniedziałek i wtorek, po czym podała jego imię, które zaraz zapomniałam, i dodała, że na piątek jeszcze nikogo nie mają, ale szukają. Nazajutrz zadzwoniła ponownie, by poinformować, że w piątek pojedzie ze mną niejaki Geert, czy Gert i że przyjedzie po mnie o tej a tej godzinie pod dom. Po czym upewniła się, czy mają właściwy adres (otrzymali wszystkie dane ze szpitala). 

Geert zjawił się nawet kilkanaście minut wcześniej i zawiózł mnie do szpitala, gdzie zaparkowawszy auto na parkingu, zaprowadził mnie na właściwą poczekalnię (szpital w Aalst to dosyć wielki szpital, istny labirynt korytarzy). Gdy załatwiłam, co miałam załatwić, czyli odebrałam swoją dawkę promieniowania, szofer już na mnie czekał w poczekalni, by zaprowadzić mnie na parking i odwieźć do domu. Jednym słowem, to lepsze niż taksówka.

Ledwie dotarłam do domu, znowu zadzwoniła miła pani z i-mens, czyli instytucji współpracującej z moim funduszem zdrowia, która koordynuje pracę tych wolontariuszy, ale też np pielęgniarek, z których usług korzystałam podczas chemioterapii. Pani dzwoniła, by poinformować, że mają kierowcę na kolejne dni i jest to Jean-Pierre. W tym momencie ja poinformowałam ją, że w szpitalu dostałam nową rozpiskę wizyt i że pozmieniali godziny w niektóre dni. Podałam pani nowe godziny i powiedziałam, że w związku ze zmianami mam problem z czwartkiem, kiedy mam też wizytę w klinice piersi w innym szpitalu. Zapytałam, czy kierowca mógłby mnie zabrać z tego szpitala i zawieść do drugiego, bo do pierwszego mogę autobusem pojechać rano…? Ona powiedziała, że okej, ale musiała od nowa obdzwonić wolontariuszy w sprawie tych zmian. No bo wiadomo, że wolontariuszom może nie być wszystko jedno, wszak na pewno robią to w wolnym czasie…  Chwilę później znowu miałam ją na linii. Wszystko załatwione. Dopóki szpital znowu czegoś nie zmieni… Szacun dla tych ludzi za cierpliwość i wyrozumiałość. 

Kto płaci za te przejazdy?

Wolontariusze może i jeżdżą dobrowolnie, ale wiadomo że ani paliwo za friko nie jest, ani utrzymanie samochodu i ktoś musi za to płacić. Wstępnie zapłacę za to ja - za jakiś czas otrzymam stosowne faktury. Pani za każdym razem podaje mi kwoty i pyta, czy się zgadzam.  Jeden dzień kosztuje mnie ok 25€, ten z cudowaniem około 30 €, bo więcej kilometrów wyjdzie. Po otrzymaniu i opłaceniu faktur z i-mens, wysłać je mam do funduszu zdrowia, skąd powinnam bodajże 60% zwrotu otrzymać, a potem podać kopię faktur i zwrotów do szpitala, który ma mi oddać resztę kosztów, co może potrwać oczywiście kilka miesięcy, ale tu na wiele rzeczy trzeba czekać, zanim system przemieli dokumenty i nie ma co srać żarem. 

A jak wygląda ta cała radioterapia?

Czekam w stosownej poczekalni aż ktoś wywoła moje nazwisko… No okej, dobra, jak ktoś BĘDZIE PRÓBOWAŁ wywołać moje nazwisko „pitzrssftrstt… i w końcu powie „Magdalena”, a potem zapyta, jak się to nazwisko cholera jasna wymawia i z jakiego ja jestem cholera jasna kraju?! ;-) Ubaw zawsze ten sam.

Po wywołaniu biorę z przyznanej mi szafki swój szlafrok i idę do przebieralni, gdzie rozbieram się do pasa i zakładam szlafrok, a potem wychodzę innymi drzwiami i czekam na krzesełku, aż znowu mnie ktoś zawoła do sali właściwej.

mój szpitalny szlafrok w przebieralni

Tam zdejmuję szlafrok i kładę się na leżance na plecach z rękami za głową i ugiętymi kolanami (jest specjalny podkolannik oraz uchwyty na dłonie, żeby było wygodnie), tak samo jak leżałam podczas wstępnego badania. W razie potrzeby załoga moją pozycję poprawia, bo wtedy zrobili zdjęcie i komputer im pokazuje, jak dokładnie mam leżeć. Potem wychodzą, a maszyna sprawdza, czy na pewno dobrze leżę. Wracają i zakładają do maszyny jakieś dodatkowe koromysła, w tym - jak zauważyłam, taki ołowiany odlew, który zrobili po poprzednim badaniu, kiedy to doktor ułożył mi na klacie ołowiany sznurek. Ta ołowiana płytka ma dziurę w takim samym kształcie jaki doktor zrobił ze sznurka. Przez tę dziurę padało jakieś kolorowe światło i na koniec załoga wykropkowała mi ten kształt markerem na klacie i jeszcze krzyżyk nabaźgrali na środku. I potem zalecili mi się przez kilka dni myć się pomiędzy tymi kropkami, żeby się nie zmyły. Bardzo śmieszne. Jak o tym w domu powiedziałam, to Najstarsza, która niedawno przemalowywała kilka swoich mebli, zaleciła mi zakleić te mazaje taśmą malarską  na czas mycia buachacha. 

Ani przygotowania, ani samo napromieniowywanie nie jest w żaden sposób odczuwalne, tak samo jak np prześwietlanie złamanych kości. Tylko to ustrojstwo się rusza i hałasuje. Każą przy tym leżeć spokojnie i ani dygnąć, bo w tym zabiegu każdy milimetr ma znaczenie. 

Potem przychodzą z powrotem, odsuwają maszynę i można się iść przyodziać i wracać do domu, szlafrok zostawiwszy w swojej szafce w specjalnej torbie ze swoim imieniem :-)

torba ze szlafrokiem

Dziś, zgodnie z obietnicą, otrzymałam specjalną oliwkę do mycia i krem do smarowania z Avene. Produkty tej marki robione są ponoć typowo pod rakowców i innych ludzików z problematyczną, wrażliwą skórą  i już wcześniej sporo próbek i produktów ze szpitala gratis dostałam. Nie wiem, czy szpital ma z tego jakieś profity, czy Avène ma z tego jakieś profity i w sumie mnie to nie obchodzi. Dają, to biorę i używam. 


Zrobiłam se pamiątkowe selfie z bazgrołami na klacie, gdy kombinowałam przed lustrem, jak niby mam mycia torsu bez uszkadzania tego wątpliwego dzieła sztuki, dokonać. Cycków bym tu raczej nie pokazała, ale łysą klatę z blizną i bazgrołami mogę. Voilà! 


Gdyby się ktoś poczuł zgorszony czy zniesmaczony tym zdjęciem, to niech wie, że ja też nie jestem zachwycona ani tym, że mam raka, ani tym że zamiast pięknej piersi mam paskudną bliznę. Tylko że czytelnik może zamknąć tę stronę w przeglądarce a nawet ją zablokować i zapomnieć, a ja, podobnie jak setki kobiet na całym świecie, widzę ten obrazek każdego dnia w lustrze i muszę z tym żyć. Przynajmniej dopóki nie umrę, a dzięki w/w chorobie może się to zdarzyć o wiele wcześniej niźli statystyki przewidują. Co więcej, rak piersi może dotyczyć każdego z was i dobrze, byście byli tego świadomi. Nikt się też zbytnio nie przejmuje, co czują kobiety po amputacji piersi obrzucane każdego dnia setkami reklam bielizny, pięknych strojów kąpielowych, kremów ujędrniających biust… Zresztą dziś wszędzie pełno obrazków cycatych i wydekoltowanych, czy prawie nagich albo i nagich lasek. W końcu mamy XXI wiek i zwyczajni ludzie nie mają, a przynajmniej nie powinni mieć problemów z odkrytym ciałem, czy z mówieniem, rozmawianiem  o nim, o jego niedoskonałościach, o chorobach, wadach, zabiegach. Problemy z tym tylko zwykle  różne sekty i inne zacofane organizacje religijne mają, ale to już nie mój problem. Niemniej jednak uważam, że blizna po operacji piersi nie jest gorsza niż widok narzędzia tortur, na którym wisi przybity do niego gwoździami prawie nagi i zakrwawiony facet, a który to obrazek katolicy umieszczają z premedytacją, gdzie się tylko da i nawet dzieciom każą to oglądać, a bywa że i na szyi to noszą i się do tego modlą, nic nie robiąc sobie z faktu, że dla niekatolików nie rzadko jest obrzydliwe i niesmaczne… ale to inna opowieść..



Pierwsza radioterapia nic mi nie zrobiła. W znaczeniu, że niczego nieprzyjemnego nie odczuwam na razie, ale podejrzewam, że to przyjdzie z czasem. Przede mną jeszcze 14 dawek rentgena. Ufam, że robi to natomiast coś potencjalnym komórkom rakowym i że to im się nie podoba, i że szlag je od tego trafi. 

A na koniec o tym, że pora zabrać się za siebie

Gdy byłam w liceum, pewnego dnia ubzdurałam sobie, że chcę zrobić szpagat. Mimo że byłam sprytna i dosyć wygimnastykowana, to jednak do szpagatu dużo mi brakowało. Ale jak ja czegoś bardzo, chcę to staram się do tego dążyć. Postanowiłam, że będę codziennie ćwiczyć i się rozciągać, aż zrobię szpagat. No i tak było. Ćwiczyłam uparcie jeśli nie codziennie, to co najmniej kilka razy w tygodniu. Po dwóch latach mogłam się już popisywać na wuefie szpagatem i się popisywałam przy każdej nadarzającej się okazji ^^

Najważniejsze w tej historyjce jednak jest to, że zwyczaj codziennych ćwiczeń przyjął się u mnie na dobre i pozostał. Potem przez kilka lat trenowałam wschodnie sztuki walki, co tylko ten zwyczaj umocniło i rozszerzyło mi repertuar i dodało finezji oraz nowych pomysłów. Potem miałam w życiu kilka przerw w tej codziennej gimnastyce. A to mi zakazali ruchu w ciąży, bo że zagrożona, mówili, a to miałam okresy niechcemisizmu i oklapnięcia, a to za małe mieszkanie… Wcześniej czy później jednak wracałam do tego.

Ostatnimi laty, przyznaję bez bicia, dosyć się obijałam pod tym względem. Albo miałam przerwę całkowitą, albo ćwiczyłam byle jak po 5 minut rano. No, ale nie robiłam sobie wyrzutów z tego powodu, wszak jak się przejeżdża rowerem kilkadziesiąt albo i kilkaset kilometrów miesięcznie, zapitala po 4 do 8 godzin na miotle, a potem jeszcze ogarnia dom to ruchu i gimnastyki raczej nie brakuje.

Tylko że nagle jakiś rak się przypałętał i trochę się potentegowało. W domu niby w miarę normalnie wszystko robię, ale nie chodzę do roboty i nie jeżdżę na rowerze ani nie ćwiczę. 

No dobra, po operacji, jak już się dało, to zaczęłam po troszku się gimnastykować, bo cosik mi popsowali i miałam za krótką rękę… W sensie ciągnęło okropnie i bolało, gdy sięgałam ręką  w górę. Gimnastyka pomagała… Tyle tylko, że potem przyszła chemia, a z nią kitowe samopoczucie i zmęczenie. Próbowałam trochę ćwiczyć, ale zupełnie nie szło. Źle i gównianie się czułam. Nie chciało mi się. Nie miałam sił. Ani chęci. No to olałam to całkiem.

I tak minęło prawie 8 miesięcy. Wydaje się nie dużo, ale to jednak jest dużo. Za dużo.

Chemia się skończyła wreszcie. Minęło kilkanaście dni i zmęczenie zaczęło mijać, a mi zaczęły wracać chęci do życia, radość i energia. Tylko ręka mnie bolała w przedramieniu okropnie, że nie mogłam prania wieszać. I uda mnie bolały przy każdej zmianie pozycji. Jeżdżenie rowerem było niezłym wyzwaniem, a i przekręcanie się z boku na bok w łóżku nie było łatwe.

Trudno orzec, ile w tym winy chemii, a ile braku ruchu. Pewnie pół na pół. Postanowiłam jednak spróbować się trochę rozruszać.

Zaczęłam od próby naprawienia ręki, bo to była masakra jakaś… Ogrzewałam ją gorącą poduszką z pestek wiśni. Potem masowałam rozgrzewającym olejkiem do ciała. I próbowałam rozciągać za pomocą ćwiczenia. Nie wiem, czy cokolwiek z tego pomogło, czy zwyczajnie czas zrobił swoje, ale już mnie nie boli i działa jak należy. 

Potem postanowiłam zacząć zwyczajne codzienne ćwiczenia od stóp do głów… i zderzyłam się ze ścianą! To był lekki szok dla mnie, gdy po wykonaniu próbie wykonania kilku prostych ulubionych ćwiczeń się okazało, że jestem starą, zniedołężniałą staruszką. 🤯🧓🏻

Ledwie zrobiłam 4 pompki (o wstydzie!) i to NA KOLANACH. Z wielkim bólem i trudem udało mi się wycisnąć 4 (słownie: CZTERY!!!) przysiady, a uda bolały potem z pół godziny… Może to chemia, a może zwykłe zasiedzenie. Trudno powiedzieć. Brzuszki na szczęście mogłam w miarę normalnie robić, jak na taką przerwę. Z czego wnioskuję, że jednak chemia miała duży udział w niedyspozycji nóg i rąk.

Kompletna porażką natomiast były ścięgna. Okazało się, że siedząc na podłodze płasko w rozkroku nie sięgnę nawet dłońmi do palców stóp, a gdzie tu „żaba”?, w której kiedyś byłam mistrzem. (siedząc w szerokim rozkroku i trzymając dłońmi stopy położyć (lub prawie położyć) głowę i klatę na podłodze. Gdzie zrobienie mostka? że o szpagacie nawet nie wspomnę…

Nie, spokojnie, tak serio to ja nie oczekuję w tym momencie od siebie, że w wieku 45 lat zrobię szpagat czy żabę (jest to teoretycznie możliwe, nie mam jednak takich aspiracji w tym momencie), ale mimo wszystko przed chemią miałam ciągle raczej giętkie ciało, a teraz skostnienie i skurczenie mojego ciała jest okropne. 

Zapuściłam się! Nie podoba mi się to.

Tak nie może być. Taka ja to nie ja. Muszę to naprawić! Choćby dla własnej satysfakcji. Ale też po to, by za kilka tygodni móc wreszcie wrócić w miarę normalnie do pracy, bo ileż można gnić w domu?

Kilkanaście dni temu zaczęłam systematycznie ćwiczyć co rano. Już przez ten krótki czas sporo się polepszyło. Teraz robię po 10 przysiadów, brzuszków i babskich pompek (na kolanach - bo nie ma co się, panie, przemęczać w tym wieku hehe) no i trochę innych ćwiczeń na różne części ciała. Mięśnie mnie już nie bolą. Rozciągniecie jeszcze się nie polepszyło, bo nad tym zwykle trzeba dłużej popracować. 

Teraz mam tylko nadzieję, że radioterapia nie popsuje mi planów, że da się ćwiczyć, bo lubię być zwinna, gibka i mieć świetną kondycję fizyczną. 

Póki co jest weekend i dobrze by było nie myśleć przez chwilę ani o raku, ani o depresji, ani o finansach, ani o przyszłości. No więc czary mary hokus pokus trele morele bęc niech się stanie radość i wytchnienie 🍀🦔🦄. Idę do ogrodu popatrzeć na cuda:

Tata Wróbel i Dzidzia wróbel

Heniek ujarany deszczem

Heniek

Bożenka (zmokła kura)

Chip

Sunny


Słodziak 

Słodziak nr 2







16 komentarzy:

  1. jestem, jestem ale ... tak tylko przeleciałam wzrokiem bo chyba jeszcze nie chcę wiedzieć nic o radioterapii. Dopiero mnie to czeka po Nowym Roku to dam sobie czas na te nowinki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem, ja też wolałam najpierw sama doświadczyć, a potem u innych zobaczać

      Usuń
    2. przeleciałam wybiórczo dolną połowę i po pierwsze widzę, żeśmy równolatki :D a po drugie co do blizny to nie wiem jak będę się odnosić do własnej ale pamiętam taką sytuację kiedy byłam służbowo u jednej starszej Pani koło 70-tki która niestety miała spore już problemy z pamięcią i zachowywała się dosyć dziwnie. W trakcie naszej rozmowy o jej rodzinie w jej mieszkaniu ona nagle ni z gruchy ni z pietruchy podniosła bluzkę a pod nią nie miała bielizny tylko właśnie gołą klatę płaską jak naleśnik i na niej dwie poziome blizny. Nie wiem czemu to zrobiła zupełnie nie rozmawiałyśmy o jej zdrowiu tylko chciałyśmy z koleżanką ustalić jakąś jej rodzinę. Pamiętam, że nas zatkało i zszokowało i zachowanie (ale demencja to wiadomo) i widok. Jednak ludzie chyba takich widoków nie lubią. Są niby jakieś kampanie fundacji onkologicznych które nawet całe sesje foto robią amazonkom ale to nadal szokuje. Ja na razie nie mogę się przyzwyczaić do zniekształcenia lekkiego spowodowanego wstawieniem portu naczyniowego. Małe gówienko a jednak mam świadomość, że mam czasowo coś obcego wszyte pod skórę i jest to dziwne uczucie.

      Usuń
    3. aaaa jeszcze co do kosmetyków. Niestety u nas jest wieczna bieda. Nic nie dostajemy gratis wszystko trzeba sobie samemu organizować. Nie sądzę, żebym przy okazji radio coś dostała. Sama sobie wyszukałam eko dermokosmetyki dla osób po chemii mocno natłuszczające skórę i bez syfu i innych polepszaczy zapachowych. I oczywiście te kosmetyki mają niezłą cenę no ale ...

      Usuń
    4. zerknęłam z ciekawości i znalazłam Twoje kosmetyki u nas też można je nabyć :D

      https://www.superpharm.pl/av-egrave-ne-xera-calm-a-d-2522-200-ml-100307.html

      Cena w zasadzie podobna jak kosmetyków które ja kupuję polskiej firmy :)

      Usuń
    5. Co do ceny tych produktów z Avene, to właśnie spr i u nas są one tańsze 🙈🤯… w przeliczeniu na tę samą walutę oczywiście, bo ogólnie to przy naszych zarobkach one w ogóle nie są specjalnie drogie - nie, że tanie, ale nie rzadko normalnie za tyle kupuję ulubione produkty… Jednak ja chyba sobie i tak znowu oliwkę balneum do mycia kupię, bo mam podejrzenia, że po tej oliwce swędzi mnie skóra (dwa razy sobie kończyny umyłam i mnie swędziały, choć może to przypadek - dziś wymyję się moją starą oliwką z kneippa a potem znowu z avene i zobaczę), a poza tym nie czuję, by moja skóra była wystarczająco nawilżona i już lepiej tania oliwka do mycia z nivea działa, bo kneipp też dupy nie urywa ;-). Balneum używałam podczas chemii i to zwykłe nie super natłuszczające i było super, no ale to moja prywatna opinia. Krem natomiast wydaje się dobry. Wcześniej miałam ze szpitala krem do rąk avene i był też świetny - tylko uriage go przebija (ale droższy). Ja mam zasadniczo problem z zapachowymi rzeczami ze względu na bycie wysoko wrażliwym więc i temat bezzapachowych rzeczy mam trochę obcykany. Tyle że ja pod prysznic i do smarowania lubię pachnące. Tylko do rąk nie toleruję no i produkty do prania to już w ogóle ani ja, ani młodzież, ani tym bardziej nasze świnki nie akceptujemy pachnących szmat :-)

      Usuń
    6. Co do tego, co ludzi szokuje, to mogłabym książkę napisać, zwłaszcza że ja lubię pod prąd i szokowanie i wkurzanie ludzi swoimi poczynaniami to moja specjalność. U nas na szczęscie mniej jest tych rzeczy, niż w Polsce. Paradowałam tu np z ogoloną głową sporo przed diagnozą raka i tylko niektórzy wydawali się zaskoczeni. Sporo też łysych lasek widuję na ulicy, a nawet łyse modelki w internetowych sklepach odzieżowych, tymczasem z Polski mnie słuchy dochodzą, że to jest karygodne nawet jak się jest po chemii… Oczywiście wiadomo, że blizny to co innego, ale moim zdaniem im więcej się o tym (czy wszystkim innym) mówi, im więcej się pokazuje, tym szybciej staje się to akceptowalne i normalne. Ja mam za sobą długi, zbyt długi, czas braku akceptacji własnego ciała i całej siebie, dość wycierpiałam przez brak akceptacji i tolerancji ze strony społeczeństwa tego jaka i kim jestem. Przeszłam długą i bolesną drogę, zerwałam nawet kontakty z tzw rodziną i wieloma dawnymi znajomymi, by móc być sobą, by kochać i szanować siebie taką jaką jestem z wszystkimi moimi wadami i niedoskonałosciami. Zaakceptowanie braku cycka było jedną z trudniejszych rzeczy, ale dzięki małżonkowi i dzieciom oraz wielu innym ludziom i wielu przemyśleniom mi się to udało. Górka, pod którą siedzi port nigdy nie była dla mnie psychicznie problematyczna. Na początku fizycznie trochę niekomfortowa, bo się bałam, że coś się tam może popsuć, jak będę za dużo łapami machać czy coś. Dziś po 8 miesiacach nawet o niej nie pamiętam ani nie zauważam - stała się częścią mnie, jak pieprzyk, czy blizny po ospie.

      Usuń
  2. Zdjęcia przyrodnicze cudne:-)
    Bardzo ciekawy opis, z tym leżeniem bez ruchu to koszmar, miałam tak na rezonansie i ten hałas maszyny!
    Moją mamę na chemię woził tato, ale spotkaliśmy na onkologii w Bydgoszczy panią, która dojeżdżała PKSem. Nie wiem, jak dawała rade z powrotem...
    Próbowałam po dłuższej przerwie poćwiczyć i prawie kontuzji się nabawiłam, więc albo rower, albo spacery.
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja dojeżdżam pociągiem i autobusem 1,5 h ;) nie jest tak źle ale odbiera mnie mąż bo jednak z powrotem wolę wygodniejszą podróż

      Usuń
    2. To zrozumiałe, widziałam jak fatalnie moja mama to znosi...

      Usuń
    3. Ja na czerwoną chemię jeździłam z mężem (po drodze do pracy), a potem odbierała mnie sąsiadka. Po białej chemii jednak już sama autobusem zaczęłam wracać, a potem skuterem jeździłam, bo babcia (w sensie babcia) z sąsiedniej wioski jeździła sama autem i nawet raz mnie podwieźć do domu chciała... obciach c'nie! ;-) No to zaczęłam pyrkać skuterkiem - 40 minut jazdy, ale nic mi się nie działo, bo i ogólnie chemię znosiłam lekko raczej.

      Usuń
    4. O łał, udało mi się pozostać zalogowanym i skomentować swojego bloga jako ja. Coś nowego x🤣

      Usuń
    5. ooooo czyli faktycznie biała jest już dużo lepsza ? no to pocieszenie bo jeszcze mam jedną czerwoną i potem biała. Znaczy idę ku lepszemu :)

      Usuń
    6. Odkryłam, że jako ja komentować mogę wchodząc z telefonu przez instagram, ale z iPada już nie działa ten myk :-/ Biała chemia jest słabsza, no ale też u mnie (bo to raczej indywidualnie jest ustalane o każdego) czerwonej było tylko 4 co 3 tygodnie, a białej 12 co tydzień więc ogółem się wyrównuje. Po czerwonej wypadają kłaki, podczas białej u mnie już odrosły. Biała mi też na brzuch szkodziła bardziej (biegunka) ale odkryłam, że jak piję sok i jem ciastka czy paluszki w trakcie kroplówki to nie mam biegunki. Jednak i tak każdy tydzień był inny i jedynym wspólnym mianownikiem zdaje się być właśnie nieprzewidywalność. No i ja w trakcie białej zaliczyłam też covid co zapewne miało jakiś wpływ na moje samopoczucie i osłabienie, ale fakt że korone przechorowałam tak samo jak małżonek i córka mówi, że nie jest tak źle, jak straszyli że jest… Jednak, jako się rzekło, każdy dostaje inną dawkę chemii, inaczej znosi, inaczej reaguje organizm… nie ma się co z innymi porównywać.

      Usuń
  3. Fajny ten system we Flandrii, bardzo ciekawe wszystkie te wpisy. Szanuję podejście do wielu spraw :) pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima