22 marca 2025

Dwudziestolatka z osteoporozą zaczęła staż w dziale zieleni

 Ostatnio nie chciało mi się pisać. Coraz częściej rozważam zakończenie blogowej przygody, bo to choć satysfakcjonujące, przyjemne i pomocne, to jednak bardzo czasochłonne, a czasem dość irytujące. 

Dziś jednak postanowiłam znów coś skrobnąć w swoim pamiętniku. 

W ostatnim czasie dużo się działo wokół Naszej Najstarszej. Bo to i często tak jest, że jak się nic nie dzieje, to się nie dzieje, a potem nagle wszystko na raz. 

Po półtora roku czekania i poznawania kolejnych instytucji i nowych ludzi współpracujących z biurem pracy VDAB Najstarsza ropoczęła w końcu pierwszy staż

Ludzie z szopy (kto czytał ten wie) załatwili jej staż w dziele zieleni w naszym urzędzie gminy. Otrzymała oczobolnie pomarańczowe ubrania z napisem "student" i z nazwą gminy. Przyniosła do domu cały komplet: koszulki, bluzy, kurtkę, a do tego rękawiczki i buty robocze. Niektóre są używane, inne nowe.



Na początek będzie pracować 2 razy w tygodniu po pół dnia. Potem więcej, ale też niezbyt dużo.

Staż jest niepłatny, bo to jest nauka zawodu w praktyce, ale jakąś tam symboliczną premię ma otrzymywac, za to że jej się chce. Zwracać jej będę też koszty dojazdu. Dojeżdża co prawda rowerem, ale w Belgii dojazdy rowerem są zazwyczaj najbardziej opłacalne, bo chodzi o wspieranie korzystania z rowerów zamiast samochodów - zdrowiej i ekologiczniej. 

Pracują tam w 3-, 4-osobowych grupkach. Rano wszyscy spotykają się albo w urzędzie gminy, albo w magazynie, gdzie trzymają te wszystkie swoje kosiarki, dmuchawy, grabie i inne zabawki. Najstarsza ma zatem 5-6 km do roboty i sobie spokojnie rowerkiem kręci. Dalej już jadą autami na miejsce.

Jak na razie Najstarsza jest zadowolona.

 Jednego dnia wyrywała chwasty z klombów, drugiego walczyła motyką z trwanikiem, który bez pytania wylazł na ścieżki w parku.

 To może być dla niej całkiem dobra praca. Praca na świeżym powietrzu, ciągle w ruchu. Nie trzeba się z nikim przymusowo socjalizować, z nikim rozmawiać. Lider mówi, co trzeba robić i jak, nie trzeba samemu o niczym myśleć, samemu niczego planować. Praca jest może i ciężka, ale niebyt skomplikowana, a jedonocześnie dosyć urozmaicona i raczej przyjemna.... Nic to, pożyjemy zobaczymy. Próba nie strzelba.

Najstarsza opowiada, że mają też gratis napoje. Nie tylko wodę, ale i colę, czy mleko czekoladowe. A jak pracują w parku przy domu spokojnej starości to jeszcze i zupy czy darmowe owoce dostają. Fajnie.

Nie fajnie natomiast jest z jej zdrowiem.

Wyniki skanu kości okazały się bardziej niż niepokojące. 

Najpierw poszłyśmy z tym do naszej rodzinnej lekarki, bo następne wizyty w Leuven zaplanowane były dopiero na maj, czerwiec i sierpień. Lekarka powiedziała, że to niestety wygląda na osteoporozę, ale dodała że ona ma doświadczenie z menopauzą i osteoporozą u starych bab, ale na menopauzie u tak młodych dziewczyn się nie zna. Poradziła, byśmy skontaktowali się z Leuven, bo może choć przez telefon coś powiedzą, jakieś leczenie zapodadzą... 

Napisałam zatem mejl do działu ginekologii i dołączyłam wyniki skanu kości. Zaraz też dostałam odpwowiedź, że przekazano mejl lekarzom prowadzącym. W poniedziałek zadzwoniła lekarka i powiedziała, że w środę (za dwa dni) mamy wizytę u endokrynologa. Dodała, jakby trochę zirytowana, aby nie panikować, bo u młodych ludzi wyniki trochę inaczej się interpretuje... 

A potem przyszłyśmy na tę wizytę i trójka lekarzy po wywiadzie, kilku badaniach (ciśnienie, ważenie, osłuchiwanie) i dłuższej dyskusji za zamkniętymi drzwiami, oznajmiła, że jednak problem jest bardzo poważny. Osteoporoza w wieku 22 lat to nie jest zdecydowanie normalna rzecz ani tym batdziej pożądana... Lekarz Najważniejszy oświadczył, że będą się temu bardzo dokładnie przyglądać, badać na rózne sposoby i spróbują dojść, dlaczego tak się stało, jak się stało. 

Na razie ma brać przepisane hormony oraz witaminę D z wapniem.

Następnie pobrano jej wiadro krwi potrzebnej do różnych badań i wyznaczono następne spotkanie za miesiąc.

Wszyscy, z którymi rozmawiałam, mówią, że jesteśmy w dobrych rękach, bo szpital w Leuven to ponoć najlepszy szpital w Belgii i jeden z najlepszych na całym świecie. Koleżanka z pracy powiedziała z uśmiechem, że nawet sułtan Omanu tam się leczył parę lat temu. 

Tylko znowu pojawiły się te nie do konca zrozumiałe dla nas pytania: "boisz się?" "martwisz się?" i wszyscy znowu zdają się nie wierzyć w negatywną odpowiedź. A my spoglądamy na siebie i się zastanawiamy, o co im w ogóle chodzi znowu...

Identycznie jak w przypadku mojego raka. Zaczynam się zastanawiać, czy oni wszyscy chcą człowieka celowo zestresować takimi durnymi pytaniami czy co? Bo słysząc trzeci czy piąty raz podobne pytanie, człowiek zaczyna sie faktycznie zastanawiać, czy nie powinien zacząć się bać, panikować, trząść portkami, a może nawet zacząc odkładać na krematorium...

Ja teraz wiem przy tym, że wtedy, gdy takich pytań, wsparcia i konkretnych porad człowiek na prawdę potrzebuję, to nikt nawet na człowieka nie spojrzy, pies z kulawą nogą nawet się nie zainteresuje. Ba, ludzie zdają się żadnego najmniejszego problemu w ogóle nie dostrzegać... I człowiek jest całkiem sam ze wszystkim i sam przeciwko wszystkim. Sam musi sobie radzić, odbijając się od kolejnych ścian i dobijając do kolejnych drzwi, a czasem wręcz żebrząc o odrobinę zainteresowania... Myślę tu głównie o Młodej i jej poważnych problemach zdrowotnych, które większość spacjalistów, na których trafiałyśmy zbywa, lekceważy albo w ogóle nie wierzy w ich istnienie. 

Nie twierdzę tu, że mojego raka czy przypadek Najstarszej należy bagatelizować, czy umniejszać, ale przecież takie są fakty i przed tym nie uciekniesz. Po cholerę straszyć ludzi i pompować problem? Ufamy, że skoro lekarze problem rozpoznali, to wiedzą, co trzeba robić i że będą robic tyle, ile się da, i że powiedzą jak trzeba z tym żyć, jak postępować, co robić a czego nie robić. Pożyjemy i zobaczymy.  

Kuźwa, póki co to nawet nie wiemy co co chodzi, bo póki co to nikt nam o tym problemie nie opowiedział. Ja nie jestem lekarzem. Ni chuja nie mam pojęcia, co tak na prawdę oznacza, że ktoś ma osteoporozę. Znaczy wiem, co to jest, ale jak to się przekłada faktycznie na codzienne życie, jakie są tego stanu konsekwencje, co to robi tak na prawdę odczuwalnie, to nie wiem, a przeciez sam fakt jako taki to mnie ani grzeje ani ziębi. Że kości się łamią łatwo to już jest no jakiś problem, ale nadal trzeba najpierw się dowiedzieć, jak to tak na prawdę działa i jak łatwo te kości się tak na prawdę łamią i jak sie potem i czy w ogóle w ogóle zrastają? Czy można z tym coś zrobić, czy można to poprawić, jak szybko się to ewentulanie bedzie pogarszać i td itp. To miliony pytań, które musimy zadać następnym razem, by móc ten problem oszacować, a dopiero wtedy ewentualnie można się zacząc niepokoić, bać albo i nie, bo może tylko dostosować życie do okoliczności, jeśli się tylko da i żyć dopóki się da...

Sorry, ale nie rozumiem ludzi, którzy boją się samych słów. Powiesz, że masz raka i od razu widzisz te szeroko otwarte oczy i politowanie, współczucie w oczach. Jeszcze nie wie, jaki to rak, czy w ogóle złośliwy, czy uleczalny czy śmiertelny, na jakim etapie jestes, jak długo ci zostało a już ci kondolencje składa i pyta, czy na pogrzeb go zaprosisz... Ja muszę mieć o wiele więcej danych. Najstarsza ma dosyć podobnie. 

To nie jest zdecydowanie dobra wiadomość, raczej dosyć nieoczekiwana, wręcz szokująca i należy oczekiwać, że przyniesie wiele kłopotów, ale co, bok se wyrwiesz, podkoczysz wyżej dupy, zawrócisz kijem rzekę? Nie! Trzeba żyć dalej i zobaczyć, co się stanie, a potem się tym ewentualnie martwić i z tym walczyć. Bo kto jak nie my.

Nie ukrywam jednak, że czasem mam już tego dość. Co z jednej strony na prostą wyciąniesz, to z drugiej strony się wypierdoli. I tak cały czas. 



Dobrze, że wiosna się pojawiła, że słońce dużo świeci i ciepłem powiało, że kwiatów dużo już kwitnie, że liście się zaczynają rozwijać, bo jak pogoda wesoła to i łatwiej dźwigać życiowy bagaż i fajniej kopać się z koniem. W sumie to nawet kamień pod górę jakby lżeć się toczy, kiedy słoneczko przygrzewa a ptaszki śpiewają. 

Moim kamieniem jest oczywiście ciągle nie dające za wygraną porakowe zmęczenie. Chodzę jednak uparcie do roboty. Choć miałam już w tym tygodniu zwolnienie lekarskie w razie wu, gdyby pozastrzykowe zmęczenie trzymało dłużej niż weekend. Po niedzieli jednak je wyrzuciłam do kosza i popedałował do świetlicy. A ten tydzień pracowałam praktycznie codziennie. Ba, dwa razy dziennie. Tylko środę miałam wolną od pracy, ale wtedy cały dzień spędziałam w Leuven, bo tę wizytę miałyśmy, a komunikają publiczną to cała wyprawa przecież.

Mam też skierowanie do fizjoterapeuty, ale a razie nie dzwoniłam do naszej kine, bo nie mam czasu ani sił. Masaże i gimnasttki są męczące i powodują zawsze dodatkowe zmęczenie, bo żeby było lepiej, musi być gorzej, jeśli idzie o fizjoterapię. Trochę się zatem tego obawiam. Jednak z drugiej strony mam już dośc tego bólu pod łopatką rozchodzącego się po całych plecach, szyi aż czasem, adje się, do mózgu przy ostrzejszym nagłym ruchu głowy, szczególnie rano... A trwa to już było nie było od dobrych paru miesięcy i nie chce sobie pójść, co jest dosyć irytujące i już mi się trochę znudziło. Moje własne ćwiczenia znalezione w necie coś tam ociupinę może i pomogły, ale nie za bardzo.

W świetlicy coraz mniej ludzi, chcoć dzieci tyle samo. W tym tygodniu jedna koleżanka zgłosiła swoją niezdolnośc do pracy. Na razie ma 2 tygodnie wolnego, ale należy się spodziewać, że też może dłużej zostać w domu. Kolejna pożegnała załogę na zawsze, więc w przyszłym tygodniu będzie nas o dwie mniej. Pojawiają się jacyś wolontariusze i kilku emeytów na flexi-job się zgłosiło, ale oni nie wypełnią do końca wakatów pełnoprawnych pracowników. Kolejna koleżanka zaczęła jednocześnie wykonywać już częściowo pracę dla innej świetlicy, więc nie będzie raczej brać nadgodzin, jak to dotąd bywało. Jednym słowem robi sie trochę cyrk na kółkach. Nie zazdroszę szefowej cotygodniowego planowania dyżurów, bo to zdaje się być zadanie dla mistrza puzzli i to z wielką fantazją. Nasz plan godzin zmienia się nawet kilka razy w tygodniu, bo oczywiście w międzyczasie zawsze coś komuś wypadnie (i musi zbierać ;p). Szefowa jednak zawsze jest uśmiechnięta... Nie, wszystkie koleżanki ciągle się śmieją i ciągle są pozytywnie nastawione do pracy, choc gdy z nimi zagadać, to mają już też wszystkiego po wyżej uszu i są piekielnie zmęczone tą skomplikowaną sytuacją i przygnębione tak niefartownym końcem pracy w tym miejscu.

 Dziwna sytuacja, mówię wam.

W niektóre dni, gdy frekwencja dzieci dopisze, nie zaszkodziło by się rozdwoić a nawet roztroić. A trzeba dodać uczciwie, że ja się tam dosyć opierdzielam, bo przeciez tylko po 10h/tydzień pracuję, czyli połowę tego, co koleżanki. No i ja nie dostaję wszystkich zwykłych obowiązków teraz, a tylko jako pomocnik, można rzec, tam funkcjonuję.

Wczoraj stałyśmy we cztery na podwórku. Gdy zarządzi się obowiązkową zabawę na podwórku, dzieciom nie wolno bawić się w środku, bo nikt nie ma w środku dyżuru, ale co zajrzysz do środka, to jakiś drań a to bawi sie w kuchni, a to pudło z autkami wykopyrtnięte i autka po calej sali, a to jakiś gnojek bez pytania zabrał piłeczke ze szafki i grają sobie w najlepsze w piłkarzyki we dwóch, a to znowu przyłapujesz drania na grzebaniu na biurku wychowaców, gdzie zaglądanie jest surowo zabronione. Najbardzej są wkurzające zabawy w łazienkach. Ulubiony prank gónażerii to wejść do kibla, zamknąc drzwi na klucz i wypełznąć pod drzwiami. Oczywiśćie nikt nie widział, nie słyszał, nie powie... 

Kiedyś przyłapałm grupę straszych dziewuch w kiblu przedszkolaków na czadowej zabawie polegającej ja nalewaniu wody z kranu do gumowych jednorazowych rękawiczek... Zdążyły już trzy czyste ręczniki zużyć do ścierania zalenej podłogi. No, ale przynajmniej starały się posprzątać haha. 

Najbardziej jednak wkurzające są debilne tłumaczenia, że niby któraś wychowaczyni im pozwoliła coś robić albo jeszcze bardziej irytujące dyskusje, bo gnojkowi jednemu z drugim wydaje się, że ma rację. Nie cierpię kłamiących w żywe oczy i oszukujących ludzi. Nie ważne dziecko to, czy dorosły. Kłamcy, to dla mnie najgorsza kategoria ludzi.

Wczoraj jeden młody przywalił młodej łopatką i nabił jej śliwę na czole, w drugą cisnął kawałem drewna. Kilku kozaków prowadziło wojnę na piasek. Potem mieli piasek we włosach, na i pod ubraniem, w oczach. Inne pyrtaski zbudowały wieże z kamieni i wdrapały sie na zabawową kuchnię. 

Jeden giguś próbował się wdrapać na ogrodzenie i przeskoczyć, by pójść po piłkę, zamiast normalnie wyjść bramą, koło której z kluczem dyżurowała koleżanka. Było mnóstwo zderzeń rowerków z hulajnogami i rolkarzami. Była wojna na paletki do badmintona, kopanie się po dupach, popychanie, bitki o zabawki, wykradanie zabawek bez pytania z szopy. Niektórzy płakali za mamą, inni martwili się, że tata coś długo nie przychodzi. A tu jeszcze komuś nieprzygoda się zdarzyła i trzeba było zmieniać majtoszki. Ktoś tam sedes kupą wysmarował, inny ktoś nie spłukał po załawtwieniu sprawy i ktoś jeszcze inny przyszedł naskarżyć i ponarzekac na sztank w kiblu. Nie zliczę, ile nosów ze smarków trzeba było obetrzeć (niech żyje alergia na pyłki), ile butów pomóc zdjąć i założyć (w piaskownicy można sie bawić bez butów).

W godzinach szczytu byłyśmy we cztery (potem dwie posżło do domu), czyli około 10 dziecków na łebka. Dziecków, które jak się czasem wydaje, potrafią być w 7 miejsacach na raz i wszędzie coś uknuć diabelskiego.  Czasem nie wiadomo, czy ochrzanić je i dać im karę, czy śmiać się razem z nimi. Zdarza się, że wybieram opcję drugą, no bo zabawne są skurczybyki czasem. 

Niby pracuje się tylko te 2 czy 3 godziny, ale jest to praca bardzo intensywna i wyczerpująca zarówno fizycznie jak i psychicznie. Jednakże też  tyleż samo satysfakcjonująca, fajna, wesoła. Męczy mnie to jak fiks. Wieczorem ledwie co nogi za sobą włóczę, a stopy mnie tak bolą, że się zataczam. Jednak też ciągle bardzo to lubię. Bardzo się stresuję, ale też dobrze się bawię w tej pracy. Są jednak też takie dni, że żałuję, iż poszłam na ten kurs i zgłosiłam się do tej pracy. Dni w których jest na prawdę ciężko i kiedy bardzo intensywnie odczuwam, że to JUŻ nie dla mnie, że to pomyłka i że nigdy nie powinnam nawet zaczynać sie z tym mierzyć. Jednak, gdybym nie zaczęła, to bym przecież tego nie wiedziała. No i przynajmniej coś robię ciekawego, na coś się choć trochę przydaję, poznaję fajnych ludzi (tych małych i tych dużych), uczę sie czegoś nowego, a nie siedzę sama w czterech ścianach całe dnie pierdząc w stołek.

Tylko to dziwne, niepokojące wrażenie, że znajomość języka niderlandzkiego u mnie zanika zamiast się poprawiać. Wydaje mi się czasem, że coraz trudniej przychodzi mi przypominanie sobie słów, jeszcze trudniej budowanie prawidłowych zdań... Nie tylko po niderlandzku, ale po polsku. Tyle że po naszemu jest to o wiele mniej odczuwalne, bo jednak lepiej ten język znam, od małego się nim posługuję, więc i łatwiej obejdę zamknięte drogi używając innych wyrazów czy opowiadając w inny sposób, co chcę powiedzieć. Piszące ten tekst kilka razy próbowałam sobie przypomnieć potrzebne mi w danej chwili słowo i na próbach oraz złości się kończyło. Problem nasila się i bardziej uwidacznia przy większym zmęczeniu. Wydaje mi się, że ostatnimi czasu coraz częściej ktoś z domowników słyszy ode mnie "nie wiem, kurwa, jak to jest po polsku", bo nie mogę sobie przypomnieć potrzebnego słówka po polsku, ale np po niderlandzku albo jeszcze śmieszniej po angielsku mi się przypomni.

W tym miejscu muszę dodać, że zakup elektryka poprawił  znacznie sytuację. Mogę codziennie rowerować do pracy i poza pracą, co jest przyjemne, dostarcza mi energii słonecznej, cudnych widoków i sporej dawki ruchu, ale nie jest męczące tak jak zwykłe rowerowanie.


W Leuven będąc po raz kolejny doszłyśmy do wniosku, że to miasto nam się nie podoba. Mimo że wiele fascynujących obiektów w nim znaleźć można i sporo pięknych miejsc zawiera, tak ogólnie coś mówi NIE. Nie podoba mi się tu. Jakieś takie brudne się wydaje i opuszczone. Nie to że śmieci na ulicach leżą, bo jakoś specjalnie nie leżą, ale takie wrażenie mamy (ja i Najstarsza w każdym razie). Nie czuję bluesa po prostu. Póki co moim ulubionym miastem pozostaje Mechelen, dalej jest Brugia, potem Gent. Leuven to chyba dopiero po Antwerpii by się znalazł, choć Antwerpia nie należy do moich ulubionych miast. Za Leuven jednak było by jeszcze np Aalst i Bruksela, więc nie takie ostatnie jeszcze ;-) Moja wioska nie jest miastem, ale była by gdzieś po środku listy chyba…

No ale dobra, skupmy się na pozytywnych aspektach i ładnej, ciekawej stronie Leuven. To że dobry szpital uniwersytecki tam mają, już mówiłam, ale mają też zacny rynek…


Mają też pełno rowerów w wodzie. Od pierwszego wejrzenia mnie to bawi, choć też każe się zastanowić, czy oni tam aby wszystkich w domu mają… czy tylko fiu bziu albo fiksum dyrdum…









Poniższy mural nas zachwycił. No niesamowicie realistyczny. Potem już w domu będąc se wyguglowałam artystę i mi pokazało jeszcze, że jest specjalna aplikacja, która pozwoli ten obrazek zanimować. Możecie być pewni, że następnym razem to sprawdzę organoleptycznie.




Mają tam też w tym Leuven, podobnie jak w kilku innych belgijskich miastach, stare mury miasta. Skurczybyki podoczepiali do takich np czternastowiecznych ruin nowe cegły i tak pobudowali kolejne budynki. Ba, nadal tak się w Belgii robi, że zostawia się pół ściany domu i dobudowuje na tym dalszy ciąg. Po co? A tego to, proszę ja was, nichuchu nie rozumiem. Bo można…? 
Po co ci jest potrzebny w środku miasta mur z dwunastego, czy tam szesnastego wieku to też nie wiem. Pewnie, by głupi się pytał, a mądrzejszy wiedział… Jest to oglądam i fotografuję, bo ciekawie to wygląda, ale sensu nie widzę za bardzo…




A to tam daleko to nasz szpital. Jeden z największych w Europie, jak powiadają. Faktycznie jest dosyć pomotany i zakręcony, ale łatwy w nawigacji.

To wejście (w remoncie częściowo) od strony przystanku autobusowego. Z przodu odjazdy autobusów. To byczy przystanek z kilkoma peronami.


A na koniec pochwalę się własnoręcznie skraftowanym chlebem pszenno-żytnim na zakwasie (też samodzielnie uchodowanym) i upieczonym w naczyniu żaroodpornym. Nowo zakupiony koszyczek do wyrastania chleba okazał się nie być kompatybilny z posiadanym naczyniem żaroodpornym, w związku z czym próba umieszczenia ciasta w za małym, ale nagrzanym niemal do czerwoności naczyniu okazała się byc przedsięwzięciem karkołomnym i chleb się trochę potentegował. Nie miało to jednak wpływu ani na cudny zapach podczas pieczenia, ani na fantastyczny smak domowego chleba, przy którym to gówno ze sklepu, które litościwie ludzie zwią chlebem, może się schować. 

Zwykly prosty chleb na drożdżach, który często piekę, też jest smaczny. Ten wymagał całego dnia certolenia, ale efekt był tego wart. Przepis wzięłam ze strony  https://aniagotuje.pl/ Nota bene często z tej strony korzystamy z Małżonkiem, bo dziewczyna ma bardzo dobre przepisy i zawsze wszystko ze szczegółami ale prosto wyjaśnia. Polecam. 

Mąkę pszenną miałam z najbliższego supermarketu, żytnią z internetowego sklepu https://www.denotenshop.be/, koszyczek do wyrastania, sitko do mąki, torebki papierowe i wiele innych rzeczy do pieczenia (oraz zwierząt) biorę z Aveve (stacjonarnie i online)… Wiem, że nikt nie pytał, ale może ktoś takiego info potrzebował nawet o tym nie wiedząc hehe.

… się potentegował…


A jeszcze ptaszki i ośmiornicę  zrobiłam z włóczki choć nie umiem ani na drutach robić, ani szydełkować ;-)





Prawie zapomniałam o najważniejszym zdarzeniu! Wczoraj z pracy wracając na rowerze nagle musiałam ostro zahamować (popierdzielałam na pełnej petardzie), bo oto moim oczom 👀 ukazało się zjawisko niespotykane. KAJTEK! Bociek ci to był na polanie pod lasem. 
Pierwszy raz, odkąd w Belgii mieszkamy, zobaczyłam tu bociana na żywo. Te w zoo się nie liczą. Boćki nie są tu bowiem popularnymi ptakami. 
Ten (albo jakiś jego kolega) pojawił się w okolicy gdzieś z rok temu. Nie widziałam go, ale widziałam zdjęcia wrzucane na fejsbukowe grupy przez okolicznych mieszkańców z zapytaniem, co to za ptak. Mało kto potrafił rozpoznać bociana, bo - jako się rzekło - nie widują takich ptaków na co dzień. W końcu i mnie ten zaszczyt kopnął. Spotkałam wreszcie bociana koło domu. Radość wielka.

Dalej też inne zdjęcia






pszczoły murarki coś już knują koło hoteliku

na świetlicowym podwróku kwitną już fiołki









 





8 marca 2025

Ruiny, plaża, ferie krokusowe

 Miniony tydzień ogólnie mi się podobał, choć piątek był dosyć ciężki.

W niedzielę, jako się rzekło, świętowaliśmy urodziny Naszych Panów. Nasze swszystkie świętowania wyglądają podobnie, bo najczęściej świętujemy we własnym domu w piątkę. Tak jest najlepiej. Nie trzeba się do nikogo dostosowywać w żaden sposób. Jeśli mamy chęć i nastrój, stroimy się ładnie, a innym razem siedzimy sobie w dresach czy piżamach. Jesteśmy przecież wśród swoich we własnym domu, zatem robić możemy co nam się podoba. Możemy siedzieć długo, alno bardzo krótko.  Każdy może w dowolnym momencie pójść do swojego pokoju, by odpocząć w ciszy w bezpiecznym otoczeniu. Dla normalsów być może to nie do końca zrozumiałe, ale dla takich dziwaków jak Nasza Piątka nawet pół godziny fajnej wesołej spokojnej rozmowy z najbliższymi może być wyczerpujące. 

Tort gitarowy choć cudem kulinarnym ani artystycznym nie był, to jednak wszystkim smakował i solenizantom się podobał, czyli swoje zadanie spełnił.

Małżonek się zapytał, czy napis na ścianę kupiłam? Z czego chyba wniosek, że profesjonalnie wyglądał… albo wprost przeciwnie haha 😜 

tort gitarowy



dekoracja urodzinowa 


Młody był przy tym wyczerpany i chory po koncercie. Tak jest za każdym razem. Tu może ktoś pomyśleć, że koncert rockowy jest zwyczajnie ciężki dla trzymastolatka, ale trzeba wam wiedzieć, że dla Młodego równie męczący jest szkolny występ, czy nawet ustna odpowiedź przed klasą albo wizyta w parku rozrywki czy na jarmarku świątecznym. Emocje (nie ma znaczenia, czy pozytywne, czy negatywne), światła, ruch, dźwięki, obecność innych ludzi, zapachy... to wszystko Młody (i reszta Piątki) odbiera tak intensywnie, że w mig jego mózg jest zmęczony, przebodźcowany i potrzebuje spokoju, ciszy, izolacji. Jeśli nie dostanie tego, to wariuje, a co za tym idzie, siada cały system dowodzenia ciałem i umysłem, co oznacza chorobę: ból i zawroty głowy, ból i napięcie mięśni, mdłości, brak apetytu, gorączka (nie raz wysoka), nieludzkie zmęczenie - objawy pi razy drzwi jak przy ataku grypy, które trwają od 1 do kilku dni, a to "TYLKO" przebodźcowanie. I jedyne co można z tym zrobić, to nauczyć się z tym żyć. Tak trzeba planować swój czas, by po atrakcjach mieć czas je odchorować w domowym zaciszu.

Teraz był tydzień ferii krokusowych, więc Młody miał czas wypocząć, a ja z pomocą Młodej starałam się go wyciągać z domu, by jego mózg i od ekranów trochę odpoczywał, bo one choć fajne, to też obciążają mózg. 

We wtorek, kiedy miałam wolny dzień, zabrałam go do Mechelen na poszukiwania ruin nigdy niedokończonoego hotelu w parku Vrijbroekpark, które to ruiny parę dni wcześniej zostały udostępnione do legalnego zwiedzania. Wchodzi się do nich po drewnianych pomostach. Z tablic dowiedzieliśmy się, że hotel ten zaczęto budować w 1972 roku, jako hotel do spotkań biznesowych, ale po wybudowaniu zaledwie dwóch pięter budowa utknęła na zawsze. Nie wiadomo nawet do końca, co było tego przyczyną. Jedni mówią, że bagna (bo on na bagnach stoi) zaczęły stanowić zagrożenie dla budowli, inni że forsy zabrakło... 

Z innej tablicy poznaliśmy ciekawostkę językową, która mi wreszcie wiele dziwnych nazw miejsc wyjaśnia. Bowiem nie raz kminiłam o co chodzi z tymi portkami.... Chodzi o słowo "BROEK" [czyt.: bruk], które znaczy "spodnie" i które często pojawia się w nazwach różnych miejsc i miejscowości, co jawiło mi się totalnie bez sensu. A tu się, proszę ja was, okazuje, że dawniej słowo "BROEK" znaczyło też bagno. A dodać tu trzeba, że mieszkamy na terenie bagiennym, co jeszcze tu i ówdzie widać wyraźnie mimo osuszenia terenów. Inne aktualniejsze i znane nam słowo oznaczające bagno, to "moeras" [muras].

Idąc po drewnianej ścieżce podsłuchiwaliśmy niechcący trójkę chłopaków, którzy żywo z entuzjazmem dyskutowali o tych ruinach i ciekawostkach, jakie tam poznali. Ja stwierdziłam, że z wyglądu wyglądaja na podobnych Młodemu mądralińskich, a Młody potwierdził, dodając, że chciałby mieć takich kolegów. Takich z którymi można by godzinamy dyskutować o każdym kamieniu, roślinie, ciekawostkach ze świata, nowinkach naukowo-technicznych, wynalazakach, polityce, czy co tam w danym monecie najbardziej interesującym się jawi. Wiem doskonale, co on ma na myśli, bo i doskonale pamiętam to uczucie kompletnego braku zrozumienia wśród rówieśników, których zainteresowania zdawały się świadczyć o ograniczonych umiejętnościach korzystania z własnego mózgu i bardzo ograniczonej percepcji otaczającego nas świata. 


















Ledwie wyszliśmy z dworca w Mechelenm Młody skierował swoje kroki do pierwszej napotkanej burgerowni, gdzie zamówił burgera.... Zabawne to trochę było, bo gdy sprzedawca zapytał o sos, Młody odrzekł "geen saus" (bez sosu). Sprzedawca próbował handlować z tym, zachwalając z przekornym uśmieszkiem bogaty wybór sosów, ale Młody ze śmiechem upierał się na burgerze bez sosu. W końcu sprzedawca zapytał, czy frytki też mają być bez sosu i - wnioskując z miny - najwyraźniej oczekiwał, że Młody zaprzeczy, a ten odrzekł, że tak, frytki też bez sosu. Sprzedawca poddał się i przyszykował hamburgera i frytki bez sosu. Trzeba wam tu wiedzieć, że w Belgii jest zawsze duży wybór sosów do frytek, a zamówienie frytek bez sosu jest czymś nienormalnym, bo frytki zawsze je się z sosem. Najczęściej z majonezem. Po wędrówce parkowej z kolej wdepnęliśmy do Pizza Hut, bo wtedy z kolei ja byłam głodna, ale i Młody z chęcią wszamał parę kawałków pizzy peperoni.

Będąc w parku zaszliśmy do jakiejś prakowej restauracji, by skorzystać z wuceta. Gdy stałam w korytarzyku czekając na Młodego z pola wbiegły na bosaczka trzy dziewczynki z pojemniczkami w łapkach i poprosiły, bym pomogła im z kranem, gdyż chciały nabrać sobie wody. Pewnie coś tam z piasku gotowały i woda była im niezbędna. Poszły do chłopskiego kibla, bo tam chyba umywalka niżej była, ale nie dawały rady wcisnąc przycisku puszczającego wodę. Pomogłam im, ale jakoś bardzo mnie obrzydziło to, że one na bosaka do kibla wchodzą. Może to głupie, bo to że po placu zabaw na bosaka hulały wcale mi nie przeszkadzało, ba, normalne i oczywiste mi się wydaje (tutaj jest to normalne i dla mnie chodzenie na boso też jest normalne). 

park

park



w parku można na linie nad wodą przelatywać

park


Gdy tylko wsiadaliśmy do pociągu Młody wyciagał swoje słuchawki i mówił "no to nara", po czym oddalał się w świat muzyki, by w ten sposób odciąć się od męczącego świata, uporządkować swoje myśli, emocje i pozwolić mózgowi odpocząć w bezpiecznym znanym środowisku. Zawsze tak robi. Dziewczyny zresztą podobnie. 

W Mechelen nad wodą zawsze jest uroczo. Wypatrzyłam  też mały domcio, w którym z chęcią bym zamieszkała. Rozbawiła mnie też tabliczka… (w niderlandzkim „oe” czyta się jak polskie „u”)






domcio 🏠 

mnie śmieszy

hm…? 

dawna brama miasta Mechelen


W świetlicowej atmosferze feryjnej w poniedziałek i wtorek bardzo dobrze mi się pracowało. Było przyjemnie, w miarę spokojnie i dobrze się czułam. 

W poniedziałem prowadziłam zajęcia dla maluchów. Wybrałam różne zabawy z kolorowymi piłeczkami w różnych kolorach, fakturze, właściwościach  i wielkości. Maluchy musiały odnaleźć w szmacianym worku za pomocą dotyku piłeczkę do pary, potem przedmuchiwały piłeczki po podłodze za pomocą pistoletów wodnych (bez wody) oraz słomek trzymanych w ustach. Dalej było rzucanie do celu, podawanie piłeczek z miseczki do miseczki i przyklejanie na taśmie a potem zrywanie pileczek ze ściany oraz przenoszenie je chwytakiem. Niektórzy robili swoje własne zabawy i eksperymenty piłeczkowe. Zabawy się podobały. Koleżanka w tym samym czasie prowadziła zajęcia plastyczne dla tej samej grupy wiekowej i dzieci mogły wybierać, co chcą robić. Mogły też w ogóle nie brać udziału, tylko się swobodnie bawić zabawkami. U nas bowiem udział w zajęciach organizowanych jest dobrowolny

Jedak piątkowe popołudnie było koszmarne. Z trudem dotrwałam do końca.

Pracowałam co drugi dzień po 3 do 3,5 godziny dziennie. Trzy godziny wśród pięćdziesiątki dzieciaków w wieku 2-12 lat to całkiem sporo czasu. 

W piątek dzieci były już zmęczone całym tygodniem. Do tego koleżanki zmusiły je do zabawy na podwórku przez cały dzień. Nawet kanapki i ciasteczka jedzono na podwórku siedząc na trawie. 

W piątek mieliśmy 20 stopni ciepła i słońce pracowało pełną parą, więc faktycznie pogoda idealna do zabawy na podwórku, ale dla wielu dzieci, szczególnie młodszych to było o wiele za dużo. 

Nie ukrywam, że nie rozumiem takiej decyzji. Choć sama wielce sobie cenią zabawy na świeżym powietrzu, tak jednak uważam, że cały dzień to już lekki przesadyzm. Niektórzy to już słaniali się na nogach po południu... W związku z powyższym niektóre dzieci (szczególnie te z problemami) były ciężkie do zniesienia, a ja byłam zmęczona i ogólnie źle się czułam psychicznie, więc bardzo ciężko mi było nad sobą panować. Na prawdę nie wiele brakło, bym coś nieodpowiedzialnego zrobiła albo powiedziała jakiemuś dziecku. 

To dla mnie ważna lekcja i ważna refleksja. Gdy czuję się dobrze i sytuacja w świetlicy jest pod kontrolą, mogę pracować jako wychowawca jakoby pomocniczy, czyli np organizować jakieś dodatkowe zajęcia, czy też zajmowac się dzieciakami specjalnej troski, które potrzebują więcej uwagi, indywidualnego podejścia i z którymi raczej dobrze się dogaduję i które mnie lubią i do mnie się garną. Jednak, gdy jest chaos, harmider, gdy dzieci zbyt dokazują, kłócą się, nie słuchają poleceń, a ja do tego kiepsko się czuję, nie powinnam nawet wchodzić do świetlicy. Wtedy absolutnie nie nadaję się do tej pracy. Obawiam się, że wręcz mogę stanowić zagrożenie dla dzieci. 

Myślę, że muszę o tym porozmawiać z szefową albo przynajmniej z lekarką, by mieć ten fakt na uwadze zanim zdecyduję się na kolejne przedłużenie częściowego chorobowego.

Ogólnie jestem już niemal na 100% przekonana, że na dłuższą metę nie chcę wykonywać tego zawodu. To JUŻ nie dla mnie. Pomyliłam się w swoich obliczeniach. Warto było spróbować, by się tego dowiedzieć, bo inaczej cały czas bym o tym myślała. 

Teraz za to myślę, co w takim razie mam robić dalej...? Do piątku myślałam jeszcze, że może jednak jakoś dotrwam do końca umowy, czyli konca wakacji, ale teraz wątpliwości się spotęgowały, bo jednak trzeba się spodziewać, że takich trudnych dni będzie więcej, a to może się źle skończyć. 

Gdybym miała choćby najgłupszy pomysł na inną pracę, dziś napisałabym wypowiedzenie. Niestety nie mam ani jednego pomysłu na to, co jeszcze mogłabym robić. I nie chodzi nawet o to co bym chciała, bo o chceniach to ja mogę całkowicie już zapomnieć w moim wieku i w moim stanie, ale jaką robotę ja w ogóle była bym w stanie wykonywać. Nie ważne co, byle dać rady pójśc do tej  roboty i dać rady odbębnić godziny, wrócić do domu i być jeszcze w stanie wykonać domowe obowiązki.  Tylko tyle.

Nie mam ani jednego pomysłu. Gdy o tym myślę, zaczynam się denerwować. Małżonek nie zarabia tyle, bym mogła po prostu tak zwyczajnie nie pracować. Parę lat temu było by to może i możliwe, ale przy dzisiejszych cenach wszystkiego raczej nie ma takiej zasranej możliwości. Ale chuj tam, na razie żyję jakoś z dnia na dzień i za często staram się u jutrze nie myśleć, choć łatwe to nie jest...

A wracając jeszcze do tematu świetlicy, to znowu próbowałam zrozumieć, jaki sens mają te wszystkie ferie dla tych dzieci, które są w czasie ferii zamykane na całe dnie w tych placówkach...? 

Mechelen


Nie zrozumiałam. 

Nie powinnam się w ogóle interesować tym, jak rodzice wychowują swoje dzieci, bo to nie moja sprawa, ale kurde ciężko nad tym nie myśleć i się nie interesować, jak przez pół dnia użerasz się z czyimś autystycznym dzieckiem, które albo zasypia na stojąco przy stoliku jedząc kanapkę, albo kopie, drapie i bije wszystkich, albo ciska na glebę wszystkim, co mu w ręce wpadnie, bo rodzic postanowił zabrać je na karnawał do północy, a potem zostawił je na cały dzień (od 7 do 17) w świetlicy, gdzie zmęczone, niewyspane, przebodźcowane dziecko nie ma chwili spokoju, nie ma chwili ciszy i żadnej możliwosći odpoczynku. 

Żal mi tych wszystkich dzieci, które kiblują całe dnie kiblują w świetlicach w czasie ferii, bo tak, większość dzieci siedzi u nas od 7 do 17 czy nawet do 18 godziny. Co to są za ferie, gdy starzy budzą takiego trzylatka, czy nawet dziesięciolatka o szóstej i zawożą go do placówki, gdzie ani się nie wyśpi, ani nie poleży, ani nie posiedzi w spokoju, gdzie nikt nie ma własnego kąta, gdzie o 10 godzinie zje jedno ciasteczo lub owoc, o 12 zje kanapkę popijajać wodą z karnu, a o 16 zje ciasteczko z wodą, gdzie cały dzień musi robić, co mu się każe z 50 osobowym stadem innych, niekoniecznie przez siebie lubianych dzieci... I jeszzce tak jak w ten piątek, dzieci cały dzień przymusowo musiały siedzieć na podwórku, czy im się to podobało czy nie. Ja tam lubię być na podwórku, ale kuźwa nie cały dzień! Nawet jak nie mam nic do roboty i cały dzień mogę siedzieć na podwórku, to od czasu do czasu wchodzę do domu, by usiąść sobie wygodnie na kanapie albo się położyć (na podwórku zresztą też mogę leżeć w hamaku czy na materacu. Chodzę teź do do domu, by zjeść JAK CZŁOWIEK (a nie na ten przykład małpa) przy stole. Jak mam wakacje to lubię sobie w spokoju książkę poczytać, film obejrzeć, posiedzieć w ciszy i pogapić się w sufit czy muzyki posłuchać. Nie wyobrażam sobie, żebym na urlopie musiała chodzić codziennie na 10 godzin do miejsca pełnego ludzi, z których połowy nawet nie lubię. Tak się zastanawiam, czy żadne z tych dzieci nie ma jakiejś babci, cioci, wujka, dziadka, starszej kuzynki, żeby choć pół dnia albo choć drugi dzień ferii mogło sobie tak na prawdę odpocząć od szkoły...? Czy rodzice nie mogą sobie jakoś tej pracy tak rozłożyć, by jedno później zaczynało a drugie później kończyło, by dziecko tylko na kilka godzin szło do placówki? Czy rodzice pracujący z domu nie mogli by tej pracy tak sobie zorganizować, by to dziecko jednak trochę we własnym domu mogło pobyć w pobliżu tego rodzica? Po co w ogóle rodzice pracujący z domu oddają starsze dzieci (bo maluchy to rozumiem - nie da się przy tym pracować) do świetlicy, to nawet już nie próbuję rozkminiać. Nie próbuję też się zastanawiać, po co ludzie w ogóle robią sobie dzieci, gdy nie mają dla nich w ogóle czasu i nie chcą z nimi przebywać ani nimi się zajmować... 

Moim zdaniem społeczeństwo staje się coraz bardziej odczłowieczone. Dorośli są tak zaobsorbowani swoim dorosłym życiem, że nie wychowują swoich dzieci, niczego ich nie uczą, nie znajdują dla nich czasu, nie zajmują się nimi. Myślę, że często to nawet własnych dzieci nie znają. Mówcie sobie co chcecie, ale jak gówniak od maleńkiego całe dnie całe dziecińswto  po 10 czy i 12 godzin spędza w placówkach, to ja nie uwierzę, że rodzic je zna, że rodzic zbuduje z nim prawdziwą rozdzicielską więź. W placówkach dzieci nie zaznają za wiele ciepła ani zrozumienia, bo jak wychowacwa ma 10 czy 20 dzieci pod sobą, to żeby się wybulił, nie da żadnemu należytej uwagi. Placówki za to bez wątpienia świetnie przygotowują do życia w sformatowanym bezdusznym i bezmyślnym społeczeństwie. One to społeczeństwo kształtują. We Flandrii jest ten format i totalne zbaranienie niestety już bardzo widoczne na każdym kroku w każdej dziedzinie życia. No ale to tylko taka obserwacja, która nic w niczyje życie nie wnosi ani nikogo mądrzejszym nie uczyni. Na pewno już niczego nie zmieni, a tylko wnerwić co najwyżej może...

Wreszcie coś ruszyło w sprawie stażu dla Najstarszej. Urząd gminy zgodził się na przyjęcie ją na staż do działu zieleni. Na początek ma pracować dwa razy w tygodniu po 4 godziny. Potem ewentualnie więcej. Dostanie umowę na pół roku, ale w każdej chwili będzie mogła zrezygnować, gdyby się okazało, że to jest dla niej za trudne. Otrzyma wszystkie ubrania i ubuwie. Będzie się uczyć nowego zawodu pracując. Staż ten jest bezpłatny, ale będzie dostawać jakąś symboliczną premię za to, że podjęła naukę zawodu i za dojazd będzie mieć płacone. Zaczyna za dwa tygodnie. Zobaczymy jak będzie i przekonamy się, czy to praca dla niej czy nie. Nie mamy żadnych oczekiwań. Po prostu chcemy, by spróbowała i się przekonała. Fajnie, że tak można. 

W czwartek byliśmy we czwórkę w Ostendzie. Małżonek pracował, bo w końcu ktoś musi pracować, by inni mogli się opierdzielać…

Chwilę byliśmy na plaży, a potem na meksykańskim żarciu. Miło było.

moje wrapy

nasze driny (Młody się gorącym mlekiem czekoladowym zadowolił)

nasze ciepłe czekoladowe shoty

mały szybki ptaszek

to mostek u nas w miasteczku



jeszcze raz mostek, bo ładnie nocą wyglądał


Ostenda


Młody cuduje

molo

słynne ostendzkie dzieło sztuki


A kury dokazują. Bożena grzebie w donicy z drzewkiem oliwkowym, które sąsiadka nam zostawiła, gdy się wyprowadziła. Riko, odkąd na chorobowym pomieszkała w domu, teraz wbija do kuchni, jak tylko drzwi otwarte zobaczy i obdziobuje zielistkę. Bożena ostatnio miała ochotę wejść, ale się cykała…




Bona piękna ona…

Jeszcze raz poszłam do opuszczonego miejsca, bo Młody też chciał to zobaczyć…










Zaczyna wszystko kwitnąć jak głupie…