24 listopada 2025

Pospolity tydzień listopadowo zimowy

 Miniony tydzień był dosyć pospolity. Choć  może opady śniegu do specjalnych wydarzeń zaliczyć się powinno. Wszak w tym kraju nie jest bynajmniej czymś oczywistym, że w listopadzie pada śnieg. Tutaj jak już to raczej po Nowym Roku tego typu zagrywek spodziewać się należy. Ten rok był pogodowo dziwny. Cały rok słonecznie i susza jak nie w Belgii. Teraz znowu śnieg ni stąd ni zowąd się pojawił, a dodać przy tym trzeba, że jak w górkach byłyśmy, to bez kurtki można było chodzić. Ba, wielu jeszcze w krótkich portkach ganiało. A tu ci nagle jednego poranka gruba warstwa śniegu rano leżała... Na szczęście stopniał równie szybko jak się pojawił... Potem jeszcze kilka razy podmroziło, ale tragedii nie było. 


Dziś se zatem porozkminiam o tym i o owym znowu...

Dwa razy w tygodniu do południa siadam przed lapkiem i próbuję doskonalić swoją znajomość języka niderlandzkiego. Te lekcje, tak samo jak praca w świetlicy, sprowadzają człowieka na ziemię z obłoków i przypominają, że nie tak znowu super ten język znam, skoro ciągle tyle błędów gramatycznych i ortograficznych popełniam. 

Trzeba wam wiedzieć, że komplementy słyszane non stop z ust tubylców mają dwa przeciwstawne efekty. Z jednej strony słysząc systematycznie, że dobrze mówię, czuję satysfakcję i zadowolenie, że czas poświęcony na naukę, czytanie książek i interenetu po niderlandzku przyniósł efekty. Czuję się też dumna, że mimo późnego rozpoczęcia nauki tego języka i trudności życiowych, jednak udało mi się go dobrze opanować. Z drugiej jednak strony słyszenie co chwilę "świetnie mówisz po niderlandzku" utwierdza mnie w przekonaniu, że mówię wystarczająco dobrze, by na tym poprzestać. A to niestosowne przekonanie, bo dużo jeszcze jest do zrobienia.

Faktycznie posługuję się tym językiem dziś dosyć swobodnie. Moja znajomość języka niderlandzkiego jest na wystarczającym poziomie, by funkcjonować w tym kraju swobodnie. Tyle że mnie to nie satysfakcjonuje, bo niestety  napisanie dłuższego mejla, a czasem nawet głupiego esemesa jest dla mnie ciągle dużym wyzwaniem. Nie robię tego swobodnie, tylko muszę się omyśleć, opoprawiać wiele razy... Ciągle przy ważniejszych sprawach a nawet i mniej ważnych zapytuję młodzieży o sprawdzenie i poprawienie każdego mejla, bo u mnie wszystko musi być perfekcyjnie i bezbłędnie. Cieszę się, gdy Młody czy Młoda mówią, że wszystko jest git albo tylko jakąś tam jedną literę czy jedno słówko poprawią... 

Tu oczywiście należy sobie zadać pytanie, ile w tym problemie udziału ma znajomość języka, a ile patologiczny perfekcjonizm i traumy z dzieciństwa...? No ale szczegół.

Na lekcjach też widzę, jak wiele mi brakuje do perfekcji, bo na każdej lekcji pojawiają się słowa, których znaczenia nie znam albo tylko się tego domyślam Choć mam wrażenie, że mimo wszystko o wiele więcej słów znam, niż reszta kursantów, to jednak te lekcje uczą pokory. Niektórzy z nich wszak zaledwie kilkanaście miesięcy są w Belgii, a ja kilkanaście lat i jesteśmy na tym samym poziomie... W tym tygodniu gadałam na lekcji chwilę z Japonką, która podobny co ja czas mieszka w Belgii i trochę gorzej niż ja mówi, tyle że ona mieszka w Brukseli i na co dzień używa języka angielskiego w pracy, a to inna para kaloszy.

 Dlatego też z jednej strony jest radość, że uczę się nowych rzeczy, a z drugiej irytacja, że jeszcze tylu nie wiem. A z trzeciej z każdą lekcją rośnie też moja językowa pewność siebie, bo jednak jest dobrze.

Ten kurs nie jest dla mnie trudny, ale nie jest też za łatwy. Jest w sam raz na moje zdrowie i  na mój wiek. 

Nie łudzę się już za bardzo, że dzięki temu kiedyś dostanę jeszcze jakąś sensowną pracę, bo przecież poza językiem trzeba by mieć jakieś sensowne dyplomy. Tytułu bibliotekarza raczej sensownym nazwać nie można w dzisiejszych czasach...

Nie dawno byłam w mieście wypożyczyć, a potem oddać, książkę dla Młodego, której potrzebował do szkoły i zobaczywszy jak taka duża miejska biblioteka dziś, działa naszła mnie refleksja, że zawód bibliotekarza jest już na wymarciu i jak to się wszystko zmieniło od czasów, gdy ja sama w bibliotece pracowałam. Kurde, dziś już nie potrzeba ci  żadnego bibliotekarza w bibliotece, by se wypożyczyć książkę, bo są mądre maszyny. Bibliotekarze pełnią dziś już tylko praktycznie funkcję  przewodnika po lokalu, który w mieście, jak wiadomo, ma dosyć spore rozmiary.

Jak już znasz bibliotekę to idziesz prosto do interesującego Cię działu (bo w domu se już sprawdziłeś w interenetowym katalogu w której bibliotece dana książka się znajduje i w jakim dziale stoi, oraz czy jest dostępna). Tam znajdujesz tytuły, których potrzebujesz i maszerujesz z nimi do lady z czytnikiem, gdzie maszyna w jedną sekundę zczytuje całą kupkę książek i drukuje ci potwierdzenie z datą zwrotu. Gdy chcesz sprawdzić, czy przedłużyć termin zwrotu, wystarczy się zalogować do ogólnego systemu bibliotek, gdzie  na swoim koncie widzisz wszystkie tytuły wypożyczone przez ciebie w różnych bibliotekach wraz z terminami zwrotu. Flandria ma teraz jeden wielki system biblioteczny, co ułatwia życie i poszukiwanie książek (można se też za opłatą zamówić książkę z innej biblioteki do pobliskiej placówki). Termin wydłużasz jednym kliknięciem. System automatyczie nalicza też kary za każdy dzień poza termin, które tez łatwo przez internet możesz zapłacić. Oddawanie książek też bułeczka z masełkiem. Wkładasz książkę do specjalnej dziury, a automat rejestruje jej zwrot. Potem możesz wydrukować sobie potwierdzenie wraz z ewentualnym stanem twojego konta w tej bibliotece, tzn pokazuje, czy masz jeszcze coś wypożyczone, czy nie.

No i po co ci dziś jakiś bibliotekarz?

No, na wsi jeszcze ludzie skanują książki ręcznymi czytnikami, ale myślę, że i tu ich dni są policzone.

Dalej, pomyślałam sobie, że jak zaczynałam pracę w latach 90-tych, to bibliotekarz musiał każdą książkę sam opracować, a potem wystukać na maszynie karty ksiąki, karty katalogowe, a uprzednio jeszcze oczywiście wpisać długopisem każdą nową pozycję do inwentarza, a starą i niepotrzebną wklepać na listę ubytków itp itd Każde wypożyczenie rejestrowałao się na papierze długopisem, a ludzie stali w kolejce, bo to trwało długo. Sprawdzanie, czy komuś przypadkiem nie minął termin zwrotu to była mozolna praca, a i tak każdy olewał upomienie, bo kary były śmieszne i w zasadzie nic nie groziło za ich niepłacenie, bo po sądach nie opłacało się chodzić, choć co większe biblioteki czasem dla przykładu i postraszenia zakładały sprawy czytelnikom... Każdą kartę trzeba było przejrzeć z osobna... A inwentaryzacja? Panie, każdą książkę po kolei trzeba było zdjąć z półki i zanotować jej numer, a potem numer po numerze wykreślać z listy... 

A teraz większość tej mozolnej i nudnej pracy robią maszyny. Pip-pip i zrobione

Katalog jest w internecie. Jeden odgórny, gdzie są wszystkie lub prawie wszystkie książki. Ależ się to wszystko zmieniło! Jakież dziś człowiek ma wygody i ułatwienia!

Zmieniły się też godziny otwarcia. Jeszcze kilkanaście lat temu, jak tu się przeprowadziliśmy, biblioteka była otwarta w podobnych godzinach jak za moich czasów w Polsce, tzn parę dni rano, parę dni po południu  i chwilę w sobotę. Teraz pobliska biblioteka gminna rano jest zamknięta, a pracuje tylko w niektóre dni od popołudnia do 20-tej plus soboty do południa. Podobnie inne gminne biblioteki. W mieście otwarta jest całe dnie, bo miasto to jednak miasto. 

Bibliotekarz na razie jeszcze potrzebny jest do zamawiania, oprawiania książek, czy układania ich na półkach albo przewożenia czy przenoszenia z miejsca na miejsce, ale do tak prostej roboty to dyplomów nie potrzeba tylko mięśnie i zręczne łapy, no i dlatego jest to tutaj wykonywane często przez wolontariuszy całkiem za friko. 

To i owo tam jeszcze bibliotekarz pewnie ma poza tym do roboty, ale to już nie to samo co dawniej. Ludzie też mniej czytają, niż dawniej, choć ciągle całkiem sporo ludzi sięga po książki. Bardzo często widuje się tu czytających w pociągu, w parku, na dworcach, w poczekalni u lekarza... W bibliotekach i księgarniach ciągle jest spory ruch, a książka jest wciąż popularnym prezentem pod choinkę czy z okazji urodzin. To wszystko aż zadziwia przy tylu nowoczesnych alternatywach dla czytelnictwa. No ale znowu mamy książki elektroniczne, które kupuje się czy wypożycza przez interenet z dowolnego miejsca na ziemi bez wychodzenia z domu.

Tak sobie nawet czasem myślę, że być może za kilka lat ludzie zaczną znowu coraz bardziej doceniać słowo drukowane, bo to co dzieje się w internecie, zmierza w złą stronę. Zauważam, że coraz trudniej w tym burdelu, w tym natłoku informacji i dezinformacji oraz bzdur tworzonych przez sztuczną inteligencję znaleźć wartościowe i przede wszystkim prawdziwe, wiarygodne informacje. Dziś każdy, nawet największy debil może publikowac w necie różne treści, a te tereści są powielane przez kolejne osoby i przez kolejne... Czasem znalezienie prostej rzeczy zajmuje nam godziny, bo tyle tego jest, a do tego jesteśmy zwodzeni i odciągani przez różne inne wątki i internetowe atrakcje oraz reklamy. A książka to książka - kupisz, czy wypożyczysz i możesz sobie w spokoju czytać bez reklam, rozpraszaczy, bez prądu...




Pomalowałam okno resztkami zeszłorocznego śniegu w spraju. Miał to być tylko test, czy potrafię nasprajować kurę, ale z rozpędu napryskałam też świnkę wyglądającą jak chomik i kanciastą nimfę, no to poszłam dalej chcąc dodać trzy choinki, ale spraj mi się skończył po pierwszej... Jestem usatysfakcjonowana rezultatem, ale jak uda mi się gdzieś dokupić śniegu w puszce, to dosadzę choinek na oknie :-)

Udało mi się kupić trochę białych dekoracji nowych i używanych oraz kupić i ułożyć zimowe puzzle, które potem wsadziłam do białej ramki kupionej w action. Nie mam najbledszego pomysłu, jak to skomponuję, ale w tym cała jest frajda. Wiem tylko, że w tym roku chcę mieć dużo białego koloru na koniec roku. Taka wewnętrzna nieuzasadniona niczym potrzeba, czy tam fanaberia,  którą zamierzam zrealizować.

Zdało by się jeszcze kupić świeże drzewko albo i dwa... no bo kupiłam używane białe szklane bombki w kringloopie to na czymś trzeba to powiesić. W razie biedy mamy dwie wielkie plastikowe choinki na strychu, ale świeże są fajniejsze, a plastikowe może młodzież w swoich pokojach znowu ustroi. Prezenty urodzinowe i końcoworoczne też już kupione, tylko pozawijać w papier trzeba. Dla Najstarszej jeszcze chcę coś jednego większego kupić na urodziny, bo mam tylko stojącą lampę z Lidla, którą sobie zażyczyła, a to nie okej żeby dostała jeden tani prezent na gwiazdkę i urodziny tylko dlatego, że urodziła się pod koniec roku.  Pomysły na torty też już gotowe w mojej głowie czekają na realizację. Nic spektakularnego, bo Młoda jak co roku życzy sobie bezowy, a Najstarsza w tym roku wybrała "leśny mech", czyli ciasto ze szpinaku. Odkąd dzieci dorosły przestaliśmy się rajcować kolorowymi udziwnionymi tortami, a skupiliśmy się na smaku. Każdy solenizant zamawia sobie u Matki rodzaj ciasta, a Matka na swoje urodziny może wybierać smak w cukierni.

Zastanawiamy się jeszcze, czy gdzieś bedziemy wychodzić na żarcie z okazji urodzin Młodej i kiedy w ogóle co będziemy obchodzić. Duża zaleta nie posiadania żadnych pozadomowych ludzi, z którymi mogło by się świętować, to to że nie musisz ani specjalnie domu szykować, ani ubioru, bo z najbliższymi to w piżamie nawet urodziny czy gwiazdkę możesz świętować, co nie raz nam się zdarzało, mimo że lubimy się wystroić na domową kolację czy obiad urodzinowy, no i że możesz w ostatniej chwili zdecydowć, co, jak, gdzie i czy w ogóle. Nie trzeba się nigdy przejmować żadnymi itytującymi niezapowiedzianymi gośćmi ani z nikim umawiać. Dla normalnych inaczej goście to ogromny stres, dyskomfort i uciążliwość...

Choć z drugiej strony posiadanie rodziny, z którą można zasiąść z okazji urodzin czy końca roku do współnego stołu na pewno jest czymś fajnym. Bardzo miło wspominam takie rodzinne spędy wigilijne z dzieciństwa, ale podkreślam z dzieciństwa. Jak byłam mała, to w rodzinie urządzało się wielkie wigilie na ponad 20 osób. Co roku w innym domu. To było fantastyczne. Schodzili się wujkowie, ciocie, kuzynostwo, babcia... Piękne chwile pełne ciepła... Czasem trochę żal, że moim dzieciom takie doświadczenie nie jest dane, ale z drugiej strony wszystko ma swoje wady i swoje zalety, a wszystkiego mieć nie można.

Ostatnie lata w domu rodzinnym to raczej była smutna tragedia... Wszystko się jakoś tak posypało, choć pozory zwykle udawało się zachowywac i jakąś namiatkę normalności utrzymać...

 Jakże ja nienawidziłam wtedy świąt! 

Całe to śmieszne wielkie sprzątanie, pucowanie, szorowanie, wietrzenie. Kupowanie na krechę, bo każdy musi ugotowac 12 dań typowo wigilijnych i upiec z 8 różnych ciast, ubić świniaka, zrobić sałatk i te wszystkie inne chujemujedzikiewęże, na które się nie miało pieniędzy, ale które trzeba było za wszelkę cenę mieć, bo coludziepowiedzą. Wydawanie ostatnich pieniędzy na opłatek od księżula, bo przeciez ten ze sklepu za jedną dzisiątą ceny to nie to samo, bo w nim pieprzonego jezuska nie było... 

I ten zapierdol od bladego świtu o głodzie, bo przeciez post,  w wigilię, by ugotować tych śmiesznych 12 potraw i potem błaganie domowników, żeby łaskawie zostawili telewizor i komputery i zeszli na tę kolację, co nie zawsze się udało, bo każdy miał to w dupie. Może i słusznie... jak z czasem skonstatowałam...

 Zmuszanie do dzielenia się opłatkiem, judaszowego obściskiwania i miłych życzeń dla osób, z którymi nie rozmawiało się przez ostatnie 3 tygodnie albo i lata, z którymi się wzajemnie systematycznie wyzywało...

Szopka. Obłuda. Fałsz.  Bieda. Ogromna, niezmierzona samotność w pełnym ludzi domu. Bliskich a obcych. 

To są moje świąteczne wspomnienia z ostatnich kilku lat z domu rodzinnego. Nie tęsknię. Choć już chyba przestaję nienawidzić. To przeszłość. Zamknięty rozdział. Było minęło. I niech nie wraca.

I jeszcze wspomnienie koszmaru świątecznego porodu w bezbrzeżnej samotności, i paraliżującym strachu na granicy życia i śmierci wśród niekompetentnych konowałów w szpitalu zwanym nie bez powodu umieralnią. To też na szczęście już przepracowałam. Chyba. Choć czasem chciałabym wiedzieć, co tam się tak na prawdę stało, gdy leżałam w narkozie i ile dzisiejszych problemów mojego dziecka ma tam swój początek... Dlaczego nie pokazano mi dziecka...? Dlaczego nie mogłam z nim być...? Tyle tam było niewiadomych, a ja byłam z tym sama, choć niby byłam wtedy mężatką i miałam tzw rodzinę i to dosyć dużą...

Nie, moja rodzina nie była, ani nie jest zła. To dobrzy, mądrzy ludzie, ale to były pojebane czasy i jeszcze bardziej pojebane okoliczności.  Dziś już to z grubsza rozumiem,  dziś wiem, co znaczy nie mieć na nic pieniędzy, jaki to stres, ile to kłótni o wszystko i obwinianie siebie wzajemnie.... Dziś wiem, jak ważna jest dla wielu opinia innych ludzi i że najgłupsze rzeczy potrafią robić, by temu sprostać, by nie znaleźć sie na językach ani na marginesie, bo dla niektórych to ważne, ważniejsze nawet niż własna rodzina... Społeczności małych wiosek są okropne. Trudno tam być sobą i żyć po swojemu, bo każdy czuje sie upowazniony do kontrolowania drugiego... To były niefajne czasy, ale minęły, jak wszystko...


Dziś rozumiem też  i jestem świadoma tego, że moja rodzina jest wyjątkowa. Pod wieloma względami. Szkoda tylko, że tego sobie nikt nie uświadamiał dawniej... Ponadprzeciętna inteligencja, autyzm są w mojej rodzinie pewnie od wielu już pokoleń... A to jest bardzo ważna kwestia. Dziś wiem, że tacy wyjątkowi ludzie mają wyjątkowe potrzeby i działają w wyjątkowy sposób. Dawniej tego nikt nie rozumiał, więc było mnóstwo złości, kłótni, totalny brak wzajemnego zrozumienia, wygórowane albo z drugiej strony zaniżone oczekiwania, które nigdy nie mogły zostać spełnione, bo każdy był wyjątkowy i potrzebował innego traktowania, a przede wszystkim zrozumienia, a nigdy tego nie dostawał, bo oczekiwania społeczne były takie a nie inne, dla wszystkich takie same. Byłeś z innymi albo przeciwko nim. 

Dziś mieszkam w domu, w którym każdy może być sobą, w którym każdy stara się drugiego zrozumieć, gdzie nikt niczego nie musi, ale każdy może, gdzie każdy ma głos i każdy jest wysłuchany. 

Każdy z nas ma jakieś wady i swoje upierdliwości, które pozostałych wkurzają. Żadne z nas nie jest idealne. Każde z nas popełnia błędy i robi głupie rzeczy. Czasem narzekamy na siebie, podśmiechujkujemy się z drugiego, przewracamy oczami, czy nawet tupniemy nogą albo ciśniemy laczkiem o ścianę. Ale też potrafimy ze sobą o wszyskim rozmawiać. Dyskutujemy nie raz zaciekle. Ale nigdy się nie kłócimy. ani nie wyzywamy. Bo jesteśmy mądrzy naszą życiową mądrością, którą się ze sobą dzielimy. Wiemy dużo o sobie wzajemnie, rozumiemy swoje problemy. Jesteśmy na siebie otwarci.  Jesteśmy razem. Na dobre i na złe. Stanowimy prawdziwy DOM. W takim domu chce się obchodzić różne święta, dlatego obchodzimy urodziny i gwiazdkę (naszą własną jej wersję). Dlatego czasem dekorujemy sobie dom, by nam było miło. Dla nas samych. Dla siebie wzajemnie. Dlatego razem robimy listę dań, tak by dla każdego coś było do jedzenia (bo każdy co innego je) na jeden świąteczny wieczór i by zostało na kilka dni i nie trzeba było codziennie gotować w te ferie zimowe, gdy kilka dni wszyscy są w domu. Dlatego kupujemy lub robimy sobie prezenty, by raz czy dwa razy w roku przypomnieć, że lubimy, doceniamy i szanujemy siebie wzajemnie. I by przypomnieć Naszym Dzieciom, że w naszym domu mogą być sobą bez względu na to gdzie ten dom będzie i czy bedzie to willa, mieszkanie w bloku,  czy waląca sie rudera. Dom to dom, w nim chodzi o ludzi, a nie o otoczenie. 

Cóż ci z nowych firanek, lśniącego sedesu, żywej dwumetrowej choinki, czy 12 najwymyślniejszych dań, jak czujesz się w swoim domu wśród swojej rodziny jak obcy, jak wróg albo złodziej, gdy bliscy patrzą na siebie wilkiem, ze złością, pogardą, gdy traktują jak debila i śmiecia...?

Ile takich domów jest dzisiaj na świecie? Pewnie codziennie mijamy takie osoby w sklepie, może nawet im zazdrościmy, bo niektórzy są świetnymi aktorami, dobrze grają role narzucone im przez społeczeństwo, świenie się maskują, bo ludzie nie lubią przyznawać, co im w duszy gra, bo się boją, bo nie mają nikogo, bo i tak nikt ich nie potrafi zrozumieć albo nikt nie chce, bo swoje brudy trzeba prać w swoim domu... Czasem lepiej udawać. Czasem lepiej schować swoje uczucia głęboko i otoczyć murem oraz drutem kolczastym. Bo ludzie i tak nie zrozumieją. Bo i tak nikt nie poda pomocnej dłoni, ale może podstawić nogę i zdeptać ostatni płomyczek pozytywnej energii. Bo ludzie nie są dobrzy z natury.


Lekcje niderlandzkiego motywują mnie do czytania codziennie wiadomości i znowu konstatuję, że większość jest negatywnych, przerażających, przygnębiających. Z jednej strony dobrze wiedzieć, co się dzieje na świecie i w kraju, ale z drugiej lepiej żyć w nieświadomości, bo człowiek czyta, słucha i czuje się jeszcze mniejszy, bardziej zagubiony, całkowicie bezsilny i zaczyna jeszcze bardziej wątpić w siebie i coraz bardziej bać się  przyszłości. Do tego rośnie irytacja i złość na cały ludzki gatunek. 

Czytałam nie dawno o jakiejśc kolejnej strzelaninie w stolicy i jakąś policyjną mapę mi pokazało z zaznaczonymi strzelaninami w mijającym roku z którtkim opisem zdarzenia każda. Ponad 70 strzelanin było w tym roku w Brukseli głównie w bardziej kolorowych dzielniach. Coraz częściej odbywają się one w biały dzień na ulicach w okolicach szkół, dworców. W jednym takim zdarzeniu została ranna jedenastolatka, na którą spadła wybita kulą szyba, gdy spała. Gdyby nie spała, to może trafio by ją w głowę... 

To tylko Bruksela, a w Antwerpii to chyba jeszcze jest bardziej rozrywkowo. Nie ma tygodnia, by coś tam nie wybuchło, by w jakiejś knajpie się nie strzelali... Kolega Małżonka, który już dni do emerytutry odlicza, mówi że już boi się wychodzić wieczorem z domu i chyba na starośc musi się wyprowdazić z domu rodzinnego, bo tam się już nie da żyć. Wśród kolegów krążą też historie z garażów znanych marek samochodowych, w których pracowali, gdzie wizyty gangusów z giwerami były na porządku dziennym... Gangi kontrolują już chyba całe miasta... choć mamy z Małżonkiem wrażenie, że większość tubylców nie zdaje sobie w ogóle sprawy z tego, jak bardzo Belgia i cała Europa jest już w bagnie. Ludzie zdają się nie widzieć w ogóle, co się tu odpierdala. To jest tyle samo śmieszne, co straszne. Głupota ludzka to jedna z bardziej przerażających mnie rzeczy na tym świecie.

Nie mam tu na myśli li tylko indydentów kryminalnych. Rzekłabym  ze to tylko drobny szczegół. Przede wszystkim chodzi tu o ogólną sytuację społeczną, ekonomiczną, sytuację na rynku pracy...   

To jest jednak temat na książkę, nie na kilka słów na blogu, no ale potrzebuję sobie głośno pomyśleć...

Niektóre zjawiska są dla mnie szczególnie zadziwiające. Na przykład sytuacja na rynku pracy. Dotąd było tak, że jak dużo ludzi szukało pracy, a mało było wakatów, to warunki i zarobki były ujowe, bo każdy i tak ciężko pracował i znosił najgorsze traktowanie, byle utrzymać pracę. Jak natomiast brakowało fachowców, a popyt był duży, każdy pracowdaca próbował przyciągnąc do siebie pracownika wyższymi zarobkami, lepszymi warunkami pracy, premiami, bajerami, prezentami, co wydaje się dosyć logiczne.

Jednak teraz sytuacja w tym kraju wygląda tak, że brakuje setek tysięcy ludzi do pracy w najróżniejszych zawodach, zwykle jednak mniej lub bardziej cięzkich, gdzie jednak trzeba posiadać konkretne umiejętności i trzeba serio coś robić a nie tylko siedzieć i patrzeć w ekran. 

Brakuje m.in. opiekunów świetlic, nauczycieli, sprzątaczek i najróżniejszych pracowników fizycznych. Czy jednak za tym idą coraz wyższe zachęcające zarobki, coraz lepsze warunki? Bynajmniej. Wprost przeciwnie! Warunki są coraz gorsze i coraz podlejsze. Nie tak dawno czytałam w artukule związkowym to co my sami gołym okiem widzimy, że w wielu firmach panują warunki strikte niewolnicze. Pracowników traktuje się jak niewolników - mają zapierdalać w każdych warunkach bez zadawania  pytań i stawiania jakichkolwiek żądań za żenująco niską stawkę. Robotnicy robią za śmieszne wynagrodzenie, w koszmarnych urągających człowieczeństwu warunkach, w nieogrzewanych halach, bez ubrań roboczych czy jakichkowliek zabezpieczeń, traktowani są z pogardą i gnojeni przez pracodawców lub tubylczych kolegów. W wielu firmach rasizm jest dziś na porządku dziennym i nikt nawet słowem się nie śmie zająknąć, poskarżyć ani przeciwstawić.

Tubylcy, w sensie Belgowie, cięższych prac się zasadniczo brzydzą. Nikt tu (gdzieindziej pewnie też) nie chce pracować fizycznie. Zresztą historia pokazuje, że Belgowie zawsze tak mieli. Już dawno temu do kopalni, fabryk ściagano tu ludzi z Włoch, Portugalii, Hiszpanii, potem z Afryki, Europy Wschodniej... 

Jako że tubylcy nie zamierzają brudzić sobie rączek zatrudnia się w dużej mierze obcokrajowców. Jakiś czas temu prawo tak pozmieniano, by bez problemu można było zatrudniać ludzi z innych krajów bez jakichkowliek wymagań typu znajomość języka, dyplomu czy czegokolwiek... Chciano może i dobrze, ale wyszło jak zwykle. O pracę mógł i może się starać każdy, nawet największy patałach, żul, ćpun, oszust, nierób, to się stara i tę pracę dostaje, bo chetnych brak.. Jeden porobi dzień, pół dnia i idzie dalej. Drugi wytrzyma tydzień, potem przyjdzie nachlany albo naćpany i go wyjebią. Trzeci nic nie umie, ale się stara. Robota mu jednak nie idzie, nie robi szybkich postępów, pracuje za wolno, więc wylatuje po 2 tygdniach, bo szef nie bedzie czekał, nie bedzie nikogo uczył ani tym bardziej w jakieś kursy czy edukacje inwestował. To dotyczy też młodych Belgów, którzy czasem się mimo wszystko pojawiają, ale są też traktowani jak zło konieczne, jak niewolnik. Tyle że Młodzi Belgowie są za mądrzy by dawać sobą pomiatać, więc odchodzą do innej pracy. Od czasu do czasu trafia sie jakaś złota rączka, doświadczony pracownik i taki serio robi dobrą robotę, ale problem jest w tym, że jak taki się trafi, to musi robić robotę za trzech albo i za siedmiu, a wynagrodzenie dostanie takie samo jak żul, który nie robi prawie nic. Mało tego, jeśli to obcy, któty nie zna ani języka, ani tutejszego prawa pracy, a ma np kredyt do spłacenia czy trójkę dzieci na utrzymaniu, to przyjmie każde warunki, jednym słowem się nie sprzeciwi nawet jak bedzie wyzywany, gnębiony, poniewierany czy bedzie pracował w nieludzkich warunkach, bo bedzie się bał stracić pracę, a to generuje coraz gorsze i gorsze warunki pracy...

Dziś wystarczy popatrzeć na twarze robotników, kurierów, sprzątaczy, kierowców autobusów... czy posłuchać jakimi językiem mówią, by zobaczyć, że są to ludzie z wszystkich stron świata, kiepsko albo wcale nie mówiący w tutejszym języku... Jeden z drugim się nie dogada na budowie, czy w fabryce. Nie zrozumiesz tez kuriera dowożącego ci paczki. Coraz częściej słyszy się zabawne ale nienormalne historie, że np kierowca autobusu zatrzymał sie na środku drogi blokując cały ruch, wyszedł z autobusu, wyjął dywanik, by rozłożyć go na chodniku i się pomodlić. Inny znowu szarpał się z dziećmi bo się mu nie podobało, że dziewczyna zwróciła mu uwagę, iż nie można rozmawiać w czasie jazdy przez telefon. U nas w miasteczku znowu kierowca  autobusu staranował przystanek, inny zderzył się z drugim pojazdem... Bo tacy są teraz pracownicy. Brakuje ludzi, to każdego idiotę się zatrudnia nie patrząc, co to ma we łbie i jakie umiejętności posiada... 

Gdy tak sobie obserwuję, jak to wszystko w różnych firmach działa, jacy ludzie zostają zatrudnienie, to się zaczynam zastanawiać, czy za chwilę to nie będzie strach wchodzić do nowych budynków, z obawy że się zawalą. Czy nie będzie strach wsiadać do autobusu z obawy, że prowadzi go człowiek, który prawojazdy na autobus znalałz w paczce chipsów.

Sporo refleksji budzą u nas też budowy i remonty. Non stop słyszę od znajomych nam ludzi, że fachowcy nie przychodzą na budowę, że przekładają terminy w nieskończoność, wszystko się spiętrza...

O, najlepszym przykładem jest szkoła Młodego. Teraz znajduje się ona, jak już mówiłam, w jakiejś ruderze, która po nowym roku miała zostać zburzona, bo szkoła miała się przenieść do nowego lokalu, do wyremontowanego seminarium, gdzie poza szkołą mają się tez znaleźć mieszkania, sklepy i inne firmy...

 Pierwszy plan przeprowadzkowy był ogłoszony pod koniec zeszłego roku, ale prace nie zostały zakończone na czas. W tym roku już było pewne, że w czasie feri bożonarodzeniowych będzie huczna przeprowadzka. Ba, każdy rodzic otrzymał formularz, przez który mógł sie zgłosic do pomocy w przeprowadzce. Zaplanowano to na trzy dni. Rodzice podawali wybierali tam, w czym będą pomagać (transport, przenoszenie, sprzątanie), zgłaszano, czy ma się busa lub inny pojazd do przewózki. 

W zeszłym tygodniu dostaliśmy mejl od dyrektorki, że niestety przeprowadzka zostaje przełożona na bliżej nieokreślony termin, gdyż prace nie zostały zakończone i nie ma na to najmniejszych szans w tym roku. Teraz trzeba prosić gminę o przedłużenie najmu i przełożenie rozbiórki lokalu szkolnego. Nie trzeba być filozofem, by się domyślić, że pozostali chętni na nowy lokal w remontowanej budowli są tak samo w dupie i ich plany przeprowadzkowe też spaliły na panewce, a każdy też bez wątpienia jest dalej z kimś kolejnym związany. To nie jest śmieszne. To jest bardziej niż niepokojące. Człowiek coraz bardziej się zastanawia, o co tu kurwa chodzi? Ale też pewnie o brak ludzi do pracy i nadrabianie zaległości z pandemii...

Dalej idąc, widzimy, że ciągle każdego dnia przybywają do Belgii dziesiątki ludzi, a domów brak, miejsc do parkownia brak, lekarzy brak, nauczycielki i miejsc w szkołach brak, nikt nie chce pracowac w policji, w straży, w szpitalu, brakuje miejsc w domach starości, na drogach ciasnota, jakiej ten kraj nigdy dotąd nie widział. Ludzie każdego dnia stoją godzinami w korkach by przejechać 20 kilometrów, a to wszystko powoduje frustrację, złość, a w dalszej konsekwencji prowadzi do wielu niebezpiecznych sytuacji, w których nie rzadko giną ludzie.

Do tego jest, jak wiadomo,  kryzys, wszystko coraz droższe. Właściciele firm, także gminy szukają oszczędności na wszystkim, niektórzy ledwo ciągną więc nie mowy o polepszaniu warunków pracy. Ba, bedą oszczędzać na ogrzewaniu, na ubraniach roboczych, na bezpieczeństwie, na materiałach. Nie inwestują w nowe technologie czy maszyny.  Z każdym miesiącem bardziej się przekonujemy, że warunki pracy w zawodach fizycznych są dziś w Belgii tragiczne a zarobki są żenująco niskie. 

Firmy upadają. Te, które zatrudniają obcokrajowców na umowy A1 (pracodawca nie płaci na takiego pracownika podatku, ubezpieczenia etc) jeszcze dają rady, ale tam warunki są niestety opłakane, no i w takich firmach tutejszy pracownik z 30-letni doświadczeniem zarobi o wiele mniej niż jakiś leszcz przybyły z innego kraju, który przychodzi do roboty, kiedy mu się chce i robi jak mu się chce, bo jego żądne prawo nie obowiązuje i nikt mu nic nie powie... w przeciwnienstwie do tutejszego pracownika. Ten ma przejebane.

Na przykładzie mojej świetlicy widać było, że nawet gminy schodzą z kosztów nie patrząc na jakość ani - jak w tym wypadku - na dobro, komfort  i bezpieczeństwo małych dzieci. A co tu mówić dopiero o jakiejś  fabryce.

Zastanawiamy się, kiedy to pierdolnie...? 

Narazie mamy trzydniowy strajk, który narobi zamieszania, utrudni wszystkim życie przez te kilka dni, ale takie samo gówno da, jak wszystkie poprzednie protesty. Rząd właśnie czym prędzej przyklepał nocą swoje zajebiste decyzje, by wszystkim pokazać faka - takie jest przynajmniej moje zdanie... 

Ale się tu popierdoliło wszystko w ostatnim czasie. Dokąd to zmierza, lepiej chyba nie wiedzieć, choć ciężko nad tym nie myśleć choć raz w tygodniu...

Póki co trzeba się cieszyć tym, co jest dziś i co mamy dziś. Dziś jest ciągle okej,  choć mogło by być lepiej, bo lepiej zawsze być może. Może też być gorzej i spodziewamy się, że będzie i to dużo gorzej, ale mamy nadzieję, że jeszcze trochę pobędzie dobrze albo przynajmniej znośnie i jako tako. Jak przyjdą gorsze czasy, wtedy będziemy się tym martwić i szukać rozwiązań. 

Teraz celebrujemy tą aktualną chwilę, ten dobry choć też nie łatwy czas i wspominamy z dumą wszystkie potwory, które pokonaliśmy już w naszym życiu, cieszymy się z przeżytych wspólnie przygód i z tego, że mamy siebie.

No, dawno nie robiłam takiego wietrzenia myśli, a potrzebowałam tego. Dobrze jest czasem wszystko wyrzucić, co tam się we łbie tłucze, tylko nie zawsze mam ochotę na konfrontację z innymi, którzy zwykle nie rozumieją, o co mi chodzi, bo siedzą w zupełnie innej jaskini a może nawet i planecie...


A w weekend Młody wyciągnął mnie do lasu, bo chciał robić zdjęcia. Fajnie było, dopóki mu nie dłonie nie spuchły… 

Tak, zapomniał rękawic, a do tego robił zdjęcia, a w lesie było chłodno… Nie że mróz, bo temperatura dodatnia była, ale jego ciało bardzo źle znosi chłód. Nagle oświadczył, że strasznie boli i że musimy czym prędzej wracać. Próbował grać kozaka i lekceważyć pierwsze protesty swojego ciała, czyli narastający ból, bo fotografia go zajęła, a potem z trudem wytrzymywał ból i dyskomfort spowodowany opuchlizną. Kazał to fotografować, by kiedyś pokazać lekarzowi, który zdaje się nie wierzyć w istnienie takich objawów i traktuje nas jak debili…

Gdy wracaliśmy, trzymał dłonie pod kurtką pod pachami. Jednak jak dłonie już spuchnięte, to ból szybko nie minie. Po powrocie poszedł wziąć ciepły prysznic, a potem poszedł do łóżka. Po paru godzinach opuchlizna jeszcze była widoczna, czemu oczywiście towarzyszył dyskomfort przy poruszaniu palcami. Ból też chwilę się utrzymywał, a potem przyszło ogromne zmęczenie, które trwało do wieczora. Nie wiadomo, jakie zjawiska i dlaczego zachodzą wtedy w organizmie. Normalne to w każdym wypadku nie jest ani pożądane. 

Cienkie rękawiczki nie pomagają, a do tego też go drażnią, są niekomfortowe.  Niektóre materiały, np pewne gatunki polaru też są nie do zaakceptowania dla jego dłoni. Młody nosi grube rękawice z jednym palcem, jak tylko odrobinę się ochłodzi. Niestety pomagają one tylko odrobinę. Tyle że dłonie mu nie puchną, ale nadal bolą jak diabli. Dobrze że tu mrozów nie ma, bo nie wiem, co by to było, gdy przy dodatniej temperaturze taka jest reakcja.

Zamówiłam właśnie ogrzewacze do rąk na baterie. Jak się nie sprawdzą, to przetestuję takie na gaz do zapalniczek, bo ojciec takie cuś kiedyś miał i to nawet było nie głupie, a znalazłam podobne w wędkarskim sklepie. Kurde, Młody codziennie jeździ blisko 20 km rowerem, to nie ma śmiechu z takim problemem. Czy ktoś z was spotkał się z tego typu dolegliwościami? Znacie jakieś rozwiązania przeciwko zimnym dłoniom?


zczerwieniały i zaczynają boleć…


puchną...



wysypka

białe plamy 

opuchnięte dłonie

A zdjęcia ładne nam wyszły…





jastrząb


















borowik próbuje uciec

stado borowików




jeszcze więej borowików







14 listopada 2025

Rozmowa w trójkącie zamiast wywiadówki i wyprawa na safari

 Byliśmy na koncercie KULT w Brukseli.

Nie będę się tu rozpisywać na temat samego koncertu. Był fajny, ale po raz wtóry przekonałam się, że to zupełnie nie dla mnie. Ja chodzę spać o 21, a tu koncert kończył sie o 22, a potem jeszcze trzeba było dotrzeć do domu. Mimo że Małżonek jechał autem i nie trzeba było tłuc się autobusami to i tak dla mnie ciężko. Poza tym koncert sam w sobie, czyli hałas, ruszający się, szumiący ludzie i stroboskopy, to o wiele za dużo bodźców jak dla mnie. Miałam zatyczki muzyczne do uszu, ulokowałam się razem z Młodą na końcu sali pod ścianą, gdzie siedziałyśmy na podłodze, bo żadna z nas nie jest w stanie stać, ale to nie wiele pomogło. Mimo że Kazik fajnie śpiewał i nawet się pobujałam i cieszyłam tą muzyką, tak jednak doznania negatywne przechyliły szalę na swoją stronę. 

Nie, nie powinnam brać wiecej udziału w takich imprezach, bo to to dla mnie za ciężkie.





Update z nowej szkoły

Nie dawno byliśmy na pierwszym driehoekgesprek w nowej szkole Młodego, czyli rozmowie w trójkącie: uczeń-szkoła-opiekunowie, co jest odpowiednikiem wywiadówki, ale zupełnie inaczej wygląda. 

We Flandrii w wielu szkołach na wywiadówki chodzą rodzice (często obydwoje) razem z dzieckiem. Tak jest i przy driehoekgesprek-u, z tą wielką różnicą, że głównym prowadzącym tej rozmowy jest uczeń. 

 Epicki najsampierw musiał przygotować sobie pod kierownictwem swojego coacha całą mowę pisemnie na laptopie, a potem wszystko punkt po punkcie opowiedzieć rodzicom w obecności swojego coacha, który co jakiś czas to i owo uzupełniał.  Przewiduje się na to spotkanie około pół godziny dla jednego ucznia.

 Prezentacja skupiała się na trzech głównych filarach szkoły "met goesting, met elkaar, met doel", co znaczy mniej więcej: z ochotą, razem z innymi, do celu. Młody oświadczył, że chodzi do szkoły z chęcią, bo kierunek jest ciekawy, zasady panujące w szkole bardzo mu odpowiadają, są fajni ludzie. Dalej podzielił się z nami informacją, że nawiązał wiele dobrych znajomości i ma już kilku kumpli oraz że praca nad pierwszym challengem, jaki przygotowuje wspólnie z koleżanką całkiem dobrze idzie, a współpraca przebiega pomyślnie. W kwestii celów przyznał, że na poczatku miał sporo trudności, zanim załapał jak to wszystko, cały szkolny system funkcjonuje, jakie są zadady pracy i czego się od niego oczekuje i dlatego ma sporo opóźnienia w realizacji poszczególnych celów. Jako kolejną przeszkodę podał swoje problemy z koncentracją i przyznał bez bicia, że trochę mało się przykładał i że słabo na razie szło mu z naukami przyrodniczymi, szczególnie z chemią, fizyką i biologią, bo z matmą akurat wszystko gra. 

W tym momencie włączyła się coach dodając, że już omówiła z Młodym te problemy oraz że są w trakcie szukania właściwej techniki nauki, która sprawdziła by się u Młodego. Młody ma też rozmawiać z ekspertem od nauk przyrodniczych, by razem szukali najlepszego rozwiązania. Zauważyła ponadto, że Młody sam wybrał nauki przyrodnicze na najwyższym poziomie, gdyż te dziedziny wyjątkowo go interesują, więc trzeba się liczyć z tym, że nie będzie z tym łatwo, ale jakby się okazało, że jednak sobie nie radzi, to może przejść na niższy poziom bez problemu. Do ferii bożonarodzeniowych ma próbować działać bardziej intensywnie na tej płaszczyźnie, a wyniki tego działania zdecydują o tym, czy trzeba będzie wybrać łatwiejszą drogę, czy można pruć dalej trudnym trajektem. 

Kołczka potwierdziła też to, o czym Młody już wcześniej przebąkiwał, a mianowicie o hybride dag, czyli dniach hybrydowych, z której to opcji mogą korzystać niektórzy uczniowie. Chodzi o jeden dzień w tygodniu nauki indywidualnej w domu. Żeby z takiej opcji móc skorzystać trzeba spełniać pewne warunki. Nie jest to jasno określone i każdy przypadek rozpatruje się indywidualnie. Młody na początku roku już o tym wspominał, gdy tylko się o takiej opcji dowiedział i od razu też w szkole zapytał, ale wtedy dostał odpowiedź negatywną, bo ciało pedagogiczne wtedy jeszcze nic o nim nie wiedziało. 

Z czasem jednak sami mu to zaproponowali, zaraz potem jak podczas "złotego wieczoru" zapoznawczego z niezobowiązującej rozmowy z nami rodzicami coach sie dowiedziała, że Młody codziennie dojeżdża ponad 30 km, w tym 10 rowerem i że ma autyzm. To już jest wystarczający powód do hybride dag. 

Od następnego tygodnia Młody będzie się zatem jeden dzień w tygodniu uczył się w domu i zobaczymy, jakie tego będą wyniki i czy w ogóle. 

Muszę dodać w tym miejscu, że po dwóch i pół miesiąca zaczynam też powoli załapywać, jak ta szkoła działa i co sie tam z czym je, ale pewnie jeszcze wiele muszę się dowiedzieć.



Babska wycieczka

Kilka lat temu, przed rakiem, gdy byłam jeszcze młoda, silna i cierpiałam jeszcze na wielką ciekawość świata, paliłam się non stop do zwiedzania Belgii i przeszukiwałam internety w poszukiwaniu ciekawych miejsc dopisując kolejne punkty do długiej listy miejsc do odwiedzenia. Próbowałam resztę z Piątki do tych wszystkich miejsc wyciągnąć, ale oni nie podzielali za bardzo mojego entuzjazmu, co było dla mnie dosyć bolesne i trudne do zaakceptowania a nawet zrozumienia... Jednym z ważniejszych punktów na mojej mapie ciekawości były Belgijskie jaskinie. Marzyłam, by je zobaczyć i nie raz wyciągałam ten temat w domu. Bez odzewu jednak...

Potem życie próbowało różnymi metodami wykopać ze mnie całą radość życia, ciekawość świata i pozbawić mnie sił. Trza przyznać, że prawie mu się to udało. Dziś nie ma już we wmnie tyle radości, energii ani optymizmu,  a ciekawość świata przygasła. Jeszcze coś się tam tli, jeszcze coś się jarzy, ale potrzeba wiele motywującego wiatru, by zapłonął płomień i stare, zdarte żagle załopotały znów na wietrze, a nawet wtedy muszę walczyć ze sobą samą, by wypłynąć z bepiecznego Podkocykowa.

Na szczęście mam Córkę... Ona była przez kilka lat na dnie piekła,  które spaliło jej młode silne skrzydła i spopieliło jej dziecięcą radość, ciekawość i chęci. Na szczęście nic nie trwa wiecznie, nawet piekło. Młoda jest silnym aniołem i byle diabeł jej nie pokona. Spotakała dobre duchy, które zaczęły ją ciągnąć ku górze... Powoli zaczęła się podnosić z popiołu, a jej skrzydła zaczęły porastać nowe coraz zdrowsze pióra. Zaczęła nieśmiało opuszczać bezpieczne gniazdo i powoli latać mimo bólu i wielu przeciwnych wiatrów. Nauczyła się odróżniać pomyślne słoneczne dni od ciężkich i ponurych. Te drugie spędza w łóżku pod kołdrą, w te pierwsze rozkłada skrzydła i frunie w nowe doznania i miejsca.

Czasem wyciąga ze sobą Starszą Siostrę, a czasem wygania z domu Starą, by ta w końcu ruszyła dupsko i zobaczyła wreszcie te wszystkie miejsca, które sobie wypisała w zeszyciku, a nawet te, o których nigdy nie słyszała, bo Młoda też umie szukać i to często nawet o wiele lepiej niż Stara.

I tak raz Młoda zarządziła, że bukujemy nocleg i jedziemy oglądnąc tę jaskinię i te miśki w parku.

 Wybrałyśmy jak zwykle apartament o ciekawej nazwie, bo lubimy wybierać książki po okładce, choć czytamy też recenzje, by nie kupić kota w worku. I tu skończył się mój lichy entuzjazm dotyczący wycieczki. Nie chciało mi się nigdzie jechać, no ale jak powiesz A to i B musisz wydukać, czy ci sie podoba, czy nie. 

Jeszcze siedząc w pociągu nie miałam chęci i byłam rozdrażniona, na tyle, by mnie ludzkie rozmowy do szału niemal doprowadziły, no i się wkurwiłam i nacichałam na nich... najpierw jednak walnąwszy książką w stolik przede mną. No dobra, ja walnęłam książką w stolik, a Młoda jak na moją córkę przystało, zaraz potem przypieprzyła w niego parę razy pięścią i razem zacichałyśmy głośno na wszytkich. Zadziałało! W wagonie momentalnie zrobiła się cisza jak makiem zasiał i ludzie patrzyli wokół zszokowani.  No bo kurwa bez przesady, człowiek nie po to wsiada do strefy ciszy, by siedzieć wśród trajkoczących kretynek, którym się pociąg z wiejskim targiem pomylił. Odetchnęłyśmy z ulgą, bo Młoda też już niemal zaczęła płakać, tak męczyły ją te głośne rozmowy jakichś gówniar za nami i jakiejść kretynki gadającej przez telefon. 

Spokój niestety nie trwał długo, bo na następnej stacji wsiadły kolejne cholerne ekstrawertyki... Tym razem jednak ktoś inny głośno zacichał, czyli nie tylko nam przeszkadzał hałas. 

Na następnej stacji wstałam i zwróciłam się z cichachaniem i morderczym wzrokiem bezpośrednio do dziewuch ciągle gadajacych za nami. Powiedziały "sorry" i chyba wreszcie dotarło, bo do końca trasy był już w miarę spokój. 

Co trzeba mieć we łbie, by wsiadać z przyjaciółkami do cichego wagonu, gdy ma się ochotę na pogaduszki? Przechodziłyśmy przez inny wagon i miejsca tam było dość dla plebsu, co mordy nie potrafi zamknąć ani na chwilę... 

Te ludzie to so!

W koncu wysiadłyśmy z pociągu i poszłyśmy na przystanek autobusowych, bo dalej torów nie pociągnęli. Młoda zainstalowała w domu apkę do tych walońskich aotobusów i zakupiła bilety. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że w tym dziwnym kraju pociągi  we wszystkich częściach są jednej i tej samej firmy, ale autobusy już każdy ma swoje. U nas we Flandrii mamy De Lijn-y, a oni tam w Walonii mają TEC-i. Apka i zakup, i w ogóle rodzaje biletów są inne niż u nas. Tam się rejestruje zakupione bilety skanując kod przy wejściu, a u nas po prostu się bilety aktywuje klikając w ekran swojego telefonu zanim się wsiądzie do pociagu. Wszystko gicio, tylko do tego jest potrzebny internet, a okazało się, że w Walonii nie ma w ogóle zasięgu w wielu miejscach no i dupa blada. Młoda nie złapała internetu. Mój srajfon okazał się mieć lepszy zasieg w tej dupnicy niż jej szajsung, ale zanim włączyłam hotspot, a Młoda wklepała moje hasło, już i ja straciłam zasięg. Zmuszone byłyśmy  zatem jechać na gapę. Dobrze, że kanary nie przelatywały... W drodze powrotnej już Młoda otworzyła apkę busową póki był internet w zasięgu i wszystko przebiegło jak należy. Czasem człowiek uczy się na błędach...




Dotarłszy do celu kupiłyśmy bilety do dwóch atrakcji w parku Domein van de Grotten van Han: safari i jaskinia,  bo więcej nie byłybyśmy w stanie jednego dnia obejrzeć, a kolejnego park był już zamknięty, bo teraz po sezonie otwierają go tylko w weekendy i w takie święta jak jedenasty listopada. 

Z biletami poszłyśmy na specjalny zabytkowy tramwaj, który zawiózł nas do parku. Dalej ruszyłyśmy pieszo na safari. Zaopatrzone w dobrą lornetkę i aparat fotograficzny pomaszerowałyśmy przez park w poszukiwaniu zwierząt... 

Na koszt ciężkiej lornetki i aparatu wzięłam mniej innych rzeczy. Jako że całe dnie miałyśmy łazić z plecakami a ja nie grzeszę zdrowiem ani siłą, postanowiłam zaryzykować i nie brać żadnych rezerwowych ubrań, tylko 1 t-shirt oraz majty i skiepy na drugi dzień. Nie brałam też żadnych kosmetyków ani akcesoriów poza szczoteczką i pastą do zębów i jednym kremem, bo ryj i ciało muszę codziennie smarować, żeby nie dostać wścieklizny. Minimalne minimum, ale z wodą i jedzeniem trochę przegięłam. Miałam tylko półlitrowy bidon z wodą i jedną bułeczkę maślaną, a nie  yło gdzie wody zaczerpnąć ani tym bardziej kupić. 

W opisie parku stało, że w połowie trasy w parku jest jakaś jadłodajnia i tym się sugerowałam... Faktycznie jest, ale poza sezonem to o kant dupy. Całe gie tam było. Zamówiłyśmy po gofrze i po gorącym mleku czekoladowym. Mój wafel od połowy cuchnął smażoną cebulą, a kubeczek papierowy, w którym było mleko, tak śmierdział grzybem, że nie zaryzykowałam... Młode mówiły, że ich mleko było smaczne. Potem wypiłam wodę i zjadłam bułeczkę. Fest posiłek na cały dzień łażenia. 

Po obejściu parku jeszcze załapałyśmy się  na ostatnią turę do jaskini. Niestety spóźniłyśmy się o parę minut na długą dwugodzinną trasę i tylko krótką poszłyśmy z wesołą przewodniczką opowiadającą o jaskini w dwóch językach na zmiany z prędkością karabinu maszynowego, ale ciekawie i z humorem.

Zdjęcia z całego pobytu wrzucę na końcu tekstum bo tak mi łatwiej.

Po zaliczeniu jaskini podreptałyśmy ostatkiem sił do naszego apartamentu, gdzie wydobyłyśmy klucz do drzwi wklepując kod otrzymany mejlem. Szanuję te nowoczesne rozwiązania, które nie wymajają bezposredniego kontaktu z żadnym ludziem.

Apartament znajdował się w jakimś opuszconym budynku w trakcie remontu wśród innych opuszczonych lokali w remoncie lub po prostu upuszczonych. Bo te walońskie górskie okolice przypominają polskie Bieszczady, gdzie w lecie panuje wesoły gwar, a po sezonie diabeł mówi dobranoc. 

Pizzeria na szczęście była otwarta i mogłyśmy się posilić. O, jak smakowało po całym dniu maszerowania! Oczywiście nie mogło się obyć bez tamtejszego piwa, choć wypicie wody było by rozsądniejszą decyzją, no ale nie po to człowiek jedzie na wycieczke, by się rozsądnie zachowywać i zdrowo odżywiac hehe.



Apartament miałyśmy bardzo ładny, przestronny i komfortowy. I BYŁA WANNA! My nie mamy wanny w domu, nad czym wielce ubolewamy. Dziewczyny wymoczyły skórę. Ja sobie odpuściłam wannowanie. Szybko się umyłam i poszłam się położyć, wcześniej kawałek swojej książki przeczytawszy. Tak, książkę tez zabrałam, bo są rzeczy ważne i ważniejsze...

 W nocy wypiłam cały bidon wody, ale najwyraźniej wszystko o wiele za mało i o wiele za późno, bo nad ranem obudziałam się z koszmarną migreną, więc czym predzej sięgnęłam do plecaka po tabletkę, by sobie przypomnieć, że ją przełożyłam ostatnio do torebki, gdy szliśmy na koncert... K-MAĆ! Rano mało się juz nie porzygałam od tej cholernej migreny. Czym prędzej uprzątnęłyśmy apartament i poszłyśmy do autobusu po drodze wstępując do apteki, gdzie zakupiłam pakę ibuprofenu i wciągnęłam czym prędzej. 

Pojechałyśmy do Rochefort, gdzie najpierw poszłyśmy na kawę i ciastko do Raven's Coffee, czyli kruczej kawiarni, a w zasadzie kawiarniosklepiku z magicznymi gadżetami wiedźmowo duchowymi. Fantastyczny wystrój, smaczna kawa i ciacho, a i pani w stosownym wiedźmowym stroju. Najstarsza se dwa kubki kupiła. Jeden w kształcie kociołka czarownicy a drugi z głupim napisem.

Raven's Coffee w Rochefort



Potem Młoda wyguglowała najbliższy sklep i nauczone rozsądku poszłymy zakupić prowiantu na wycieczkę. Gdy nakupiłyśmy żarcia i picia. Długo dumałyśmy przed półką z piwami, by kupić sobie jedno jakieś ichnie na pamiątkę… 



Musiałam też sfotografować automat pralniczy, bo u nas pralki publiczne są w pralniach, znaczy w budynkach, a nie pod sklepem… ale pomysł szanuję.


Potem wybrałam trochę ponad sześciokilometrową trasę z apki Komoot i poszłyśmy za niderlandzkojęzycznym głosem z telefonu od czasu do czasu zaśmiewajac się z komend, bo tekst "na skrzyżowaniu skręć ostro w prawo" na leśnej górskiej ściece bywa lekko zabawny. Nawet "idź tą drogą przez pięćset metrów" bawi, gdy z jednej strony masz prawie pionową ścianę, a z drugiej jakieś urwisko. 

Losowa trasa okazała się świetna, choć Młoda ledwo co pod górkę wlazła z tą swoją skręconą kostką, ale ładnie, nie spotkaliśmy ani jedno ludzia poza dwoma rowerzystami, którzy na MTB darli pod górę, gdy my z niej już schodziłyśmy.

Widoki z góry przezacne. Napawałyśmy się. Dobrze ktoś pomyślał stawiając ławki przy punkcie widokowym. Przy trasie stało też kilka innych ławek, więc można było odpoczywać co kawałek i wsunąc bułkę i napić się...

Po przejściu trasy od razu podrałowałyśmy na przystanek i udałyśmy się w drogę powrotną, która trwała ponad 3 godziny i obejmowała 2 przesiadki. Bo tak to jest się dostać w Belgii z zadupia na zadupie.

Wycieczkę uważam za wielce udaną, przyjemną i satysfakcjonującą. Bez wątpienia o niebo mniej męczącą niż koncert. Wycieczki zdecydowanie są dla mnie. Dobrze, że Córcia mnie motywuje do wyjścia z domu na dalsze trasy. Jesień pięknie wygląda w górkach belgijskich. Nawet przez chwilę poczułam sie jak u siebie w podkarpackiej wsi, kiedy to za młodego non stop po takich górkach koło domu się ganiało. Piękna okolica, ale mieszkać to ja bym na takim zadupiu nie bardzo chciała teraz.

Z ciekawszych obserwacji zanotować muszę, że w Walonii ludzie podają sobie ręce na powitanie i obcałowują się po policzkach bez względu na płeć, co i u nas było zwyczajem do pandemii. Wtedy tego zakazano i już nie wróciło. Dziś tylko nieliczni się cmokają. Dla mnie bomba, ale trochę żal tego skądinąd fajnego zwyczaju... 

A teraz zasypię blog zdjęciami, by i wyście się mogli ponapawać odrobinę.

SAFARI górskie






lis polarny


renifer


dziki

śpimy... zzzz

lis polarny





wilk polarny





pani ryś


mały Tiki ;-)

proszę państwa, oto miś...

...a to fejkowy miś

nasza trasa








strumyk wpływający w górę

dziwne drzewo


świstak






JASKINIA




















ROCHEFORT





Jakiś burżuj ma zamek na własność i zwiedzać go można tylko na umówienie w sezonie letnim.




droga pod górę


stamtąd żeśmy przylazły na tę górkę













Kolejny burżuj ze swoim prywatnym zamkiem... W dupach się przewraca ;-)