13 kwietnia 2024

Próbuję mieć wakacje

Znowu przeceniłam swoje możliwości. Wiem, że od czasów zakończenia leczenia raka balansuję na cienkiej linie na granicy swoich możliwości i co jakiś czas spadam w dół, skąd wychodzę mniej lub bardziej poobijana, bo nie mam raczej nic z kota, by na czterech łapach lądować. Jak już to na potłuczone szkło chyba. Poza tym to ja to ryzyko chyba lubię... Na pewno jestem go świadoma i absolutnie mnie nie dziwi, że się stało tak jak się stało, bo wiedziałam, że tak się może stać i ryzykowałam. Bo mogę :P

nasza brzózka samosiejka

Kilka tygodni temu zaczęłam dobitnie czuć, że lecę na oparach sił. Szczególnie z psychiką nie za bogato było. Czułam, że nie dam rady, że czas wyskoczyć ze szkolnego kołowrotka i zrobić sobie wakacje. Drugie moje ja krzyczało jednak: TERAZ? No chyba cię poebao! Babo, jest marzec. Do wakacji masz raptem 3 miesiące. Nie jojcz, ino zaciśnij zęby i walcz. Jak nie spróbujesz to się nie dowiesz, czy dasz rady, czy nie. Masz szansę skończyć szkołę w tym roku, to co ci szkodzi spróbować. Potem będziesz się wakacjować.

Tego kursu nie da się o tak bezkarnie przerwać. Jeśli zrobi się dwutygodniową pauzę (w sensie pauzę bez robienia czegokolwiek związanego ze szkołą - siedzenie w domu i robienie zadań to nie jest pauza), to trzeba się liczyć z wydłużeniem kursu o co najmniej pół roku, bo inaczej nie da się wyrobić z zadaniami i projektami. A ja nie chcę ani tygodnia dłużej do szkoły chodzić, bo mam zwyczajnie jej dość. Jestem na to za stara, jak już mówiłam nie raz. Chodzenie do szkoły jest na dłuższą metę irytujące i uciążliwe dla baby mężatej i dzieciatej. Gdyby to tylko kwestia pójścia do szkoły była i posiedzenia tam tych paru godzin, było by to czystą rozrywką, oderwaniem się od codziennych obowiązków itd. 

No i nie czarujmy się, ja tego się właśnie spodziewałam, że dwa razy w tygodniu sobie pójdę do szkoły, dwa razy w tygodniu po parę godzin będę chodzić do świetlicy. No i w sumie tak to jest, z tą tylko  różnicą, że we wszystkie pozostałe momenty dni, tygodni i miesięcy od tej szkoły i od tej praktyki NIE JEST się wolnym, jak mi się wydawało, że będzie. 

Spodziewałam się zadań domowych, spodziewałam się, że czasem trzeba będzie coś przygotować, ale nie że te zadania i przygotowania będą wymagały mojego poświęcenia szkole i świetlicy 24/7.

Nie spodziewałam się, że nie będę mieć czasu posprzątać domu... tam posprzątać! Ja kuźwa nie mam czasu ani sił nawet z grubsza przysłowiowego rynku ogarniać. Nigdy nie byłam i nie jestem żadną perfekcjonistką i 'chaos kontrolowany' czy "twórczy nieporządek" to normalny stan naszego obejścia, ale w ostatnich miesiącach w domu miałam zwyczajny syf, bo ani mi się nikogo pogonić do sprzątania nie chce (no i są miejsca, do których lepiej by nikt sie nie zbliżał bez mojego nadzoru), ani tym bardziej samej za to zabrać. Taki był syf, że nawet mi to zaczęło ciążyć i irytować.

Nie spodziewałam się, że będziemy przez rok na przymusowej diecie pizzowo-frytkowej, bo nie będę mieć czasu ani sił na gotowanie jakiegoś normalnego jedzenia.

Nie spodziewałam się, że nie będę mogła zajmować się dziećmi, chodzić z nimi do lekarzy, dentystów, urzędów, co będzie powodować niezmierną frustrację i generować mnóstwo stresu.

 Nie spodziewałam się, że nie będę móc spać po nocach, bo całe noce będę leżeć i podziwiać sufit myśląc o zadaniach domowych i życiowych problemach.

Nie spodziewałam się, że na stażu spotkam się z takim nieprzyjaznym nastawieniem. To chyba jedna z gorszych rzeczy, której się nie spodziewałam i która jest wyjątkowo dla mnie uciążliwa.

Nie spodziewałam się, że będę wciąż musieć latać po sklepach za materiałami potrzebnymi do realizacji projektów i wydawać pieniądze, których nie mam na rzeczy, których nie potrzebuję.

Wiele z tych  i tym podobnych trudności zaczęłam zauważać po drodze w trakcie trwania kursu, ale dopiero jak teraz siedzę któryś dzień w domu rozważając świadomie ostatnie miesiące, zauważam, co i ile tak na prawdę ten kurs kosztuje. Pieniędzy. Czasu. Sił. Zdrowia.

W zeszłym tygodniu dotarłam po raz drugi w swoim życiu do granic swoich możliwości. Z tym że poprzednim razem osiągnęłam granicę możliwości fizycznych. Tym razem wykończyłam się psychicznie. Co jednak w konsekwencji spowodowało totalne osłabienie fizyczne.

Nie powiem, ciekawe doświadczenie życiowe... ale kurde nie polecam.

Wiecie co było kroplą, która przepełniła czarę? Totalny zawód podejściem ludzi do swojej pracy! 

W głowie mi się zwyczajnie nie mieści, że ja blisko 50-letnia baba, po ciężkiej chorobie z wyniszczonym organizmem, z ogromnymi trudnościami językowymi staram się, staję na rzęsach, poświęcam czas, zdrowie, rodzinę, by dostać się do tej pracy, by móc pracować z dziećmi, by byc dla nich dobrym opiekunem, który nie tylko ich pilnuje, ale troszczy się o nie, uczy, pokazuje świat, bawi się, rozmawia, wysłuchuje, wspiera i robi te wszystkie inne rzeczy, na które zapracowani rodzice nie mają czasu... a tymczasem ludzie już tam pracujący, ludzie młodzi, silni, władający biegle tutejszymi językami mają tę pracę i te dzieci totalnie w dupie, a jedyne co potrafią robić to się opierdalać, obrabiać drugiemu dupę, wyśmiewać drugiego i narzekać. 

K-MAĆ!

Ale to ja mam się od nich uczyć?! 

To oni mają być dla mnie wzorem do naśladowania i cennym przykładem? 

Wolne żarty! 

Szkoda tylko że wcale nie śmieszne.

Jak zawsze mam mnósto pomysłów na zajęcia dla dzieci. Marzyło mi się, że choć jedne zajęcia będę mogła poprowadzić w czasie ferii wielkanocnych. Niestety, gdy ze 2 tygodnie przed feriami zapytałam o to, powiedziano mi, że zajęcia są już rodzielone i nie ma dla moich miejsca, ale mogę pomagać koleżankom...

 Nie ma problemu. Pomagając też mogę się wykazać, przydac do czegoś no i co najważniejsze czegos nowego nauczyć. W pierwszej świetlicy np zajęcia były różne i mimo, że dużo tego nie było, bo i dzieci tam mało, to zawsze coś tam podpatrzyłam. Tutaj dzieci mnóstwo, a do tego warunki cudne,  to i moje nadzieje na nowe doświadczenia były duże...

 I to mój pierwszy błąd: zbyt wielkie oczekiwania. 

Potem mentorka jeszcze mi niepotrzebnych nadziei narobiła sugerując, że wielce prawdopodobnie spokojnie jakieś swoje zajęcia (czyli choć jeden projekt) będę mogła podczas ferii przeprowadzić. Tylko muszę to uzgodnić z koleżankami prowadzącymi zajęcia danego dnia, żeby im w drogę nie wchodzić (oczywiste i logiczne). Mój drugi błąd (nigdy się chyba nie nauczę): naiwne wierzenie i ufanie ludziom. Ufałam, że osoba, która kilka lat w tym miejscu pracuje, wie o czym mówi, no bo zna ludzi, zwyczaje itd. Ucieszyłam się na to, dokończyłam w naprędce moje zabawki sensoryczne i wymyśliłam, jak zorganizuję całą zabawę i spakowałam wszystko w wielkie torby i jakoś upchałam na rower.

kolorowy ryż


moje czadowe maty sensoryczne

meduza z rękawiczki


 Zapytałam kilku osób dzień przed planowaną moją ewentualną aktywnością. Było okej. Zapytałam osoby prowadzącej w danym dniu zajęcią. Też było wporząsiu. Ba, zasugerowała że możemy robic to w tym samym czasie dla dwóch różnych grup, a potem się zamienić dziećmi, co by dla dzieci było fajniejsze (bo więcej atrakcji) a dla niej łatwiejsze, bo mniejsze grupy dzieci do ogarnięcia. 

Niestety inna koleżanka powiedziała "nie" bo... bo nie, bo nie ma moich zajęć w planie, bo czyje inne są, bo ona tak mówi. Kropka.

 No dobra, ciągle nie problem. We wstępnych planach i tak miałam robić po feriach, to tyle straciłam, że przywiozłam na rowerze 2 torby klamotów do świetlicy na darmo. 

No i bardzo nie lubię, jak mnie ktoś w błąd wprowadza. 

Nooo, może i jeszcze to, że moje planowane zajęcia to był kolorowy kącik sensoryczny z wieloma gadżetami, jak maty do dotykania, kolorowy ryż, butelki sensoryczne i różne zabawy z ich użyciem, co wydaje mi się stosunkowo atrakcyjniejsze dla przeciętnego przedszkolaka aniżeli zwykłe zajęcia plastyczne, które tutaj uprawiane sa namiętnie za każdym razem z każdej okazji i bez jakiejkolwiek okazji i na które wszystkie dzieci systematycznie narzekają, no bo ileż można wyklejać, malować i wycinać? 

Moim nader skromnym zdaniem z okazji ferii to jednak człowiek by się spodziewał jakichś fajniejszych zajęć i  atrakcji niż te, które dzieją się w zwykłym dniu szkolnym. 

No ale ja jestem tylko stażystką, która dopiero się uczy. 

I tak oto właśnie się w nauczyłam,  że to wszystko, czego nas w szkole uczą i czego od nas w szkole oczekują to jeden wielki bullshit! Najlepiej jest iść po najmniejszej lini oporu, czyli w tym wypadku zawołać dzieci do stolika, dać im nożyczki i klej  i zrobić z nimi jakąś prostą pracę plastyczną, a aktywność bedzie ci odfajkowana.

Gdzie tam się pchać z jakimiś skąplikowanymi zajęciami, panie! 

Potem popełniłam kolejny błąd. W dobrej wierze, gdyż chciałam tym razem z dużym  wyprzedzeniem WSZYSTKICH GŁOŚNO i WYRAŹNIE poinformować, że po feriach MUSZĘ zrobić nie tylko ten kącik sensoryczny z przedszkolakami, ale też mur wodny ze starszakami.

Wtedy dopiero się zaczęło! 

Baba postanowiła wyszydzić mój pomysł z murem wodnym publicznie. Bo "zabawy z wodą chce prowadzić hahahaha! Z WODĄ! Czaicie? Zabawa wodą. WO-DĄ! HAHAHA Jakby mało w Belgii wody było, tyle pada i pada, a ta jeszcze będzie się wodą z dziećmi bawić. Dobre! HA ha ha...." I tak chodziła po sali i się brechtała do innych koleżanek. One co prawda się do niej nie przyłączyły, ale też nic nie rzekły na to. Poinformowałam kobietę, że omówiłam już dawno ten pomysł z moją mentorką oraz koordynatorką świetlicy i obie nie tylko dały mi pełną zgodę na te zajęcia, ale za świetny pomysł uznały, ale spłynęło to jak woda po kaczce... 

No ale so takie ludzie, dla których każdy pomysł, który nie wyszedł od nich, jest głupi i tak go trzeba traktować, a jego pomyslodawcę tępić i gnębić. 

Od tego momentu miałam już wszystkiego dość, a wspomnieć muszę jeszcze o innych zajęciach.

Okazało się na ten przykład, że jedna koleżanka zapomniała, iż miała przygotować quiz dla dzieci, w związku z czym zabrakło zajęć dla jednej grupy. No ale wymyślili na poczekaniu, że pójdziemy na targ, bo akurat tego dnia się odbywał. Fajnie - pomyślałam (bo ja zawsze staram się pozytywnie myśleć) - na targu można niezłe zabawy dla starszych dzieci wymyślić. Nawet ta w/w upierdliwa koleżanka (bo coś dobrego też mogę o niej powiedzieć) o tym mówiła, ale ona nie szła, bo akurat z młodszymi tego dnia pracowała, a innym najwyraźniej takie zabawy nie w głowie. 

Przyszliśmy na targ, koleżanka kupiła cukierki i wróciliśmy do świetlicy. 

No ja cię kręcę, ale czadowe zajęcia feryjne! 

Dobra, lepsze coś niż nic, ale jakoś tak nasuwa mi się pytanie, czy skoro coś poszło nie tak i zabrakło zajęć na ten dzień, to ta głupia-głupia-stażystka-z-bloku-wschodniego nie mogła przeprowadzić tych swoich głupich zajęć ze swoich głupich szkolnych projektów? 

Wkurzyło mnie to jak szlag.

Do tego jeszcze koleżanka po drodze jadaczkę wydarła na dziewczynkę, której pozwoliłam się zatrzymać, usiąść na murku i zdjąć kalosze, bo wciągnęły jej całe skarpety i zaczęły ją uwierać. 

Nosz do jasnego grzyba! Szłam z przodu z dwoma dziewczynkami. Gadałyśmy i się śmiałyśmy. Doszłyśmy do skrzyżowania i wtedy pozwoliłam jednej zdjąć te gumiaki, bo i tak musieliśmy się zatrzymać i poczekać aż koleżanka niosąca "stop" przyjdzie z końca i zatrzyma ruch, byśmy mogli się na drugą stronę ulicy przedostać. Przyszła i zaczęła się drzeć. Powiedziałam, że młoda ma moje pozwolenie. Przystopowało ją, ale żeby tam jakieś sorry czy coś w ten deseń to już nie. A dziecku było przykro i ja czułam się winna, że ono przeze mnie ochran otrzymało i to za to, że skarpety w bucie jej się zwinęły...

Czy ja mam zbyt wygórowane oczekiwania wobec ludzi...? Czy źle oceniam tego typu zytuacje? Niewłaściwie postępuję? Może tak jest, bo przeież ja normalna inaczej jestem, ale nie wiem, za cholerę nie kumam, co robię źle. Dość, że czuję się wszędzie jak kosmita, ludek z innej planety.

Podczas kolejnych zajęć przedszkolaczki miały do siebie rzucać piłeczką w kształcie i wielkości kurzego jaja, a babki z kilkuletnim doświadczeniem się dziwowały, że szkraby nie potrafią tego złapać...

Nie wiem, jak wy, ale ja raczej się nie spodziewam, że przeciętny dwu- czy trzylatek poradzi sobie z łapaniem takiego małego przedmiotu rzuconego z odlegości kilku metrów. 

Spodziewałam się natomiast, że osoby pracujące w świetlicy nie tylko będą wiedzieć, jaka zabawa dla jakiego wieku się nadaje, ale że z okazji ferii będą wymyślać zabawy ciekawe i różnorodne... a tu kolejna zabawa polegała na tym, że pani rzucała tą jajowatą piłeczką na drugi koniec sali, a dzieci biegły za tym i kto złapał ten przynosił, a wtedy pani rzucała ponownie i dzieciaki znowu biegły i przynosiły...

 A mnie strasznie smutno się zrobiło, gdy na to patrzyłam z boku. 

 Myślałam: Magda,  z czym do ludzi? Ty chcesz z dzieciakami robić jakieś doświadczenia, uczyć je o świecie i życiu, rozmawiać  a to trza, panie, po prostemu: na spacer, panie,  wyprowadzić jak gęsi, patykiem porzucać jak psu, nadrzeć się i za smycz potargać, jak się zatrzymie w drodze, w kącie posadzić i komendę "waruj" zapodać... 

A potem człowiek patrzy wkoło i się dziwi co to społeczeństwo takie głupie... No!

Dzięki temu stażowi wiele mi się objaśniło i sporo się dowiedziałam o świecie. Niestety nie jest to to, czego się dowiedzieć chciałam, co chciałam zobaczyć i czego nauczyć. 

No i ogólnie wydaje mi się, że człowiek po to idzie na staż do jakiegoś miejsca pracy, by się uczyć w praktyce od fachowców, tego co w teorii nauczył się w szkole. No ale najwyraźniej faktycznie mi się wydaje.

Byłam raptem dwa dni na tym stażu w ferie. Tego drugiego dnia miałam ochotę zwinąć żagle już w południe, bo to wszystko mnie po prostu przerosło, zdruzgotało i załamało. Miałam dość. Wszystko we mnie krzyczało: co ja tu do cholery robię?! To nie jest miejsce dla mnie! Zabierzcie mnie stąd! 

Ale poszłam do dzieci na podwórko i zaczęłam się z tą dziewczynką, która dostała przeze mnie ochrzan za zdejmowanie butów, bawić w berka, bo mnie bardzo prosiła. Za chwilę dołączyło trochę innych dzieci i było wesoło. Powiem więcej, zgodziłam się na udział w zabawie, by zrobić dziewczynce przyjemność i być miłą panią, ale chwilę potem poczułam się jak za dawnych czasów, jak za dzieciaka. Absolutnie nie miałam odczucia, że bawię się DLA dzieci. Ja się na prawdę dobrze bawiłam. I wcale a wcale nie przeszkadzało mi, że mam blisko 50 lat. No okej, fizycznie zmęczyło mnie to na pewno jak osobę, która ma blisko 50 lat i nie dawno była poważnie chora, ale poza tym cool. Młodsze koleżanki siedziały tymczasem na ławeczce jak na starsze panie przystało i plotkowały jak na starsze panie przystało. Nie wiem, co sobie myślały na mój temat, ale powiem wam, że gówno mnie to obchodzi.

 Powiem wam też, że jeśli kiedyś uda mi się zostać w koncu tą wychowaczynią to właśnie taką, która robi różne szalone eksperymenty, która uczy przez zabawę, która słucha, co dzieci mają do powiedzenia i traktuje je poważnie, która się wygłupia podczas spaceru i która bawi się w berka. A na pewno nie taką, co całe dnie plaszczy dupę na ławce i narzeka że dzieci są niegrzeczne...

Ganianie po podwórku i wskakiwanie na ławki (bo jak się na czymś stało, to nie można było być złapanym) bardzo mnie zrelaksowało i skierowało mój wzrok na to co w tej pracy ważne, czyli dzieci i ich potrzeby.

Na popołudnie w pisemnym programie stało 2 razy poszukiwane skarbów. Ekscytujące! Aż nie mogłam się doczekać, by zobaczyć, co koleżanki przygotowały. Okazało się, że w rzeczywistości dzieci mogły wybierać pomiędzy wyklejanką a rysowaniem. 

Normalnie mi się skarpetki sfilcowały z wrażenia.

Ledwo dotrwałam do końca dyżuru. To było dla mnie o wiele za dużo. 

Te dwa dni całkowicie wyprowadziły mnie z równowagi i sprowadziły na samo dno piekła. 

Wieczorem było źle, a rano jeszcze gorzej. Zadzwoniłam, że jestem chora i poszłam do lekarza. Byłam chora i to bardzo. Psyche siadła całkowicie i nie byłam w stanie normalnie funkcjonować przez cały dzień. Byłam wrakiem człowieka. Towarzyszyło mi ogromne, straszne, nieopanowane poczucie pustki, beznadziejności i bezsilności. 

Kolejnego dnia do strajku dołączyło całe ciało, że ani ręką ani nogą nie szło ruszyć. 

Zmęczenie nieludzkie mnie opanowało. 

Niemoc totalna. 

Zero sił. 

Zero energii. 

Zero chęci do życia. 

To było bardzo, ale to bardzo dziwne i jeszcze bardziej nieprzyjemne uczucie. 

Zważywszy na to, że parę dni wcześniej zasuwałam po kilka kilometrów rowerem bez większych probelmów, skakałam na skakance, ganiałam w berka jakbym miała 15 lat i nagle jeb na łeb i przejście z kibla do sypialni znowu stało się wielkim wyzwaniem. 

Nie mogłam z nikim rozmawiać. Nawet z Małżonkiem. Nie miałam nawet ochoty na cotygodniową małżeńską sesję Netflixa. 

Po prostu tylko siedziałam i byłam sobie żywym trupem. 

Kolejnego dnia dopiero na tyle się poprawiło, że mogłam zacząć rozmawiać o tym, co czuję, co myślę, czego się boję. Pogadałam z Małżonkiem i Młodymi. Przemyślałam wszystko, po czym kolejnego dnia upisałam e-majl do mojej szkolnej mentorki, w której przedstawiłam m.in. całą powyższą historię i zapytałam m.in. o możliwości dokończenia kursu w opcji przerwania go tu i teraz. Odpisała, że ona już dawno widziała, że mam dość, ale nie chciała się wpychać w moje życie ze swoimi opiniami i zaproponowała, bym przez ferie ani na krok nie zbliżała się do zadań szkolnych a tylko robiła przyjemne rzeczy, by lepiej się poczuć, a po feriach się spotkamy i wszystko na spokojne omówimy, bym mogła zdecydować, czy chcę kontynuować naukę teraz czy we wrześniu, bo - jak napisała - są różne opcje i wiele możliwości. 

Czekam zatem na to spotkanie, by móc zdecydować o dalszych swoich krokach. 

Póki co, dzięki wsparciu Małżonka, udało mi się sobie samej dać pozwolenie na przerwanie tego kursu tu i teraz, gdy uznam, że tak będzie dla mnie lepiej i dokończeniu go w przyszłym roku szkolnym. Co samo w sobie jest jak dla mnie sporym sukcesem, bo ja nie łatwo rezygnuję ze swoich raz pozwiętych postanowień jakkolwiek głupie by one się nie okazywały. 

Trudno mi też jest myśleć tylko o sobie i siebie na pierwszym miejscu przed innymi stawiać. Teraz też jedna z pierwszych rzeczy, o których pomyślałam, to że to będzie nie fair wobec koleżanek i wobec nauczycielki w związku z tą imprezą dla przedszkolaków, które przyjadą do naszej szkoły, no przecież ja tam mam swoją rolę do spełnienia, zadanie do wykonania, no i to przedstawienie z koleżanką, którego ona sama przeciez nie zrobi beze mnie, bo nic nie wie na jego temat...

 Ale potem sobie pomyślałam jednak, że co mnie to wszystko gówno obchodzi. 

Może w poniedziałek pogadam z mentorką i może postanowię ukończyć ten kurs teraz, bo uznam że sprostam, a wtedy wezmę udział i w przygotowaniach i w przedstawieniu. Gdy jednak uznam, że nie, jednak nie teraz, to dosłownie zabiorę swoje zabawki (a mam ich tam w szkole całkiem sporo) i pójdę do domu bez oglądania się na pozostałych, bo to już nie będzie moja bajka. 

W teorii to jest takie proste! W praktyce okropnie trudne.

Póki co pozwoliłam sobie nie odpowiadać na sms koleżanki, która przedwczoraj zapytała czy się spotkamy w weekend, by popracować nad naszym zadaniem. 

Moją pierwszą myślą było, że muszę jej wytłumaczyć całą sytuację, ale potem stwierdziłam, że niczego NIE MUSZĘ. Że mamy ferie i nie musze się nikomu z niczego tłumaczyć ani nikomu na żaden sms odpowiadać. Było dość czasu na zrobienie tego zadania w szkole. Nie mój to problem, że ktoś wolał wtedy skrolować instagramy, a teraz nie wie, co począć. 

Póki co jednak ciągle nie czuję się najlepiej. Czuję się gorzej niż przed feriami, bo moje ciało ciągle trochę strajkuje. I ma rację, mądre jest, inaczej nie zmusiło by mnie przecież do odpoczynku, bo ja jestem strasznie upierdliwym i nieodpowiedzialnym właścicielem mojego ciała. 

Jednakowoż niektóre jego działania wydają mi się dosyć dziwne. 

Parę dni temu (nie wiem dokładnie kiedy, bo mi się i zegar i kalendarz potentegował przez ten nieludzki stres i teraz nie wiem nawet gdzie góra a gdzie dół)... no więc parę dni temu postanowiłam się zrelaksować i zabrałam się za sprzątanie domu. Wytarłam kurze (i kogutowi hehe), poodkurzałam, umyłam podłogę, co pozwoliło mi trochę myśli uporządkować. Następnie poszłam na podwórko i powyrywałm chwasty z pomiędzy kamieni, bo to zawsze jest przyjemne i relaksujące. Tym razem jednak nawet takie pierdy jak odkurzanie czy wyrywanie chwastów wydawały się wyczerpujące. No ale postanowiałam jeszcze obciąć dwa krzewy sekatorem, bo w zeszłym roku się nie złożyło i teraz były już o wiele za wysokie. To też łatwa lekka i przyjemna praca, bo to takie miękkie, chuderlawe i łatwo ucinalne gałązki, że nawet stary tępy sekator dawał im rady, no ale musiałam wyciągać rękę nad głowę, bo ciut powyżej łba to przycinałam, żeby potem, jak krzew latem zakwitnie, łatwo było fotografować pszczoły i trzmiele przylatujące do kwiatów. To było łącznie może z 10 gałązek, a może i nie, ale wiecie co? Skurcz mnie od tego w miejsce po cycku złapał. To już drugi raz taki mocniejszy. Lekkich nie liczyłam,  bo się nie liczą. Poprzednim razem złapał mnie kiedyś podczas jazdy suterem, o czym, zdaje się, pisałam. Teraz znowu, ale ten miał skutki uboczne. Kolejnego dnia bolało mnie całe to pocięte pół klaty, że ani dotknąć nie mogłam, ani ręką ruszać, bo bolało.

 Mam już dość tych skurczow w dziwnych miejscach. Jak nie na plecach, to na klacie, to na goleniu, to na stopie, to na udzie... A idź pan z tym! Ta pocięta część klaty to w ogóle co dobrego. Jak nie boli, to ciągnie, to swędzi. To ostanie z tego wszystkiego najgorsze, bo to ten rodzaj swędziawki, na który drapanie nie działa, bo nie wiadomo, gdzie się trzeba drapać.... Znaczy wiadomo, na cycku. Nawet czasem mówię do domowników, by któren zadzwonił do tego labo, gdzie badali mój odcięty cycek i zapytał, czy jeszcze go mają, bo może by go kto tam podrapał... Do tego w większej części czucie z wierzchu w ogóle nie działa, ale za to dotykanie na mostku albo z tyłu za pachą czuje się jak dotyk na klacie, bo widocznie tam są końcówki tych nerwów, co normalnie na cycku się kończyć powinny. Śmieszne to czasem jest. A czasem irytujące.

Nic to, po jednym dniu ból przeszedł, więc umyłam parę okien, bo nie dość, że jak kopali na światłowód to sie kurzyło, to jeszcze ten piekielny piasek z Sahary spadł, więc były okropnie brudne. Jednak na raty musiałam myć, bo okropnie mnie to męczyło, a w końcu musiałam się położyć na parę godzin, bo taka słabość nadeszła.

W czwartek już znacznie lepiej było. Objechałam z Młodym do sklepu i kupiliśmy mu wreszcie nowy kask. Stary kupiony z drugiej ręki już dawno mu się rozwalił, ale nie mogliśmy się jakoś wybrać do sklepu. W końcu jednak się udało. Drogie ci to pieroństwo. Sobie też miałam kupić, ale cholera 70€ to lekka przesada. Najważniejsze, że Młody ma, bo jemu o wiele bardziej to potrzebne. Zawsze to ociupinę bezpieczniej. O dziwo sam się dopominał o ten kask, co mnie cieszy. Koledzy też jeżdżą w kaskach. Dobrze, że jest taka moda i że coraz więcej ludzi zarówno małolatów jak dorosłych wsiada na rower w tym zmyślnym nakryciu głowy. Przy okazji zauważyłam, że mają w tym sklepie takie kaski, o jakich Młoda nie dawno mówiła, czyli z szybką na oczy. Może sobie kiedyś taki zafunduje. Młody poza kaskiem wybrał sobie jeszcze rękawiczki rowerowe. 

Do sklepu jechaliśmy i to przez las, gdzie napawaliśmy się zielonością i świergotem ptaków, ale jazda mnie zmęczyła.

Młody i nowy kask

W piątek byłam po raz ostatni u swojej konsultantki z biura sprzątającego, by podpisać rozwiązanie umowy o pracę z przyczyn medyczych. Powiedziała, że gdybym kiedykolwiek jakichś referancji potrzebowała do czegoś, to z chęcią mi je wypisze, bo mimo że większość czasu byłam chora, to gdy pracowałam, wszyscy mnie chwalili i nigdy nie było ze mną żadnych problemów. Helan to było dobre biuro. Szkoda, że za poźno na nie trafiłam.

Dziewczyny korzystały w minionym tygodniu z dobrej pogody i zakupiwszy sobie tygodniowe bilety po niecałe 20€ uprawniające do nieograniczonych podróży po całej Flandrii, bujały się po miastach w poszukiwaniu różnych atrakcji. Młoda tworzy bowiem plan atrakcji dla znajomych, którzy mają za jakiś czas do Belgii się zlecieć, a przy okazji wyciąga z domu i Starszą Siostrzyczkę. 

Z fajniejszych rzeczy to w ferie bawiliśmy się w domu kolorami. Kupiłam Młodemu 2 paczuszki orbeezów, a on obie zalał wodą i narosło nam całe wiadro żelkowych kuleczek. Młody bawi się nimi każdego dnia. Najstarsza też się trochę pobawiła a i ja lubię je sobie poprzesypywać w rękach. To takie przyjemne uczucie. Wymyśliliśmy, że jak przyjdą upały, to sobie kupimy nadmuchiwany basenik dla dzieci i cały sobie żelowymi kulkami napełnimy i będziemy sobie w nim siedzieć. A co!

orbeez



Drugą zabawką były kolorowe celofany, które zamówiłam u Chińczyków. Przyczepialiśmy te kwadraty do okna i drzwi nakładając poszczególne kolory na siebie i patrząc jakie to daje efekty, czyli tworząc nowe kolory. 

Poza tym wreszcie udało mi się wybrać z Młodym do gminy w celu wyrobienia mu dowodu osobistego. Młody skończył 12 lat w lutym, ale jakoś tak wtedy nie, wtedy nie... W końcu się udało i załatwiliśmy formalności. Teraz trzeba czekać, aż przyślą PIN, a wtenczas można się już będzie umówić w gminie po odbiór plastiku. Młody już nie może się doczekać, bowiem kolejnym krokiem będzie założenie mu pierwszego konta bankowego, by mógł już jak cywilizowany nastolatek za zakupy płacić swoją kartą albo telefonem i żeby kieszonkowe na swoje konto mógł otrzymywać (i żebyśmy my starzy nie musieli co miesiąc szukać bankomatu).



Dziś jest ładna pogoda i ciepło, zatem siedzimy sobie w ogrodzie. Nawet obiad pierwszy raz w tym roku żeśmy na podwórku wszamali. Nie był to żaden wykwintny posiłek, tylko kuskus z prostym i szybkim gulaszem drobiowym na mleku kokosowym z anansem, kukurydzą, imbirem i papryką. Ale dawno żeśmy tego nie jedli, więc nawet smakowało. Chociaż przyznac muszę, że jedzenie w ostatnich dniach jakoś tak słabo mi idzie. Niby ciągle jestem głodna, ale nic mi nie podchodzi. Tylko jak w Lidlu mini ptysie znowu zoczyłam w zamrażarce, to myślałam, że od razu zamrożone jeszcze zeżrę, a potem jak dopadliśmy z Małżonkiem wieczorem to się bałam, że sami całą paczkę opędzlujemy na raz. 

Młody z kolei ostatnio wpadł na pomysł, że mógłby zrobić jakiegoś milkshake'a. Jak powiedział, tak zrobił. Najpierw miksował truskawki z lodami i mlekiem. Potem banany z mlekiem. Następnie mleko z lodami i kakao. Następnie poprosił o zakup sosu czekoladowego i testował z sosem. Dziś roztopiliśmy czekolady i robił czekoladowy. Kupiłam mu też sok z agawy, bo był w Lidlu na promce. Skosztował i uznał, że dobry. Zawsze to jakiś nowy dodatek do Epickich Eksperymentów Kuchennych Ajzajdora.

Kolejnym epickim deserem Izydora były truskawki w karmelu... Z tym, że epicki za szybko przeczytał instrukcję i karmel z mikrofalówki nie całkiem mu się udał, ale i tak truskawki w cukrze były dobre. Jutro, jak podejrzewam, będzie ponownie kraftował karmel, już tak jak należy... Doradziłam mu, by tym razem normalnie na kuchence gotował ten cukier a nie w mikrofali.

Zrobiliśmy też armatkę z rolki po srajtaśmie i balonu. Całkiem dobra zabawka! Tylko ze strzelaniem kamieniami czy koralikami trzeba uważać, bo dosyć dobrze daje. W domu lepiej się pomponiki dekoracyjne sprawdzą. 

armatka z wc-rolki

Robiłam też złe i całkiem głupie rzeczy.

Wczoraj  na przykład tak się wkurzyłam na drukarkę i nowy tyle co zamówiony rzekomo oryginalny, tyle że niedziałający kardridż z tuszem za fhuj euro, że pizgnęłam nią o podłogę i raz na zawsze zakończyłam problemy z tym cholernym urządzeniem. To potwierdza, że mój stan psychiczny jeszcze nie jest stabilny ani dobry, bo tylko w bardzo kiepskim stanie psychicznym ja robię takie rzeczy, jak destrukcja otaczającego mnie świata.

Nie powiem, żebym swojego czynu żałowała. Gdybym tego nie zrobiła, to pewnie dziś poszłabym do sklepu po nowy kardridż za 50€, bo muszę jeszcze dużo rzeczy wydrukować, a tak to wreszcie będzie okazja kupić nową ekonomiczniejszą drukarkę. Powinnam to była zrobić, zaraz jak tylko zaczęłam ten kurs, kiedy tylko o tym pomyślałam i poczytałam opinie o drukarkach, a nie jak ten debil non stop kupować kardridże po 100 euro za komplet do tego starego gównianego rupiecia. Podczas gdy nowa ekonomiczna drukarka do własnoręcznego napełniania tuszy kosztuje około 250€, a - jeśli wierzyć opiniom ludzi - tusze dołączone do drukarki stanowią równowartość KILKUDZIESIĘCIU kardridży, jeśłi idzie o ilość wydrukowanych stron. Tyle, że teraz trzeba pofatygować się do jakiegoś sklepu po drukarkę. I to szybko, bo drukować trza.

Małżonek za to dziś się wkrewił na grandę na cholernego janusza. 

Umówił się z gościem z Antwerpii, że po robocie pojedzie tam, by ten dokonał pewnego zabiegu na samochodzie. Małżonek pojechał prosto po robocie. Podjechał pod garaż a tu zamknięte. Dzwoni do gościa, a ten na to, że sorry ale właśnie wraca z jakiegoś szkolenia z Polski i stoi w korku... Jprdl!

Coś ze trzy razy Małżonek z nim wcześniej rozmawiał, bo informował się dokładnie w kwestii naprawy usterki. Umówili się na konkretny dzień i godzinę!

 Jakie to polskie! Umówić się z klientem i pojechać sobie za granicę na szkolenie. Ja bym rozumiała jakiś tam nagły wypadek, ale kurs to z dnia na dzień raczej nikomu kuźwa nie wypadł. Nawet jeśli, to i tak obdzwaniasz klientówi odwołujesz spotkania, a nie pogrywasz se w chujki na małe bramki. Małżonek jechał na darmo 80 kilometrów (słownie: osiemdziesiąt kilometrów), stresował się, stał w korach, palił cenne paliwo,  tracił czas i siły, i wszystko na nic, bo janusz jak gdyby nigdy nic pojechał sobie  kuźwa do Polszy. Na szkolenie kuźwa. Bo może.

Ale może to i dobrze, bo jak ludzie mają takie podejście, to należy się też spodziewać, że i robotę też wykonają na odpierdol albo cię oszukają czy okradną. Mówię do Małżonka, że jak już chce robić coś przy aucie w tego typu garażach to niech raczej do Turka czy Marokańczyka uderzy a nie do "naszych". Niby każdy cię może ocyganić czy w chuja ugrać, ale ja tam jakoś większe zaufanie mam do "obcych" niż "swoich" jeśli chodzi o jakiekolwiek usługi.

wiosenne paprotki