14 listopada 2025

Rozmowa w trójkącie zamiast wywiadówki i wyprawa na safari

 Byliśmy na koncercie KULT w Brukseli.

Nie będę się tu rozpisywać na temat samego koncertu. Był fajny, ale po raz wtóry przekonałam się, że to zupełnie nie dla mnie. Ja chodzę spać o 21, a tu koncert kończył sie o 22, a potem jeszcze trzeba było dotrzeć do domu. Mimo że Małżonek jechał autem i nie trzeba było tłuc się autobusami to i tak dla mnie ciężko. Poza tym koncert sam w sobie, czyli hałas, ruszający się, szumiący ludzie i stroboskopy, to o wiele za dużo bodźców jak dla mnie. Miałam zatyczki muzyczne do uszu, ulokowałam się razem z Młodą na końcu sali pod ścianą, gdzie siedziałyśmy na podłodze, bo żadna z nas nie jest w stanie stać, ale to nie wiele pomogło. Mimo że Kazik fajnie śpiewał i nawet się pobujałam i cieszyłam tą muzyką, tak jednak doznania negatywne przechyliły szalę na swoją stronę. 

Nie, nie powinnam brać wiecej udziału w takich imprezach, bo to to dla mnie za ciężkie.





Update z nowej szkoły

Nie dawno byliśmy na pierwszym driehoekgesprek w nowej szkole Młodego, czyli rozmowie w trójkącie: uczeń-szkoła-opiekunowie, co jest odpowiednikiem wywiadówki, ale zupełnie inaczej wygląda. 

We Flandrii w wielu szkołach na wywiadówki chodzą rodzice (często obydwoje) razem z dzieckiem. Tak jest i przy driehoekgesprek-u, z tą wielką różnicą, że głównym prowadzącym tej rozmowy jest uczeń. 

 Epicki najsampierw musiał przygotować sobie pod kierownictwem swojego coacha całą mowę pisemnie na laptopie, a potem wszystko punkt po punkcie opowiedzieć rodzicom w obecności swojego coacha, który co jakiś czas to i owo uzupełniał.  Przewiduje się na to spotkanie około pół godziny dla jednego ucznia.

 Prezentacja skupiała się na trzech głównych filarach szkoły "met goesting, met elkaar, met doel", co znaczy mniej więcej: z ochotą, razem z innymi, do celu. Młody oświadczył, że chodzi do szkoły z chęcią, bo kierunek jest ciekawy, zasady panujące w szkole bardzo mu odpowiadają, są fajni ludzie. Dalej podzielił się z nami informacją, że nawiązał wiele dobrych znajomości i ma już kilku kumpli oraz że praca nad pierwszym challengem, jaki przygotowuje wspólnie z koleżanką całkiem dobrze idzie, a współpraca przebiega pomyślnie. W kwestii celów przyznał, że na poczatku miał sporo trudności, zanim załapał jak to wszystko, cały szkolny system funkcjonuje, jakie są zadady pracy i czego się od niego oczekuje i dlatego ma sporo opóźnienia w realizacji poszczególnych celów. Jako kolejną przeszkodę podał swoje problemy z koncentracją i przyznał bez bicia, że trochę mało się przykładał i że słabo na razie szło mu z naukami przyrodniczymi, szczególnie z chemią, fizyką i biologią, bo z matmą akurat wszystko gra. 

W tym momencie włączyła się coach dodając, że już omówiła z Młodym te problemy oraz że są w trakcie szukania właściwej techniki nauki, która sprawdziła by się u Młodego. Młody ma też rozmawiać z ekspertem od nauk przyrodniczych, by razem szukali najlepszego rozwiązania. Zauważyła ponadto, że Młody sam wybrał nauki przyrodnicze na najwyższym poziomie, gdyż te dziedziny wyjątkowo go interesują, więc trzeba się liczyć z tym, że nie będzie z tym łatwo, ale jakby się okazało, że jednak sobie nie radzi, to może przejść na niższy poziom bez problemu. Do ferii bożonarodzeniowych ma próbować działać bardziej intensywnie na tej płaszczyźnie, a wyniki tego działania zdecydują o tym, czy trzeba będzie wybrać łatwiejszą drogę, czy można pruć dalej trudnym trajektem. 

Kołczka potwierdziła też to, o czym Młody już wcześniej przebąkiwał, a mianowicie o hybride dag, czyli dniach hybrydowych, z której to opcji mogą korzystać niektórzy uczniowie. Chodzi o jeden dzień w tygodniu nauki indywidualnej w domu. Żeby z takiej opcji móc skorzystać trzeba spełniać pewne warunki. Nie jest to jasno określone i każdy przypadek rozpatruje się indywidualnie. Młody na początku roku już o tym wspominał, gdy tylko się o takiej opcji dowiedział i od razu też w szkole zapytał, ale wtedy dostał odpowiedź negatywną, bo ciało pedagogiczne wtedy jeszcze nic o nim nie wiedziało. 

Z czasem jednak sami mu to zaproponowali, zaraz potem jak podczas "złotego wieczoru" zapoznawczego z niezobowiązującej rozmowy z nami rodzicami coach sie dowiedziała, że Młody codziennie dojeżdża ponad 30 km, w tym 10 rowerem i że ma autyzm. To już jest wystarczający powód do hybride dag. 

Od następnego tygodnia Młody będzie się zatem jeden dzień w tygodniu uczył się w domu i zobaczymy, jakie tego będą wyniki i czy w ogóle. 

Muszę dodać w tym miejscu, że po dwóch i pół miesiąca zaczynam też powoli załapywać, jak ta szkoła działa i co sie tam z czym je, ale pewnie jeszcze wiele muszę się dowiedzieć.



Babska wycieczka

Kilka lat temu, przed rakiem, gdy byłam jeszcze młoda, silna i cierpiałam jeszcze na wielką ciekawość świata, paliłam się non stop do zwiedzania Belgii i przeszukiwałam internety w poszukiwaniu ciekawych miejsc dopisując kolejne punkty do długiej listy miejsc do odwiedzenia. Próbowałam resztę z Piątki do tych wszystkich miejsc wyciągnąć, ale oni nie podzielali za bardzo mojego entuzjazmu, co było dla mnie dosyć bolesne i trudne do zaakceptowania a nawet zrozumienia... Jednym z ważniejszych punktów na mojej mapie ciekawości były Belgijskie jaskinie. Marzyłam, by je zobaczyć i nie raz wyciągałam ten temat w domu. Bez odzewu jednak...

Potem życie próbowało różnymi metodami wykopać ze mnie całą radość życia, ciekawość świata i pozbawić mnie sił. Trza przyznać, że prawie mu się to udało. Dziś nie ma już we wmnie tyle radości, energii ani optymizmu,  a ciekawość świata przygasła. Jeszcze coś się tam tli, jeszcze coś się jarzy, ale potrzeba wiele motywującego wiatru, by zapłonął płomień i stare, zdarte żagle załopotały znów na wietrze, a nawet wtedy muszę walczyć ze sobą samą, by wypłynąć z bepiecznego Podkocykowa.

Na szczęście mam Córkę... Ona była przez kilka lat na dnie piekła,  które spaliło jej młode silne skrzydła i spopieliło jej dziecięcą radość, ciekawość i chęci. Na szczęście nic nie trwa wiecznie, nawet piekło. Młoda jest silnym aniołem i byle diabeł jej nie pokona. Spotakała dobre duchy, które zaczęły ją ciągnąć ku górze... Powoli zaczęła się podnosić z popiołu, a jej skrzydła zaczęły porastać nowe coraz zdrowsze pióra. Zaczęła nieśmiało opuszczać bezpieczne gniazdo i powoli latać mimo bólu i wielu przeciwnych wiatrów. Nauczyła się odróżniać pomyślne słoneczne dni od ciężkich i ponurych. Te drugie spędza w łóżku pod kołdrą, w te pierwsze rozkłada skrzydła i frunie w nowe doznania i miejsca.

Czasem wyciąga ze sobą Starszą Siostrę, a czasem wygania z domu Starą, by ta w końcu ruszyła dupsko i zobaczyła wreszcie te wszystkie miejsca, które sobie wypisała w zeszyciku, a nawet te, o których nigdy nie słyszała, bo Młoda też umie szukać i to często nawet o wiele lepiej niż Stara.

I tak raz Młoda zarządziła, że bukujemy nocleg i jedziemy oglądnąc tę jaskinię i te miśki w parku.

 Wybrałyśmy jak zwykle apartament o ciekawej nazwie, bo lubimy wybierać książki po okładce, choć czytamy też recenzje, by nie kupić kota w worku. I tu skończył się mój lichy entuzjazm dotyczący wycieczki. Nie chciało mi się nigdzie jechać, no ale jak powiesz A to i B musisz wydukać, czy ci sie podoba, czy nie. 

Jeszcze siedząc w pociągu nie miałam chęci i byłam rozdrażniona, na tyle, by mnie ludzkie rozmowy do szału niemal doprowadziły, no i się wkurwiłam i nacichałam na nich... najpierw jednak walnąwszy książką w stolik przede mną. No dobra, ja walnęłam książką w stolik, a Młoda jak na moją córkę przystało, zaraz potem przypieprzyła w niego parę razy pięścią i razem zacichałyśmy głośno na wszytkich. Zadziałało! W wagonie momentalnie zrobiła się cisza jak makiem zasiał i ludzie patrzyli wokół zszokowani.  No bo kurwa bez przesady, człowiek nie po to wsiada do strefy ciszy, by siedzieć wśród trajkoczących kretynek, którym się pociąg z wiejskim targiem pomylił. Odetchnęłyśmy z ulgą, bo Młoda też już niemal zaczęła płakać, tak męczyły ją te głośne rozmowy jakichś gówniar za nami i jakiejść kretynki gadającej przez telefon. 

Spokój niestety nie trwał długo, bo na następnej stacji wsiadły kolejne cholerne ekstrawertyki... Tym razem jednak ktoś inny głośno zacichał, czyli nie tylko nam przeszkadzał hałas. 

Na następnej stacji wstałam i zwróciłam się z cichachaniem i morderczym wzrokiem bezpośrednio do dziewuch ciągle gadajacych za nami. Powiedziały "sorry" i chyba wreszcie dotarło, bo do końca trasy był już w miarę spokój. 

Co trzeba mieć we łbie, by wsiadać z przyjaciółkami do cichego wagonu, gdy ma się ochotę na pogaduszki? Przechodziłyśmy przez inny wagon i miejsca tam było dość dla plebsu, co mordy nie potrafi zamknąć ani na chwilę... 

Te ludzie to so!

W koncu wysiadłyśmy z pociągu i poszłyśmy na przystanek autobusowych, bo dalej torów nie pociągnęli. Młoda zainstalowała w domu apkę do tych walońskich aotobusów i zakupiła bilety. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że w tym dziwnym kraju pociągi  we wszystkich częściach są jednej i tej samej firmy, ale autobusy już każdy ma swoje. U nas we Flandrii mamy De Lijn-y, a oni tam w Walonii mają TEC-i. Apka i zakup, i w ogóle rodzaje biletów są inne niż u nas. Tam się rejestruje zakupione bilety skanując kod przy wejściu, a u nas po prostu się bilety aktywuje klikając w ekran swojego telefonu zanim się wsiądzie do pociagu. Wszystko gicio, tylko do tego jest potrzebny internet, a okazało się, że w Walonii nie ma w ogóle zasięgu w wielu miejscach no i dupa blada. Młoda nie złapała internetu. Mój srajfon okazał się mieć lepszy zasieg w tej dupnicy niż jej szajsung, ale zanim włączyłam hotspot, a Młoda wklepała moje hasło, już i ja straciłam zasięg. Zmuszone byłyśmy  zatem jechać na gapę. Dobrze, że kanary nie przelatywały... W drodze powrotnej już Młoda otworzyła apkę busową póki był internet w zasięgu i wszystko przebiegło jak należy. Czasem człowiek uczy się na błędach...




Dotarłszy do celu kupiłyśmy bilety do dwóch atrakcji w parku Domein van de Grotten van Han: safari i jaskinia,  bo więcej nie byłybyśmy w stanie jednego dnia obejrzeć, a kolejnego park był już zamknięty, bo teraz po sezonie otwierają go tylko w weekendy i w takie święta jak jedenasty listopada. 

Z biletami poszłyśmy na specjalny zabytkowy tramwaj, który zawiózł nas do parku. Dalej ruszyłyśmy pieszo na safari. Zaopatrzone w dobrą lornetkę i aparat fotograficzny pomaszerowałyśmy przez park w poszukiwaniu zwierząt... 

Na koszt ciężkiej lornetki i aparatu wzięłam mniej innych rzeczy. Jako że całe dnie miałyśmy łazić z plecakami a ja nie grzeszę zdrowiem ani siłą, postanowiłam zaryzykować i nie brać żadnych rezerwowych ubrań, tylko 1 t-shirt oraz majty i skiepy na drugi dzień. Nie brałam też żadnych kosmetyków ani akcesoriów poza szczoteczką i pastą do zębów i jednym kremem, bo ryj i ciało muszę codziennie smarować, żeby nie dostać wścieklizny. Minimalne minimum, ale z wodą i jedzeniem trochę przegięłam. Miałam tylko półlitrowy bidon z wodą i jedną bułeczkę maślaną, a nie  yło gdzie wody zaczerpnąć ani tym bardziej kupić. 

W opisie parku stało, że w połowie trasy w parku jest jakaś jadłodajnia i tym się sugerowałam... Faktycznie jest, ale poza sezonem to o kant dupy. Całe gie tam było. Zamówiłyśmy po gofrze i po gorącym mleku czekoladowym. Mój wafel od połowy cuchnął smażoną cebulą, a kubeczek papierowy, w którym było mleko, tak śmierdział grzybem, że nie zaryzykowałam... Młode mówiły, że ich mleko było smaczne. Potem wypiłam wodę i zjadłam bułeczkę. Fest posiłek na cały dzień łażenia. 

Po obejściu parku jeszcze załapałyśmy się  na ostatnią turę do jaskini. Niestety spóźniłyśmy się o parę minut na długą dwugodzinną trasę i tylko krótką poszłyśmy z wesołą przewodniczką opowiadającą o jaskini w dwóch językach na zmiany z prędkością karabinu maszynowego, ale ciekawie i z humorem.

Zdjęcia z całego pobytu wrzucę na końcu tekstum bo tak mi łatwiej.

Po zaliczeniu jaskini podreptałyśmy ostatkiem sił do naszego apartamentu, gdzie wydobyłyśmy klucz do drzwi wklepując kod otrzymany mejlem. Szanuję te nowoczesne rozwiązania, które nie wymajają bezposredniego kontaktu z żadnym ludziem.

Apartament znajdował się w jakimś opuszconym budynku w trakcie remontu wśród innych opuszczonych lokali w remoncie lub po prostu upuszczonych. Bo te walońskie górskie okolice przypominają polskie Bieszczady, gdzie w lecie panuje wesoły gwar, a po sezonie diabeł mówi dobranoc. 

Pizzeria na szczęście była otwarta i mogłyśmy się posilić. O, jak smakowało po całym dniu maszerowania! Oczywiście nie mogło się obyć bez tamtejszego piwa, choć wypicie wody było by rozsądniejszą decyzją, no ale nie po to człowiek jedzie na wycieczke, by się rozsądnie zachowywać i zdrowo odżywiac hehe.



Apartament miałyśmy bardzo ładny, przestronny i komfortowy. I BYŁA WANNA! My nie mamy wanny w domu, nad czym wielce ubolewamy. Dziewczyny wymoczyły skórę. Ja sobie odpuściłam wannowanie. Szybko się umyłam i poszłam się położyć, wcześniej kawałek swojej książki przeczytawszy. Tak, książkę tez zabrałam, bo są rzeczy ważne i ważniejsze...

 W nocy wypiłam cały bidon wody, ale najwyraźniej wszystko o wiele za mało i o wiele za późno, bo nad ranem obudziałam się z koszmarną migreną, więc czym predzej sięgnęłam do plecaka po tabletkę, by sobie przypomnieć, że ją przełożyłam ostatnio do torebki, gdy szliśmy na koncert... K-MAĆ! Rano mało się juz nie porzygałam od tej cholernej migreny. Czym prędzej uprzątnęłyśmy apartament i poszłyśmy do autobusu po drodze wstępując do apteki, gdzie zakupiłam pakę ibuprofenu i wciągnęłam czym prędzej. 

Pojechałyśmy do Rochefort, gdzie najpierw poszłyśmy na kawę i ciastko do Raven's Coffee, czyli kruczej kawiarni, a w zasadzie kawiarniosklepiku z magicznymi gadżetami wiedźmowo duchowymi. Fantastyczny wystrój, smaczna kawa i ciacho, a i pani w stosownym wiedźmowym stroju. Najstarsza se dwa kubki kupiła. Jeden w kształcie kociołka czarownicy a drugi z głupim napisem.

Raven's Coffee w Rochefort



Potem Młoda wyguglowała najbliższy sklep i nauczone rozsądku poszłymy zakupić prowiantu na wycieczkę. Gdy nakupiłyśmy żarcia i picia. Długo dumałyśmy przed półką z piwami, by kupić sobie jedno jakieś ichnie na pamiątkę… 



Musiałam też sfotografować automat pralniczy, bo u nas pralki publiczne są w pralniach, znaczy w budynkach, a nie pod sklepem… ale pomysł szanuję.


Potem wybrałam trochę ponad sześciokilometrową trasę z apki Komoot i poszłyśmy za niderlandzkojęzycznym głosem z telefonu od czasu do czasu zaśmiewajac się z komend, bo tekst "na skrzyżowaniu skręć ostro w prawo" na leśnej górskiej ściece bywa lekko zabawny. Nawet "idź tą drogą przez pięćset metrów" bawi, gdy z jednej strony masz prawie pionową ścianę, a z drugiej jakieś urwisko. 

Losowa trasa okazała się świetna, choć Młoda ledwo co pod górkę wlazła z tą swoją skręconą kostką, ale ładnie, nie spotkaliśmy ani jedno ludzia poza dwoma rowerzystami, którzy na MTB darli pod górę, gdy my z niej już schodziłyśmy.

Widoki z góry przezacne. Napawałyśmy się. Dobrze ktoś pomyślał stawiając ławki przy punkcie widokowym. Przy trasie stało też kilka innych ławek, więc można było odpoczywać co kawałek i wsunąc bułkę i napić się...

Po przejściu trasy od razu podrałowałyśmy na przystanek i udałyśmy się w drogę powrotną, która trwała ponad 3 godziny i obejmowała 2 przesiadki. Bo tak to jest się dostać w Belgii z zadupia na zadupie.

Wycieczkę uważam za wielce udaną, przyjemną i satysfakcjonującą. Bez wątpienia o niebo mniej męczącą niż koncert. Wycieczki zdecydowanie są dla mnie. Dobrze, że Córcia mnie motywuje do wyjścia z domu na dalsze trasy. Jesień pięknie wygląda w górkach belgijskich. Nawet przez chwilę poczułam sie jak u siebie w podkarpackiej wsi, kiedy to za młodego non stop po takich górkach koło domu się ganiało. Piękna okolica, ale mieszkać to ja bym na takim zadupiu nie bardzo chciała teraz.

Z ciekawszych obserwacji zanotować muszę, że w Walonii ludzie podają sobie ręce na powitanie i obcałowują się po policzkach bez względu na płeć, co i u nas było zwyczajem do pandemii. Wtedy tego zakazano i już nie wróciło. Dziś tylko nieliczni się cmokają. Dla mnie bomba, ale trochę żal tego skądinąd fajnego zwyczaju... 

A teraz zasypię blog zdjęciami, by i wyście się mogli ponapawać odrobinę.

SAFARI górskie






lis polarny


renifer


dziki

śpimy... zzzz

lis polarny





wilk polarny





pani ryś


mały Tiki ;-)

proszę państwa, oto miś...

...a to fejkowy miś

nasza trasa








strumyk wpływający w górę

dziwne drzewo


świstak






JASKINIA




















ROCHEFORT





Jakiś burżuj ma zamek na własność i zwiedzać go można tylko na umówienie w sezonie letnim.




droga pod górę


stamtąd żeśmy przylazły na tę górkę













Kolejny burżuj ze swoim prywatnym zamkiem... W dupach się przewraca ;-)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

✍️ Skomentuj, jeśli masz ochotę, ale pamiętaj, że ten blog to moje miejsce w sieci, mój pamiętnik o moim życiu i zbiór prywatnych reflekcji na tematy różne i że ja tu ustalam zasady. Jeśli nie podoba ci się to, co tu widzisz, idź lepiej dalej...