28 kwietnia 2014

polski język, polski kościół i moje na te tematy zdanie

Przed świętami udało się wreszcie kupić auto, w związku z czym zdecydowanie łatwiej robi się zakupy. Wreszcie można bez obaw kupić na raz 12l mleka, kilka chlebów, parę kilo mąki i cukru wraz z łatwo gniotącymi się pomidorami, jajcami etc bez kombinowania, jak to wszystko zabrać potem na rower i to tak żeby przejechać te 4-5 km do domu bez zbierania zakupów z drogi hehe. A zdarzało się nie raz wywalić całą paczkę jajec do kosza... o i do tego trzeba było wycierać wszystkie inne sprawunki z jajcowego gluta - sama radość i uciecha :-) Choć przyznam, mój M stał się chyba mistrzem w transporcie rowerowym, bo to przeważnie on woził najwięcej... z tej prostej przyczyny, że mi po załadowaniu Młodego zbyt wiele na rower się nie zmieści. Zresztą Młody tak się kręci na foteliku, że nawet bez zbytniego obładowania ciężko utrzymać równowagę...
W razie deszczowej pogody M będzie mógł wreszcie suchy do pracy dojechać. Każdy kto dojeżdża do roboty rowerem, wie pewnie, że deszcz, śnieg, czy też grad pada głównie o tej godzinie, na którą przypada dojazd lub powrót z pracy :-) Choć znając zmienność belgijskiej aury, podejrzewam, że nie raz widząc rano słońce za oknem i postanawiając jechać rowerem ostatecznie dotrze do pracy mokry, bo belgijska pogoda na prawdę szybko zmienia nastrój... Choć i w pl też się zdarzało...Kurcze przypomniał mi się jeden letni dzień, gdy to wracałam z roboty na rowerze, oczywiście w pl.... Wyjechałam z pracy - słoneczko świeciło, choć nad horyzontem dało się zauważyć lekko szare niebo... Nic to - do domu miałam tylko 4 km, czyli latem 5 minut szybkiej jazdy (zimą trzeba było brać poprawkę na przepychanie się przez zaspy albo zbieranie dupska z gleby na przykład). Pięć minut. W ciągu tych 5 minut było "przelotne oberwanie chmury", czyli jakby ściana lodowatej wody, która pozbawiła mnie niemal tchu w tym upalnym dniu, a gdy dotarłam do domu słońce świeciło jak gdyby nigdy nic a droga praktycznie była sucha, bo nagrzany asfalt bardzo szybko odparował. Jedyne oznaki burzy to fantastyczna tęcza i woda kapiąca z moich włosów i ubrania. Przeżycie niezapomniane - jakby przez wodospad przejechać rowerem :-) Zajebista sprawa - serio.


W święta - dzięki klamotowi mogliśmy pojechać na święta pierwszy raz do polskiego kościoła. Dziewczynom dziwne się wydawało, że w Belgii będzie Msza po polsku. Przez chwilę się dopytywały szeptem czy na prawdę to wszystko Polacy w tym kościele, czy na prawdę będzie ksiądz mówił po polsku itd. Dopiero wieczorem uzmysłowiłam sobie - niby oczywisty fakt - że praktycznie od prawie roku kontakt z językiem polskim mamy raczej znikomy nie licząc oczywiście nas samych. No wiadomo - od czasu do czasu dzwonimy do rodziny, młode piszą czasem z polskimi koleżankami, ale taki kontakt twarzą w twarz z jakąś polskojęzyczną istotą to naprawdę raczej sporadyczny mamy. I mówiąc szczerze, też czuję się wtedy dość dziwnie... gdy nagle rozumiem wszystko, co ktoś mówi i mogę się swobodnie komunikować bez kombinowania jak to czy tamto przekazać korzystając z paru znanych już zwrotów po niderlandzku, pojedynczych wyrazów z innych języków oraz gestów, bo tak właśnie rozmawiam z ludźmi od paru miesięcy... Oj czasem to śmiechu co nie miara jest. Mamy bardzo fajnych i sympatycznych sąsiadów. Ciekawskich i pogadanych - jak to na wiosce. Niektórzy mimo, iż wiedzą, że jeszcze nie mówimy po tutejszemu muszą sobie z nami pogadać... o ile można to nazwać gadaniem... Kiedyś sąsiadka przepraszając co chwila, że nie mówi po angielsku ani po polsku wypytywała o różne rzeczy i mnie, i dzieci. My zaś przepraszałyśmy za nasz słaby niderlandzki próbując na około tłumaczyć proste rzeczy... ogólnie uśmiałyśmy się zdrowo obie z naszej rozmowy. Inna sąsiadka z kolei przysłuchując się kiedyś mojej i męża rozmowie, powiedziała, że teraz już rozumie jak się czujemy słuchając rozmów Belgów :-)
Najważniejsze jednak, że zarówno ja jak i dziewczyny już coraz więcej rozumiemy i coraz więcej możemy powiedzieć w tym języku. Przynajmniej już z grubsza wiem, o co kumuś chodzi, czasem wielu rzeczy się można domyślić. No z odpowiadaniem jest o wiele trudniej. W każdym bądź razie odpowiadaniem poprawnym gramatycznie i fonetycznie. Bo "tak" lub "nie" to jeszcze daję radę ;-)

Tak się czasem zastanawiam, czy za jakieś załóżmy 5 lat, gdy już będziemy wszyscy mówić w miarę dobrze po niderlandzku, czy będziemy czuli potrzebę kontaktu z językiem polskim? Niektórzy mówią, że za granicą najbardziej brakuje im języka polskiego, kontaktu z Polakami itp.... ale to niektórzy.
 Jeszcze w Polsce zdarzyło mi się od czasu do czasu rozmawiać z rodzicami dzieci, które wyjechały z pl... Te dzieci nauczywszy się języka swojego nowego kraju, w domu już nie chciały rozmawiać po polsku. To obciach przecie mówić w jakimś "dziwnym" języku. Nikt nie chce się wyróżniać wśród rówieśników dziwnościami przecież. Z czego wnioskuję, że jest duże prawdopodobieństwo, iż  podobnie będzie w przypadku naszych dzieci. Powiem więcej - czekam na ten moment, bo to będzie znaczyło, że podstawową naukę języka mają za sobą. Teraz od czasu do czasu zauważam wplatywanie pojedynczych wyrazów i zwrotów do ich rozmów - to wg mnie jakiś krok naprzód. Ja co jakiś czas pytam je, jak to czy tamto będzie po niderlandzku zarówno po to by sprawdzić jak sobie radzą, jak i po to by się dowiedzieć - tak się uczymy wzajemnie po trochu. I w tym kierunku to pewnie u nas pójdzie. Znaczy: po jednym słówku, po jednym zdaniu powoli zmienimy język na właściwy temu miejscu. Jako że nie ma w tej okolicy wielu Polaków, wśród znajomych (szkoła, sąsiedzi, praca) wszyscy mówią po niderlandzku, to myślę, że nie będzie potrzeby trzymać się polskiego w domu.
Jak mówi znajoma - po polsku się rozmawia , jak się nie chce być rozumianym w danej chwili przez pozostałych :-) No oczywiście - jasna sprawa - kontakt z rodziną czy ewentualnymi znajomymi z pl bez wątpienia będzie się odbywał w języku polskim, bo nie ma innej opcji :-)

Ale czy będę potrzebować kontaktu z językiem polskim dla samego języka? Wątpię, ale czas pokaże. Jak na dzień dzisiejszy potrzebuję od czasu do czasu pogadać po polsku, dla samego pogadania sobie a nie z tęsknoty za pl jako tako. Pisanie tego bloga też daje możliwość wygadania się, bez względu na to czy ktoś to będzie czytał czy nie. Choć nie przeczę, że miło mi jak ktoś zajrzy tu.

No cóż ja zawsze odkąd pamiętam dobrze się czułam w każdym miejscu, w którym dane mi było przebywać. Taką już mam naturę. Znam wielu ludzi, którzy po przeprowadzce nawet tymczasowej mają problemy z zaśnięciem wieczorami, źle czują się co najmniej przez pierwsze dni w nowym miejscu, niektórzy mają nawet problemy z załatwianiem potrzeb fizjologicznych poza domem. Ja zaś jestem typem wędrowca - dla mnie dom jest tam gdzie ja jestem - pod warunkiem, że jesteśmy razem całą piątką.
kościół w Opdorp (nie polski)

Wrócę jeszcze do tematu polskiego kościoła. Zawiodłam się. Zdaje się znowu miałam zbyt wielkie oczekiwania od społeczności polskiej... Tak jakoś ubzdurałam sobie i wręcz jako oczywiste mi się wydało, że poczuję tę moc prawdziwej Wspólnoty przez duże "W". Łudziłam się, że Kościół jednoczy polskich katolików i że poczuję iż w tym jednym miejscu spotykają się ludzie tej samej wiary, tej samej narodowości, że przynajmniej na okazję świąt przypomną sobie, że są jedną rodziną i zakopią topór wojenny... Ech znowu się pomyliłam co do Polaków, znowu się zawiodłam.... Co to za wspólnota, gdzie nawet ręki jeden drugiemu nie podaje, gdzie nawet uśmiechem jeden drugiego nie obdarzy ledwie z musu głowę lekko skręci na nakazane przez księdza przekazanie znaku pokoju. Może akurat w złym miejscu usiadłam, może akurat zupełnie przypadkiem w takim ponurym zapatrzonym w siebie otoczeniu siedziałam... choć wątpię. A tak czekałam na tą pierwszą polską Mszę...
Może nie jestem wzorową katoliczką. Ojtam, nawet na pewno nie jestem, zbyt pokrętne zdanie na wiele tematów mam. Potrzebuję jednak od czasu do czasu pójść do kościoła, od czasu do czasu uczestniczyć we Mszy Świętej... Chodziłam na belgijskie Msze i powiem, że w belgijskich kościołach właśnie czuje się pełną moc Wspólnoty. Wyraźnie daje się odczuć, że w czasie tej godziny ci wszyscy obcy sobie ludzie stają się jednością, łączą się na wspólnym przeżywaniu Eucharystii, a wydaje mi się, że po to właśnie chodzi się do Kościoła na Mszę, by poczuć więź z innymi katolikami, przynajmniej ja tak to widzę. Każdy sam to może się przed krzyżem w domowym zaciszu modlić, myśleć... To moje poczucie jedności z wizyt w belgijskich kościołach podobne jest do moich wspomnień z wizyt w Częstochowie, Licheniu, Kalwarii - za każdym razem niezapomniane przeżycie właśnie poprzez tę więź między tymi wszystkimi ludźmi. Jednakowoż w kościółku w moim polskim mieście, gdzie chodziłam przez ostatnie 4 lata, też atmosfera Mszy świętej była fantastyczna. Może nawet dlatego wróciłam do Kościoła po wielu latach nieobecności, może dlatego cieszyłam się, że dziewczynki idą do I Komunii, może dlatego zdecydowałam się tym razem na ślub kościelny, może dlatego z radością przyniosłam syna do Chrztu... Tak, uważam, że atmosfera w kościołach ma duże znaczenie dla życia każdego chrześcijanina. Zresztą stwierdzam nie po raz pierwszy, że jak ktoś ma chodzić do kościoła, żeby zrobić przyjemność mamusi, babci, żeby sąsiadka nie gadała, bo mąż idzie itd to lepiej, żeby nie szedł...
 I jeszcze jedno, co mnie wręcz irytowało przez całą mszę, to ryczące bez ustanku dzieci. Koszmar po prostu. Nie mówię, tu żeby nie zabierać dzieci do kościoła - wprost przeciwnie, ale moim nader skromnym zdaniem, jeśli pozwoli się im na swobodne wędrówki wzdłuż kościoła, zabawę misiem czy autkiem, popijanie soczku czy chrupanie paluszków to każdy jest zadowolony. Mówię tu oczywiście o maluchach, nie 10 letnich koniach :-) Dla mnie chore, CHORE! jest trzymanie dziecka siłą w ramionach, potrząsanie nim jak znienawidzoną kukiełką... jakie to zachowania obserwowałam w tym brukselskim polskim kościele. Pomijając już kwestie etyczne... to dziecko drze się wniebogłosy, przez co ani ten tatuś czy ta mamusia,  ani też ludzie w najbliższym otoczeniu nie wiedzą kompletnie nic ze mszy. Czy nie można po prostu wyjść z tym dzieckiem chociażby na chwilę na zewnątrz, porozmawiać z nim, pocieszyć, przewietrzyć? Dziecko czasem tego właśnie potrzebuje. A takie prowadzenie dzieciaka siłą do kościoła zrobi z niego katolika, o taaak, bez wątpienia. Takiego samego jak ten tatuś czy mamusia, który przez całe życie chodzi do kościoła, bo kazali, bo tak wypada zamiast z potrzeby duszy...

Chodziłam w pl na msze dla dzieci, podczas których dzieci szarpały księdza za sutannę, zaczepiały ministrantów rozdawały zabawki po całym kościele i powiem Wam, że poza wywoływaniem uśmiechu na ludzkich twarzach nic złego się nikomu nie stało.

Oczywiście to jest moje zdanie na ten temat.

Z czasem wybiorę się na polskie msze do innych kościołów, może w którymś z najdę, to co bym chciała znaleźć. Na pewno przez to nic nie stracę, bo  każdy kościół jest interesujący jako budowla, a ludzie są tylko ludźmi i mają swoje lepsze i gorsze strony. Tylko jakoś tak w swoich rodakach zbyt wiele tych złych ostatnio dostrzegam. No cóż wcześniej nie miałam żadnego punktu odniesienia - teraz mam...




1 komentarz:

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima