9 grudnia 2023

Chyba jednak zostanę projektantem mody ;-)

W niedzielę nawiedzili nas znajomi z pieskiem Abigail

Małym Epickim Pieskiem, z którego wizyty bardzo się Młody radował. Piesek tym razem czuł się bardzo pewnie i na dzień dobry sprawdził, czy dom nadaje się na wizytę obiegając wszystkie kąty, po czym merdanien ogonem oznajmił człowiekom, że jest wporzo. Pogawędziliśmy trochę (z Człowiekami, pieska tylko pogłaskaliśmy), co całkiem dobrze zadziałało na nasze samopoczucie. 



Na poniedziałek 

Małżonek wziął wolne i razem pojechaliśmy z Najstarszą do urzędu HVW (hulpkas) w Leuven. Wszystko po to, by się dowiedzieć, że nic nie załatwimy, bo JEST ZA WCZEŚNIE! Nie, że rano, tylko, że ten zasiłek, o który dla Najstarszej się staramy należy się od 21 roku życia, a Najstarsza dwudzieste pierwsze urodziny dopiero pod koniec roku ma. Najlepsze jest jednak, że ja po przeczytaniu kawałka belgijskiego internetu tak to właśnie zrozumiałam i tak myślałam, dopóki nie pojechałyśmy do urzędu w Aalst, gdzie pan w okienku nam powiedział, że jesteśmy "O WIELE ZA PÓŹNO, a urząd bardzo jest czuły na terminy, w związku z czym może Najstarsza nie otrzymać tego zasiłku..." i jakieś debilne usprawiedliwienia musiałyśmy podawać i on to zapisał w naszych dokumentach... po to, by pan w Leuven to podarł i wyrzucił do kosza... Pff.

Znowu to samo: to ja prosty człowiek, obcokrajowiec, do tego zagoniony mam wszystko wiedzieć najlepiej, na wszystkim się znać, z wszystkich terminów się wywiązywać i wszystkich przepisów przestrzegać (nawet tych, o których nigdy nie słyszałam), sama se mam wszystko znaleźć, zrozumieć, podczas gdy ci, którzy zawodowo poszczególnymi dziedzinami się zajmują i którzy powinni nam prostaczkom pomagać, mogą sobie systematycznie lecieć w chujki na małe bramki i non stop wprowadzać nas zwykłych ludzi w błąd bez żadnych ale to żadnych konsekwencji. Szlag może trafić! Co jest z tymi ludźmi i z tymi urzędami nie tak? Pff! 

Leuven


Dawno nie chorowaliśmy

Małżonek nie czuł się najlepiej już od weekendu, ale z pierwa kładliśmy to na karb zmęczenia. We wtorek się jednak okazało, że jest gorzej niż się mu rankiem zdawało, kiedy to postanowił pojechać do pracy mimo kiepskiego samopoczucia, bo "może się rozchodzi..." Przed południem już jednak był z powrotem w domu i od razu poszedł w kojo... Lekarka stwierdziła jakąś wirusową infekcję, jakich ci w ostatnim czasie wszędy do wyboru i do koloru. 

Ja kitowo zaczęłam się czuć w środę. Znaczy tego dnia w sumie to nic nie wskazywało jeszcze na chorobę. Czułam się tylko nieludzko zmęczona i senna. Znaczy bardziej niż zwykle, czyli bardzo. Dziatwa testowała nowe zabawki w świetlicy, które Sinterklaas (Mikołaj) przyniósł, a ja próbowałam z całych sił wykazywać zainteresowanie ich odkryciami, podzielać ich radość i entuzjazm, ale, powiem wam szczerze, słabo mi szło. Marzyłam tylko o tym, by pójść do domu i położyć się spać. Nie mogłam nijak rozgonić tej mgły, która ogarniała mój mózg. Nie wiedziałam też, skąd znowu taka ogromna (większa niż zwykle) senność i zmęczenie, bo nic przecież specjalnego się nie wydarzyło... Odpowiedź pojawiła sie dopiero w nocy...

Wcześniej po skończeniu dyżuru pojechałam jeszcze do biblioteki pochwalić się moim kursem i projektem, czyli zapytać, czy nie wysłali by kogoś do świetlicy, kto by dzieciom książkę przeczytał w ramach współpracy, bym mogła mój projekt "współpraca" odfajkować. Tak w uproszczeniu mówiąc. Drugim pytaniem była kwestia możliwości wypożyczania książek dla świetlicy i wymieniania ich co jakiś czas. 

Okazało się, że pani dyżurująca przy ladzie, którą zagaiłam, pamiętała iż kiedyś (jeżu, kiedy to było!!!) w ramach wolontariatu oprawiałam im książki... Mniejsza jednak o to. Albo i nie...

Pani odrzekła, że z tym pierwszym to raczej bedzie problem, bo raczej nie wysyłają ludzi ot tak do czytania na czyjeś życzenie i że parę dni temu jakiś inny kursant (nie podała z jakiej szkoły) o to samo pytał i że nic z tego nie wyszło. Odrzekłam, że nie ma problemu (pomyślałam, że trochę kicha, bo teraz muszę coś innego wymyśleć). Z wypożyczaniem pakietów książek dla świetlicy nie ma jednak problemu. Tak czy owak pani zaleciła wysłanie mejla z oficjalnym zapytaniem do głównej bibliotekarki. Podziękowałam i poszłam poszukac sobie jakichs książeczek na temat różnic, tolerancji itd by w nich szukać inspiracji do potencjalnych zajęć z fotoksiążką rodzinną. Gdy podeszłam ponownie do lady z książeczkami, pani oznajmiła, że przedyskutowały w międzyczasie sprawę z koleżanką i myślą, że może jednak by się znalazł jakiś wolontariusz, który by przyszedł mi te książke poczytać.... Nie gwarantują mi tego, bo ona nie wie, czy ktoś będzie chętny i czy szefowa się z nimi zgodzi...  Ponowiła zalecenie co do napisania mejla. 

Napisałam e-mail i dostałam w odpowiedzi, że podają kontakt do mnie wolonatriuszom i że mam czekać, aż ktoś do mnie zadzwoni lub napisze i mamy się umówić co do szczegółów... Czekam zatem. Póki co nic się nie zdarzyło w tej kwestii, ale mam jeszcze trochę czasu... Ale zastanawiam się, czy ta nagła zmiana zdania ma coś wspólnego z moim wolontariatem w rzeczonej bibliotece... Nie, żeby mi to spędzało sen z powiek, ...ale tak sobie myślę, że być może dobrze było być czasem dobrym człowiekiem i dać się ludziom poznać od tej lepszej strony. W ogóle poznać.

Po weekendzie muszę pogadać z mentorką nt książek dla świetlicy, bo może jakby mieli już te ładne bajeczki dla dzieci,  zaczęli by czytać łaskawie dzieciom w świetlicy. Albo choć czasem poglądać z dziećmi jakąś książeczkę. A może by starszaki jakiś komiks czasem przejrzeli czy jakąś popularnonaukową książeczkę... Kto wie. 

Póki co to jeśli dobrze interpretuję, co widzę i słyszę, to oni tam w świetlicy MAJĄ po prostu kącik czytelniczy. Kropka. W sensie jest specjalne miejsce, a nawet dwa, a w jednym to nawet jakieś książki są: taka skrzynia długa na podłodze, w której leży sterta książek. Jakby widłami je ładowano. Nawet mnie to nie zachęciło do podejścia. W domku w drugiej sali znalazłam przy sprzątaniu dwie zmaltretowane i wybebeszone książki z serii disney wciśniete w kąt, bo "dzieci rzucają książkami, targają, nie umieją się obchodzić...". 

Mam podejrzenie, że niektórzy nie jarzą za bardzo, jak działa książka i że to nie zupełnie to samo co np takie klocki czy piłka, że małe dziecko nie bardzo samo da rady się tym bawić i że w sumie to nawet nie powinno, bo książka wymaga obecności i udziału dorosłego... Zarówno mentorka jak i koleżanki miały obiekcje co do wypozyczania książek z biblioteki, bo "dzieci je zniszczą", bo "jak im dawali książki to one nimi rzucały, kopały, rozrywały...". Nosz jasna ciasna! Idąc za tym tokiem rozumowania to do biblioteki też nie powinno się dzieci wpuszczać ani książek wypożyczać do domów, w których są jakieś dzieci. Czy ja to jestem z jakiejś innej planety...?! Czasem mam takie wrażenie. W sumie ostatnio to nawet dosyć często. szczególnie tam.

Dla mnie sprawa jest prosta: półka czy nawet ta durna skrzynia z książkami na widoku, ale dostęp tylko za zgodą i pod nadzorem opiekuna.  Gdy duże dziecko chce czytać, przychodzi, pyta, zabiera książkę i siada gdzieś do czytania, a potem oddaje książkę opiekunowi. Gdy małe dziecko chce książkę, przychodzi, pyta i opiekun idzie czytać jednemu lub kilku maluchom, gdy ma czas lub w innym momencie. Albo dużych wysyła do czytania lub nadzorowania pierdzioszków. Wielka mi fizjologia! Zasadniczo to ja bym jednak oczekiwała od opiekunów dzieci, że to oni wychodzić będą z książką do dzieci, że będą czytać dzieciom, że będą do czytania zachęcać i uczyć dzieci szanować książkę i z nia sie obchodzić, a nie że będą dzieciom książki dawać do zabawy i oczekiwać, że ona same z siebie zaczną czytać nawet liter nie znając. 😳🙎

Jestem zawiedziona tą świetlicą, 

którą sobie wybrałam na miejsce stażu. Jakby jednak ktoś chciał zobaczyć  jak świetlica NIE powinna funkcjonować, to polecam. Na każdym kroku coś mnie drażni w podejściu. Gdyby nie fakt, że to co na lekcjach słyszę w 200% pokrywa się w moimi poglądami, z moim podejściem i moją wizją, gotowam pomyśleć, że coś ze mną jest nie ten teges... Ale wiecie, co jest najgorsze? To, że im dłużej tam jestem, tym większą mam chęć, by tam właśnie kiedyś po skończeniu kursu pójść pracować i ZAPROWADZIĆ TAM KURDE PORZĄDEK! 😈😜😎

Najspampierw jednak to trzeba ten kurs skończyć, a droga jeszcze daleeeeeka.

Fotoksiążkę rodzinną prawie ogarnęłam. Najpierw wzięłam kilka czarnych grubych kartek i przykleiłam na nich drzewa z kolorowego papieru - jedno drzewo na jedną rodzinę, a na drzewach przykleiłam portreciki dzieci, rodzeństwa i rodziców. Na innych kartkach przykleiłam inne zdjęcia rodzin. Na jeszcze innych zrobiłam na tablecie serduszka wypełnione obrazkami przedstawiającymi zainteresowania i ulubione zajęcia dzieci, o których wiem od rodziców... Wszystkie kartki przepuściłam przez laminator i zrobiłam w nich dziurki dziurkaczem. Okładkę zrobiłam z grubej tektury i obkleiłam kolorowym filcem. Fajnie, że dzisiaj człowiek może mieć te wszystkie najróżniejsze gadżety i akcesoria w domu i że tyle pięknych fantastycznych materiałów artystycznych można kupić za parę centów i się bawić na całego... A nie jak dawniej, że trzeba było papierki po cukierkach zbierać albo "złotka" po czekoladzie, by coś ładnego zrobić... 

Nie mam jeszcze sensownego pomysłu na zajęcia dla dzieci z użyciem tej książki, czyli na temat podobieństw i różnic pomiedzy dziećmi i rodzinami, ale coś sie tam może jeszczde wykluje...

W tym tygodniu zabrałam ze świetlicy jedną lalkę do domu i namówiłam Najstarszą na współną zabawę w kreatora lalkowej mody. No bo oni tam mają coś ze 6 lalek-bobasów, ale żadnych ubrań dla nich. No dobra jest dwa kombinezoniki, które zdecydowanie lepsze czasy pamiętają i jeden pampers oraz jedna kołderka i brudna poduszka. Postanowiłam coś z tym zrobić, bo mnie wkurzyło, jak dziewczynka poprosiła mnie o ubranie lalki w za mały kombinezonik i nie potrafiłam temu sprostać. Nie udało mi się też zapiąć pampersa, bo brakowało ze 2 cm od rzepa do rzepa. Poza tym nie wiem jak wy, ale ja bym się tam gołymi lalkami bawić nie chciała. Najstarsza ma w swoim pokoju całą skrzynię najróżniejszych ścinków materiałów. Było nie było chodziła dobrych kilka lat do klasy mody. Znalazłam w necie parę darmowych szablonów na ubranka dla lalek typu bobas i urządziłyśmy z Najstarszą burzę mózgów nad skrzynią z materiałami. Pomysłów obie mamy na kopy, ale czasu i sił już trochę mniej. Niemniej jednak parę ciuszków już mamy. Ona szyje jak profesjonalistka: wybiera, co będzie szyć, wycina szablony, wybiera materiały z rozmysłem, wycina, szyje dokładnie, perfekcyjnie. Ja natomiast preferuję spontan i styl na łapu-capu. Przecież to kurde tylko lalka - łaszki nie muszą być wygodne. Biorę różne ścinki materiału do ręki i myślę, czy by coś z tego prostego nie stworzył. Olewam szablony. Wezmę jakiś kawałek, coś wytnę, coś rozetnę, tu złożę, tam zwinę, tu zeszyję, tam podszyję i zobaczę, co z tego wyjdzie. I tak metodą na głupa zrobiłam kubraczek, portki, papucie i kapelutek. Krawcowa ze mnie jak z koziej dupy trąba - nie umiem szyć, nigdy nie udaj emi się niczego zeszyć prosto, działam nerwowo w pośpiechu, nie mam cierpliwości jak Najstarsza, robię na odpierdol, ale efekt wcale nie jest najgorszy. Jak na garderobę dla głupiej laklki. I to nie naszej. No i zabawa przy tym wyśmienita. Bardzo mnie to zajęcie zrelaksowało. Pół dnia bawiłam się maszyną do szycia w jeden z chorych dni. Nic innego wtedy nie byłam w stanie robić. O nauce nie było mowy, bo mózg mi nie działał i byłam zbyt zmęczona. Żadne sprzątanie czy inne takie też nie wchodziły w grę, bo ledwiem stała na nogach. Natomiast siedzenie za biurkiem przed maszyną i zajmowanie się pierdołami było wykonalne, więc korzystałam z okazji. 

kubraczek, portki, papucie i kapelutek 


Po co to robię? - zapytacie pewnie. A tak, dla własnej satysfakcji i, mam nadzieję, ku radości dzieci. Nic mnie to wiele przecież nie kosztuje, mamy możliwości, potrzebne materiały, skille i fantazję. I ponieważ lubię czasem zrobić coś miłego i dobrego dla innych.

W nocy z wtorku na środę, jako się rzekło, objawiła się przyczyna mojego zmęczenia... Rano mierzyła 38 i pięć kresek i znowu mną dygotało i nie mogłam się ruszać, takie mi było zimno nieludzkie. Napisałam do szkoły, że nie będzie im dane tego tygodnia mojego szlachetnego oblicza oglądać i zadzwoniłam do doktora... Przed południem na dół zeszła Młoda, by pochwalić się swoimi objawami. I tak sobie chorowaliśmy rodzinnie cały dzień. Ze szkoły wieczorem przyleciał mejl zaczynający się do słów: "do wszystkich chorych" z czego należy zapewne wnioskować, że nie jestem jedyną osobą, która sobie wolne zafundowała. W mejlu stało, że mamy materiał z lekcji na naszej szkolnej platformie i zadania do zrobienia online, które obecni zapewne w klasie robili. Zrobiłam je dziś. 

W piątek Małżonek poszedł już do roboty, bo tylko do czwartku miał wolne. A ja sobie nadal chorowałam. Te dwa dni czułam się dość ciulowo: słabizna, zimnica, ból głowy, mięśni, gardła, kaszel, zapchany nos... po prostu pełny zestaw, jak orzekła doktorka. 

świateczne dekoracje mijane po drodze


Co za fatum jakieś! 

Mieliśmy dziś iść do restauracji świętować urodziny, ale dupa. Młoda, która od jakiegoś czasu jest wegetarianką, nawet już uroczyście oświadczyła, że na urodziny daje sobie dyspensę, bo zamierza zgodnie z tradycją opędzlować żeberka. No ale po pierwsze na zdechalaka to nie ma co iść do knajpy, bo przecie kubki smakowe nie działają. No a po drugie to jakby nie mamy piniondzów... Ale pójdziemy. Jeszcze nie wiem kiedy, może za tydzień, może po Nowym Roku, ale to do cholery nasza tradycja. Zawsze na Młodej urodziny chodziliśmy do tej samej restauracji na to samo jedzenie. Potem pandemia wszystko popientroliła, a potem był rak... 

Moje urodziny też się nie odbyły w tym roku z powodu choroby (a w poprzednim przez głupich Januszów). W ogóle choroby wszystkie święta rodzinne nam sabotują ostatnio.

Młoda za zalecenim mojej kołczki, które jej przekazałam, upisała list do JAC, instytucji udzielającej wszelakiego wsparcia zarówno fizycznego jak i mentalnego młodym do 25 roku życia. Odpowiedzieli jej i pytają, czy może pofatygować się do jednej z najbliższych siedzib. Na spotkanie trzeba poczekać kilka tygodni, ale może ktoś jej wreszcie pomoże w taki czy innyc sposób albo załatwić jakiś zasiłek albo jakąś kurde pracę. W FOD dokumenty chyba zaginęły w akcji. Dawno dawno temu poinformowano ją pisemnie, że dokumentację gdzieś tam komuś przekazano, a potem słuch o niej zaginął... Dla przypomnienia powiem, że chodziło o uznanie niepełnosprawności i w dalszej konsekwencji przyznanie Młodej zasiłku. No ale póki co nawet jeszcze do lekarza orzecznika ją nie wezwano ani w ogóle nic. 

Czasem mam wrażenie jakbysmy się przez nieprzebytą dżunglę próbowali przedzierać ze scyzorykiem w ręku i bez mapy. A prowiant się kończył... 

Na prawdę jestem już tym wszystkim zmęczona. 

Wszyscy jesteśmy. 

Tyle dobrze, że ja ciągle dysponuję moim niekończącym się optymizmem i wciąż sporo radosnej energii i entuzjazmu posiadam. Nawet jak one czasem słabną i przygasają albo sie gubią na chwilę, to ja je ciągle gdzieś tam mam i one trzymają trochę najgorsze potwory na dystans.  Reszta z Piątki ma trudniej. Im trzeba często jasniejsze strony strony wskazywać albo samemu je stwarzać i to jest chyba w sumie moje główne zadanie w tej rodzinie - nieść pochodnię i pilnować by światło nie zgasło oraz przekonywać innych, że to światełko w tunelu to droga do wyjścia a nie rozpędzony pociąg...

I siebie samą też muszę pilnować, by nie pozwolić się nikomu ściągnąć na dno, bo jak moja pochodnia zgaśnie, to może nie być nikogo, kto by ją zapalił... 

A parę razy było już blisko...

Teraz jest szczególnie trudno, bo wszystko po kolei się knoci, a najgorzej jak zdrowie siada. O, jak teraz... Taka prosta sprawa, jak te urodziny i ja prawie dałam ciała. Mieliśmy iść do restauracji i to sobie zapisałm w głowie jako załatwione i nie myślałam o tym wcale. Tyle tego wszystkiego jest na głowie i ten czas tak szybko ucieka, że ja prawie o urodzinach mojego dziecka na śmierć zapomniałam. Nic, kompletnie nic nie przyszykowałam. Kupiłam prezent dawno podczas black friday, ale niezapakowany leżał w schowanku na prezenty całkiem zapomniany. Nagle w tej chorobie na kanapie leżąc zdechła sobie uświadomiłam, że to już. A tu nie ma ani tortu, ani dekoracji, ani prezentu, ani kwiatów, a ja nie mam nawet grama siły, by cokolwiek w tej kwestii zmienić. Nie miałam nawet siły, by się na siebie wnerwić. Było mi wszystko jedno. Powiedziałam tylko "wszystkiego najlepszego z okazji urodzin". Dopiero na następny dzień, jak mi się poprawiło, poczułam się gównianie, bo zawiodłam, bo Dziecku na pewno było przykro, że nikt nie pamiętał o urodzinach. Nic nie przyszykował. A To Dziecko ZAWSZE PAMIĘTA o urodzinach wszystkich. Jest jedyną osobą, która nigdy nie zapomina o moich urodzinach. Byłam złą matką tego dnia! Bardzo złą! Ale naprawiam to, jak mogę. Zapakowałam prezent, robię skromny tort z tego, co jest w domu, jutro pójdę po kwiaty do sklepu, nawet jak bedzie lało jak z cebra i wyrychtuję jakieś znośne dekoracje. Będziemy świętować kilka dni później. Lepiej późno niż wcale. Nie wolno zapominać o takich rzeczach. To tylko z pozoru są drobiazgi, ale to takie drobiazgi właśnie oświetlają nasze życie i dodają nam otuchy. 



11 komentarzy:

  1. Urzędnik to stan umysłu podobno i nieraz się o tym przekonałam, pieczątka ma jednak moc!
    Choroby teraz dziesiątkują wszystkich, dużych i małych, do lekarza się nie dostaniesz, cieszy mnie emerytura, bo w razie co nie potrzebuję zwolnienia.
    Szycie dla lalek przypomniało mi dzieciństwo. Dla jednej z moich lalek babcia szyła niesamowite ubranka, z resztek tkanin od klientek, a bywały zagraniczne.
    Tak, takie drobiazgi długo się pamięta i to takie latarnie w mroku codzienności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak , chorują wszyscy masowo. U nas z dostaniem się do doktora nie ma problemu na razie, ale jak się rezerwuje wizytę przez interenet to widać, że widać, że ludzie chorują, bo mało wolnych godzin jest albo i wcale, a wtedy trzeba dzwonić, bo zawsze mają rezerwy w razie pilności, czyli choroby. Normalnie to zawsze duzy wybór terminów u każdej z naszych lekarek.

      Usuń
  2. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin dla Corki!
    A ubranka przepiekne! To sie nazywa talent.
    Mam nadzieje, ze sie dzieciakom spodoba.
    ElaBru

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy. Ubranka się podobają. Dzieci ubierają codziennie lalki.

      Usuń
  3. "Przezyc raka i co dalej" J.Gorska i R. Szulc
    Sluchalam wlasnie audycji i to swietni ludzie. Wydali ksiazke. Sama chce kupic i przeczytac mimo ze nie jestem onko. Moze akurat Ci sie spodoba? Pomyslalam o Tobie :)
    I.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za polecajkę, ale o raku nie mam zamiaru niczego czytać (jak już to tylko jakąś strikte medyczną książkę) - real mi w zupełności wystarczy ;-) Tak w ogóle to w tym roku z czytaniem jestem bardzo na bakier, nie wiem czy z 5 książek przeczytałam. Nawet się zastanawiam dlaczego, ale to chyba przez kurs i problemy z oczami (wzrok mi siada)

      Usuń
  4. Fajny wpis, mimo ze trudne tematy. Urzedowo mialam sie zasmiac, ze juz chyba w Pl lepiej, bo naprawde teraz urzednicy sa do rany przyloz i uprzejmi, grzeczni, pomocni. Od 20-30 lat zadnego buca nie spotkalam.... a Wy tam obcokrajowcy i zamiast Wam pomoc, za co przeciez im placa, to tylko pietrza przeszkody. Ale nic to. Na Polakow trafili, a Wy im nie odpuscicie :DD

    Co do swietlicy - pomyslalam, ze trafilas tam bo moze wlasnie masz za zadanie zrobic im rozpierduche? Ruszyc to leniwe, skostniale towarzystwo i uszczesliwic bachorki? Czy Ci wyjdzie praca tam, czy a noz w bibliotece (skoro juz Cie pamietaja), obys byla zasobna i szczesliwa, tego Ci zycze!

    A co do chorowania - covidoza w natarciu znow, u nas tez wszyscy wokol chorzy, mnie zmoglo we wrzesniu a teraz sie trzymam. U nas mozna sie juz szczepic na Krankena, a Wy sie szczepicie?

    Swietny pomysl z tymi lalkami. Moze to dobre hobby dla Ciebie? Dla relaksu? Sa dorosle kobiety zbieraczki roznych lalek i szyja im przepiekne ubranka :))) A napewno dziatwa na swietlicy sie ucieszy! Z tego co piszesz ta swietlica to jakas koszmarna przetrwalnia, przechowalnia, a nie przyjazne dzieciom miejsce. No ale wiadomo - na tle Europy to Polacy dziecmi bardziej sie zajmuja (poza tymi, ktorzy je krzywdza). Moze tam jest Twoje miejsce? I misja zyciowa?
    I.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nasi urzędnicy to oni są bardzo grzeczni, uprzejmi, mili i pomocni tylko nie zawsze zorientowani ;-) No chcą dobrze, ale wychodzi różnie hihi.
      Nie wiem co to kranken i nie szczepię się już na nic poza tym na co muszę w związku z pracą

      Usuń
  5. podziwiam Cie za te świetlicę. Ja bym nie dała rady z dzieciakami tyle godzin. No ale to blokowanie pomysłów i innych to widzę nie tylko u nas.

    I te urzędy ... wszędzie te same cyrki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie wiem, czy dam rady. Niby w świetlicy pozaszkolnej pracuje się zwykle 19 godzin w tygodniu i to z przerwami (rano, przerwa, południe, przerwa, popołudnie albo np tylko rano i popołudnie z całym dniem wolnym czy w innych kombinacjach zaleznie od świetlicy, co może dla mnie być bardzo dobrym rozwiązaniem, lepszym niż jakakolwiek robota na pełny etat. Ale plan B jest taki, że ten kurs ma mi ułatwic przyjęcie mnie do pracy w bibliotece publicznej, bo to mi da jakiś tutejszy dokument, a tutejszy dokument to nie to samo co jakiś "wątpliwy" dokument z bloku wschodniego, co tutaj dosyć wątpliwie a nawet pogardliwie bywa traktowane. Urzędy nasze to w niektórych kategoriach głupoty i wprowadzania zamieszania nawet polskie na głowę biją :-)

      Usuń
    2. no biblioteka brzmi o niebo lepiej, ciszej i spokojniej :)

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima