29 sierpnia 2025

Wakacje 2025 dobiegły końca.

 Wakacje dobiegają końca. Pora na krótkie podsumowanie. 

Był to bardzo dobry, ciekawie spędzony czas.



W pierwszej połowie jeszcze chodziłam do pracy, ale też zakończyłam też tę krótką, ale burzliwą przygodę ze świetlicami bogatsza w nowe doświadczenia, nowe umiejętności i ważną wiedzę na temat świetlic, szkół oraz na swój temat.

W wakacje odbrałam ostatnią kroplówkę Zomety zamykając w ten sposób kolejny rozdział w życiowej przygodzie pt Walka z rakiem.

Całkiem sporo pozwiedzaliśmy, nie mało przerowerowaliśmy i przemaszerowaliśmy. Minione wakacje  dość były aktywne. Czasem szłam sama, czasem z którymś z dzieckiem, a czasem w większej grupie.

Oto moje wakacyjne wycieczki:

Park w Dendermonde. Rowerem 30km. Z Młodym.

Muzeum pociągów i przejażdżka ciuchcią Baasrode - Puurs.

Ogród Botaniczny w Meise. Rowerem 40km. z Mlodym

Marsz Wetteren-Schellebelle. 12km. Z Młodą

Plażing i pływanie w Ostendzie.  Z Mlodą

Regaty Wannowe i Marsz w Dinant. Z Młodą

Rowerowanie po Mechelen. 15km. Z Młodym

Park Kalmhoutse Heide (wrzosowisko). 12 km. Z Trójcą.

Małżonek ponadto zabrał Młodego w PL do Muzeum wsi lubelskiej i  Kopalni soli w Wieliczce no i Akademię Pożarniczą w stolicy mieli okazję pozwiedzać, bo kuzyn tam studiuje i ich oprowadził oraz kolegom przedstawił. Zaliczyli też kolejne koncerty: Iron Maiden w Warszawie i Machine Head w Katowicach.

kanapki z domowego chleba, woda z cytryną i pandemiczny thriller


Wróciłam też w końcu do czytania i powoli się rozkręcam. W wakacje przeczytałam 5 książek, co jest całkiem niezłym wynikiem po wielu prawie bezksiążkowych miesiącach. Aktualnie czytam znowu thriller po niderlandzku o pandemii grypy 😷.  Fajnie czytać fikcyjną opowieść o pandemii, która została napisana przed słynną koroną i zauważać podobieństwa z rzeczywistością. 

Zrobiłam też grubsze książkowe zakupy i zamierzam to przeczytać w miarę szybko, bo wszystkich książek jestem ciekawa.,Znaczy jedna z nich zamówił Małżonek, a tematyka finansowa nie jest w moich zainteresowaniach. Muminki są dla mnie, by sobie odświeżyć. Reszta, bo była tania i interesująco się zapowiadająca. No a książka o zespole Turnera z przyczyn wiadomych.



Ułożyłam 3 układanki po 1000 kawałków każda.

Najstarsza przez całe wakacje ciągle pracowała z wielką przyjemnością w "zieleni" choć zdrowie nie zawsze chce współpracować.

Jak wyglądał ogólnie mój wakacyjny tryb życia? Leniwie. Wstaję codziennie rano. Przeważnie trochę przed siódmą, czy kolo szóstej, ale zdarza mi się (szczególnie w weekendy) pognić w wyrku i do ósmej, a nawet czasem dłużej, ale to mi nie służy, bo wstawszy koło 9-tej potem cały dzień źle się czuję. 

Idę jeszcze w piżamie wypuścić kury, jeśli jeszcze ktoś inny tego nie zrobił. Karmię świnie, jeśli nie zostały nakarmione przez kogoś innego. Potem myję twarz, kremuję ją i się przyodziewam. No chyba, że potrzebuję się rano wykąpac, to się kąpię, ale raczej rzadko się to zdarza. Zdarza mi się natomiast kąpać w dzień, gdy np poroweruję do sklepu w upał albo posprzątam kurnik...

Potem nastawiam wodę na herbatę i szykuję ze dwie kanapki. Jak nie pracuję, to i mało jem. Po śniadaniu robię kawę lub - jak ostatnimi czasy -  matchę...

 O tak, Matcha to moje wielkie odkrycie minionych wakacji. Najpierw parę razy zamówiłam ten nowy dla mnie napój w kramiku na dworcu w Mechelen i zasmakowałam. Jednocześnie przyjrzałam się jak oni to robią i dodatowo wyszperałam info w necie, po czym kupiłam najpierw małą paczuszkę ceremonialnej matchy w AH i skraftowałam se mleczną matchę w domu. Wyszła pyszna. Jak z kramiku, tyle że w domu to mam całą paczuszkę matchy za 7€ , z której co najmniej kilkanaście szklanek da się zrobić, a nie jedną szklankę jak w kramiku. Potem zamówiłam całą puszkę matchy za kilkanaście euro, bo i Młody oraz Najstarsza w niej się rozsmakowali. Z tym że Młody robi sobie truskawkową. Przestrzegłam go, że tego nie można pić litrami, bo - tak jak i kawa - może zaszkodzić, więc ogranicza się do dwóch dziennie. Mówią, że to zdrowe jest i że dłuższe picie matchy ma mieć pozytywny wpływ na zdrowie, co mi się nawet uśmiecha, ale nam to po prostu przede wszystkim smakuje, więc pijemy. Kawę robię sobie raz na parę dni, ale póki co korzystam z innych napoi, bo lato sprzyja wszelakim sokom, kolorowym miksturom no i piwko czy inny tam koktail alkoholowy od czasu do czasu też wskoczy. 

Matchę robimy na zimno. Jedną łyżeczkę matchy wsypujemy do szklanki (najlepiej przez sitko) i zalewamy 40-60ml zimnej wody z kranu. Mieszamy mini rózgą lub spieniaczem do mleka (można też w szejkerze czy zwykłej flaszce), a potem dolewamy mleka lub niemleka (sojowe, kokosowe, owsiane etc) i gotowe. Młody dolewa syropu truskawkowego i cukruje, bo to nastolatek,  musi mieć słodko. Na gorąco też czasem robię, ale póki jest gorąco, to jednak zimne napoje lepiej wchodzą. 



Wracajac do mojego dnia, to z kubkiem matchy skroluję instagram lub czytam książkę. Potem już do wieczora robię tylko co trzeba danego dnia zrobić (co drugi dzień sprzątanie świniom, systematycznie pranie, sprzątanie, gotowanie, zakupy...) z długi przerwami na opierdaling z telefonem, książką, gazetą, puzzlami, pisaniem etc. Albo raczej odwrotnie, to obowiązki są wykonywane w przerwach w opierdalaniu się. Uznałam bowiem, że to właśnie jest mi teraz przez jakiś czas potrzebne, taki całkowity luz, totalna beztroska, zabawa, zajmowanie się głupotami, pierdołami, bzdurami, robienie głupich niepotrzebnych nieważnych rzeczy, takie bycie dzieckiem, takie prawdziwe długie wakacje, kiedy nic nie trzeba, a wszystko można. 

W takim beztroskim trybie wakacyjnym, w zwolnionym tempie przeżyłam już miesiąc i widzę, że przynosi to bardzo pozytywne efekty. Czuję się na prawdę dobrze. Zarówno fizycznie, jak i duchowo, mentalnie. Z tyłu głowy co prawda ciągle mam myśl, że gdzieś jakoś tę pracę kiedyś trzeba będzie dla mnie znaleźć i to mnie ciągle tam gdzieś uwiera, ale udaje mi się na tyle od tego odciąć, że na co dzień praktycznie o tym nie myślę, tylko żyję chwilą, jestem tu i teraz całym ciałem i duchem. Gorzej jest nocą, gdy się obudzę, bo choć nie myślę o tym jakoś specjalnie intensywnie, to jednak odczuwam niepokój z tym związany i nie mogę spać. Znaczy nie wiem, jaki jest powód tego, że źle śpię, ŻE ŹLE ŚPIMY, bo i Małżonek też ma ten problem, a on ma póki co pracę i nawet zbytnio na nią nie narzeka. Nawet już mi przez myśl przeszło, że może za dużo śpię, no ale jak idę spać ok 22 a budzię się o 2 to raczej nie ma szans, że jestem już wyspana, bo zmęczenie wtedy odczuwam ogromne, a tylko sen nie chce przyjść dość długo czasem... Ufam jednak, że w końcu i to sie unormuje i poprawi, bo na prawdę na wielu frontach jest aktualnie o niebo lepiej niż było kilkanaście tygodni temu. Pogoda sprzyja, bo od wczesnej kalendarzowej wiosny non stop mamy gorące lato. Jest ciepło, słonecznie, przyjemnie, wakacyjnie, fantastycznie. (że susza jest ogromna, to już inne kwestia). Gdy w końcu jesienne słoty nadejdą, na pewno pojawi się i zjazd nastroju, ale bardzo się cieszę, że tak długo słonecznie było, bo to mi bardzo pomogło w leczeniu poharatanej psychiki i mentalnego zmęczenia.

Staram się ponadto dużo owoców i innych zdrowych rzeczy zajadać i pić. Nie żeby się do tego jakoś zmuszała, czy goniła jakieś tredny, bo ja po prostu zawsze lubiłam i lubię wszelakie owoce i warzywa. Korzystam tylko z tego, że dziś mnie stać na dwolny owoc, dowolną przyprawę, zioło w dowolnych ilościach i konfiguracjach, że dostęp jest do wszystkiego przez cłay rok, że posadam też najróżniejsze urządzenia i narzędzia do przerabiania tych darów natury na pyszne napoje, sałatki, wypieki. I że mam czas. Piekę uparcie swój chleb na zakwasie, co też mi trochę czasu zajmuje, bo z takim chlebem to jednak cały dzień certolenia jest. Ale daje to mi tez sporo frajdy. Nawet to, że mogłam sobie kupić wszystko, co do tej zabawy potrzebuję, a kupiłam sobie w tym roku właśnie garnek żeliwny, wielką szklaną michę, koszyki do wyrastania, różne skrobaczki, szpachelki, różne rodzaje mąki, najróżniejsze ziarna. Mogę się bawić na całego, eksperymentować, testować, smakować... Dla mnie to jak plac zabaw. A przy okazji rodzinka ma pyszny swojski chleb.

Nie znaczy to bynajmniej, że jakoś specjalnie unikam niezdrowych przekąsek i że ogólnie jakoś super zdrowo się odżywiam. Bez przesadyzmu! Po prostu jem, na co mam ochotę. Tylko tyle i aż tyle. Zakładam, że moje ciało samo wie najlepiej, czego mu potrzeba.

piwerko też czasem wjedzie


Nadal lubię słodkie i co ciekawe w tym roku pobiłam wszelakie swoje życiowe rekordy w konsumpcji lodów. Dawniej to było max 5 lodów na rok,  a w tym roku to i 3 dziennie sie zdarzy. Nie wiem, czemu moje ciało ma taką jazdę na lody, bo np ciastka, cukierki czy czekoladki mogą dla mnie na tę chwilę nie istnieć. Wyjątkiem są mini ptysie (gotowe mrożone kupuję w marketach), których sama całe opakowanie jestem w stanie opędzlować, no i ciasta w kawiarniach, ale to już od wiekszego dzwonu. Swoje wypieki oczywiście również zajadam w dowolnych ilościach, ale też nie piekę jakoś często, bo mi się nie chce, a poza tym nikomu by nie smakowało, jakby było za dużo.

napój bananowy

składniki poniższego napitku

napój z selera, szpinaku, soku pomarańczy i limonki z płatkami owsianymi 


Ruchu też się staram trochę zażywać, bo maszeruję trochę, trochę roweruję, trochę jakiejś gimnastyki zastosowuję, ale na tym polu nie jestem z siebie zadowolona. Nie jestem ostatnimi czasy w ogóle konsekwentna w swoich postanowieniach (a dawniej zawsze byłam), co zacznę jakiś "projekt" ruchowy to po kilku dniach czy tygodniach o nim zapominam. Zaczynam nowy i znowu odstawiam na boczny tor. Normalnie straszna Grażyna się ze mnie zrobiła, ino bym siedziała na dupie i skrolowała instagrama. Często mam takie dni, że nie potrafię z siebie żadnej chęci wykrzesać, żadnego sensu mojemu dniu nadać. Żyję tak na odpierdol czasemi, że głowa mała. Na razie jednak nie robie sobie większych wyrzutów z tego powodu. Dałam sobie czas na opierdaling do konca sierpnia. Od września będę próbować zapanować nad chaosem jaki sama tworzę i powoli coś zacząć działać w kierunku przyszłej pracy. Wyznaczyłam sobie równoległe dwa tory. Jeden to praca nad swoim stanem fizycznym, drugi tor to szukanie pracy.

Na razie poprzez łażenie i pedałowanie przypakowałam i wzmocniłam nogi. Dobrze by było ten stan utrzymac, bo jest świetny.

Udało mi się też dzięki spokojnym ćwiczeniom rozciągającycm znacznie poprawić elastyczność i ruchomość stawów, Myślę, że są już na poziomie sprzed raka, ale mam aspiracje na poziom licealny czyli poziom szpagatu.

Niedawno czekając na stacji na pociąg siedzieliśmy na podłodze, bo ławek nie było i zaczęliśmy z Młodymi różne akrobatyki uskuteczniać. Odkryłam po pierwsze, że Młodzi odziedziczyli po mnie elastyczne stawy. Bo to niby można wyćwiczyć, ale  przede wszystkim trzeba się z tym urodzić. Większość ludzi, których na swojej drodze spotkałam, nie usiądzie w pozycji lotosu i nie zrobi huśtaweczki podnosząc się w tej pozycji na rękach, a Młody zrobił to bez problemu nigdy wcześniej tego nie ćwicząc. To jest fajne.

Młoda tak samo jak ja lubi się relaksować uklęknąwszy i położywszy się z tak wygiętymi nogami na plecach. 

Ja ponadto odczuwam wielką satysfakcję, że potrafię ciągle te sztuczki (patrz zdj. poniżej) wykonać mając blisko pół wieku na karku. 

„huśtaweczka”  ;-) lewitacja

najlepszy relaks )☺️ 

chodzenie na kolanach w wersji pro ;-)


Ostatnie dni gościliśmy Młodzież z PL. Przylecieli bowiem znowu w odwiedziny kumple Młodej. Kilka dni nocowali u nas, ale kilka nocy spędzili razem z Młodą w hotelach, bo mieszkajac na belgijskim zadupiu może sz zapomnieć o takich pomysłach jak wyjście na kręgle czy do baru z przyjaciółmi, gdyż tutaj sołtys zwija asfalt o 22. 

Tak serio to w Belgii nie jeżdżą nocami żadne, podkreślmy ŻADNE środki komunikacji. Taryfa na zadupie kosztuje ponad 100€ za 20 km. Uberów brak, a jak są, to droższe niż taxi. Żenada do kwadratu. Dopóki Młoddzież nie dorosła to nawet tego nie dostrzegaliśmy, bo sami możemy się zabrać autem, a poza tym my nigdzie nie szwendamy się po nocach, bo jesteśmy za starzy na to i nie lubimy się szwendać po nocach.

Dzięki wizytom polskiej młodzieży przekonaliśmy się ponadto, że nie ma tu też żadnego ŻADNEGO! połączenia na lotnisko w Charleroi. Nie tylko od nas ze wsi, ale nie ma takowego też z Brukseli, mimo że owo lotnisko oficjalnie jest uznawane jako lotnisko BRUKSELA-Charleroi (kij, że 70 km od owej Bruskeli jest oddalone) czy z Antwerpii. Ostatnie pociągi z owych miast odjeżdżają przed północą, a pierwsze rano  grubo po szóstej. Po północy nie wrócisz do domu z miasta ani nie pojedziesz na lotnisko. Z autobusami jest jeszcze gorzej. U nas pierwszy autobus w wakacje czy weekend przyjeżdża około 9 rano, a ostatni odjeżdża ok 21. 

No i znowu przyjaciele Naszej Córki byli zmuszeni kiblować całą noc na lotnisku, bo lot mieli rano. Pierwszy plan przewidywał, że wstaną wszyscy o 4 i Małżonek zawiezie ich na lotnisko, a potem pojedzie sobie prosto do pracy na drugi koniec kraju. Jednak dzień przed odlotem przyszedł e-mail z lotniska, że z powodu braku personelu odprawa trwa bardzo długo i radzą przybyć co najmniej 3 godziny wcześniej. No to by o drugiej musieli wstać, a to nie ma sensu w ogóle się kłaść. Dla Małżonka było by to prawdopodobnie nie do przeżycia, bo i tak jest nieludzko zmęczony... 

Młodzież zdecydowała, że chcą jechać wieczorem na lotnisko i tam sobie już poczekają spokojnie na odlot do rana. Zatem dostarczyliśmy ich już po 22. Gdyby pociagiem chcieli tam jechać, to musieli by wyjść z domu ok 17, tak jak w zeszłym roku. To jest jakies totalne nieporozumienie. Mówimy, że skoro nie mają ludzi do roboty, non stop tam strajkują, czyli warunki pracy pewnie też opiździałe, to niech wezmą i zamkną w cholerę to pseudo lotnisko. Albo niech puszczą jakieś pociągi w nocy z Brukseli do Charleroi. Stolica Europy! Chyba kurwa w żenadzie. Faktycznie loty są tam tanie, bo za niecałe 50€ oblecisz w obie strony na trasie PL - BE, a wiadomo, że dla polskiego studenta to i tak drogo, ale położenie tego lotniska jest bardziej niż beznadziejne.

Poza przelotami Młodzież jednak raczej dobrze się bawiła. Młoda ciągała ich znowu po całej Belgii. Byli i w parku rozrywki nad morzem, i na plażingu w upalny dzień, i na wspomnianych kręglach, i w barach w Antwerpii, i w pięknym zoo Pairi Daiza... No, w tej ostatniej przygodzie Młoda już im nie dała rady towarzyszyć, bo jakiegoś mikroba złapała i całkowicie ją rozłożyło, że ani ręką, ani nogą nie dała rady ruszyć, tylko leżała cały dzień jak z diabła skóra łykając na zmiany paracetamol i ibuprofen, by gorączkę pod kontrolą utrzymać. 

Myślę, że najważniejsze jednak w tym wszystkim, że znowu mogli trochę czasu ze sobą w świecie rzeczywistym spędzić, pogadać twarzą w twarz, wypić drinka, zagrać w karty, czy poleżeć obok siebie na plaży, bo trzeba wam wiedzieć, że to jest znajomość internetowa, która już kilka dobrych lat temu przerodziła się w wielką przyjaźń. Gadają ze sobą wszyscy chyba każdego dnia, grają, dyskutują, zwierzają, zaśmiewają z opowiadanych żartów... Jedno z paczki aktualnie pracuje w Holandii i tym razem tylko na chwilę dołączyło do wspólnej zabawy, ale ten gagatek od czasu do czasu wpada do Belgii, a wtedy wydzwania Młodą i idą gdzieś razem na pizzę. Pozostali studiują w różnych miastach w PL, więc na co dzień też się nie spotykają w cztery oczy, ale mają internet i to jest dziś właśnie fantastyczne, że są możliwości, jakich dawniej nie mieliśmy. Przez co ja mieszkając na zadupiu i nie wstrzeliwując się w normy i nie mogłam  złapać wspólnego języka ze zwyklakami i zawsze byłam totalnie samotna. Dopiero jako dorosła miałam internet i dopiero wtedy zaczęłam poznawać fajnych ludzi o podobnych zainteresowaniach, inteligencji, poczuciu humoru. Młodzi na szczęście urodzili się już w czasach internetu i mogą z tego faktu korzystać do bólu. I korzystają!

W tym tygodniu przyfrunęły drogą elektroniczną wiadomości ze szkoły i Akademii Muzycznej.

Pani od gitary napisała sms, że znalazła dla Młodego miejsce w środowe popołudnie, tak jak miał w tamtym roku. Pod koniec roku szkolnego napisała bowiem, że Młody będzie miał gitarę w piątek o 17, a raczej nie ma szans, by on do 17 wrócił ze szkoły do domu, a tu jeszcze gitarę trzeba wziąć i naginać do akademii. Środa zatem będzie gicio. Lekcje nut i grupowe muzykowanie ma innego dnia jedno za drugim późnym wieczorem. Już się cieszy, że będzie mógł nowych rzeczy się uczyć. Całe wakacje oczywiście brzdąkał na swojej gitarzem a czasem też na ukulele. W Polsce będąc piłował też gitarę elektryczną kuzyna. Nie dawno z kolei zgadał się na internetach z kolegą z podstawówki, który też gra na gitarze i nawet jakiś zespół ma. Młody być może będzie mógł czasem do nich dołączyć i razem poćwiczyć. Fajnie by było. Pytanie tylko czy znajdzie czas po lekcjach na dodatkowe wyjścia z domu.

Gdy pani od gitary przysłała esemesa, przypomniało mi się, że przecież podręcznik trzeba było kupić, a tu pierwsza lekcja za parę dni. Czym prędzej szukałam go w internetach i znalazłam w sklepie w Gandawie. Zamówiłam. Teoretycznie powinien dotrzeć przed pierwszą lekcją, ale nawet jeśli się opóźni, to nie jakaś tragedia. 

Przypomniałam se też o abonamentach i szybko chciałam wczoraj kupić na stronie NMBS (tutejszy odpowiednik pkp), ale strona nie działała. Fck! Dziś na szczęście się udało. Nawet można było razem kupić na pociąg i autobus, więc kupiłam oba na 3 miesiące na początek, co i tak 160€ kosztowało. Teoretycznie do poniedziałku powinny się te bilety na karcie MOBIB aktywować, a przynajmniej w aplikacjach. 

Okazuje się, że szkoła jednak w tym roku nie organizuje już spotkań domowych z coachami. Zrezygnowali z tego z jakiegoś powodu, o czym dowiedziałam się dopiero, jak tam zadzwoniła. . No i dobrze. Pani przepraszała, że nie zredagowała mejla przed wysłaniem, a pod koniec roku zmienili zasady. 

Pierwszego września drugi i trzeci stopień, czyli od 3 do 6 klasy zaczynac będzie dzień dopiero po południu. We wtorek już normalnie na rano mają. 

Pierwszego dnia niczego nie potrzeba zabierać do szkoły. Drugiego potrzebny będzie laptop i coś do pisania. Zamówiony laptop (czy tam tablet) dostarczono już w tym tygodniu do szkoły, o czym poinformowano nas w osobnym mejlu. Pierwszego dnia dostaną loginy i hasła oraz omówione zostanie co i jak należy używać. 

Pierwszy tydzień wszyscy mają tzw gouden dagen, czyli złote dni, gdzie nie będzie jeszcze prawdziwej nauki tylko będzie to czas na poznawanie szkoły i siebie nawzajem. 

Ależ jestem ciekawa tej szkoły i tego jak Młody się w niej odnajdzie. Z niepokojem myślę natomiast o dojazdach. Poruszanie się rowerem po Mechelen to jest hardcore. To miasto rowerów. Rano po ulicach porusza się jednocześnie we wszystkich kierunkach tysiące rowerów i hulajnóg. Tego się nawet nie da opisać. To trzeba zobaczyć. To jest chaos niekontrolowany. Ja to już parę razy widziałam. Oczopląsu można dostać i zawrotu głowy, gdy się na to patrzy...

Nic to. Już za parę dni się przekonamy, jak to będzie wyglądało w praktyce. Pierwszego i pewnie drugiego dnia pojadę z Młodym pod szkołę. Jeszcze nie wiem, czy rowerami, czy autobusem, ale dobrze pierwszego dnia uczniowi będzie towarzyszyć w drodze do nowej szkoły w obcym miejscu. Zawsze to mniejszy dla niego stres będzie. Pierwszego dnia to pewnie nawet na niego poczekam na mieście, bo i co mam do roboty…


24 sierpnia 2025

Rodzinne maszerowanie wśród wrzosów.

W zeszłym roku po raz pierwszy odwiedziłam park graniczny Kalmthoutse Heide w towarzystwie Małżonka. Wtedy przemaszerowaliśmy trasę wydmową. 
Tym razem wybrałam się na wrzosowisko z Naszą Trójcą i maszerowaliśmy trasą owiec, bo Epicki chciał spotkać owce.
Nie było mu to jednak dane, bo choć słyszeliśmy beczenie, to niestety dźwięk ten oddalał się od nas z każdym krokiem, a nie mieliśmy na tyle sił, by iść jeszcze za tym tropem. Spotkaliśmy za to włochate krowy i to całe wielkie stado. Podeszliśmy dosyć blisko, ale niewiedząc, jakie takie stado ma zapatrywania na ludzi, trzymaliśmy jednak pewien dystans. Ani byczek, ani krowy, ani cielęta nie wykazały jakiegoś większego zainteresowania naszą tam obecnością, ale kto tam wie, co byczkowi po kosmatym łbie łazi…




Na naszej trasie natrafiliśmy też na wielkie leśne mrówy i poszedłszy za nimi, odkryliśmy ich mrowisko, przy którym trochę czasu spędziliśmy przyglądając się, jak mrówy walczą z przeciwnościami targając w stronę swojego domu wielkie obiekty pomiędzy różnymi przeszkodami, w tym też inne owady 🐜 🐜🐜.

Fotografowaliśmy pszczoły, trzmiele, motyle, gąsienice, no i oczywiście wrzosy i cały krajobraz. W niektórych miejscach widoki zapierają dech w piersi. Krajobraz wrzosowiska jest całkowicie odmienny od tego, w którym żyjemy na co dzień, aco za tym idzie, fascynujący.






mrowisko





Kilku ludzi widząc, że rodzinnie pochylamy się w skupieniu nad czymś z telefonami i aparatem, pytało, czy mamy tam coś „bijzonder” wyjątkowego, ale gdy odpowiadaliśmy z entuzjazmem, że owszem - motyla/gąsienicę/trzmiela, odchodzili bez choćby rzucenia okiem na te wszystkie fascynujące stworzenia. Normalsi to dziwne istoty. Nie wiem, co dla nich jest ciekawe, co niby spodziewali się znaleźć na wrzosowisku? Nie wiem jak wy, ale ja nie oczekuję, że we wrzosach mogłabym słonia znaleźć, czy innej tam żyrafy… A owady i pająki są fascynujące i piękne.

Odwiedziliśmy też mini muzeum pszczół znajdujące się przy punkcie informacyjnym u wejścia do parku. Czad! Tyle ciekawych obiektów! Sporo polskich plakatów informacyjnych tam mieli i obrazek sielski z Polski. 

Posiadają tam też 3 ule z prawdziwymi pszczółkami, gdzie najpierw od pana się dowiedzieliśmy i obejrzeliśmy z jego telefonu, a potem sami na własne oczy zaobserwowaliśmy, jak szerszenie azjatyckie atakują pszczoły. Pan powiedział, że masowo dokonują ataku na ule i obcinają pszczołom odnóża i głowy. Artykuły z pracy niestety to potwierdzają. W ciągu kilku lat to cholerstwo przypadkiem przywleczone z Azji ogromnie się rozpleniło i ich liczba rośnie w oczach stając się coraz większym zagrożeniem nie tylko dla pszczół, ale dla ludzi. Nie dawno hulał po internetach filmik nakręcony przez jakichś tutejszych tiktokerów za zgodą i z udziałem pszczelarza usuwającego gniazdo szerszeni. Pan ostrzegł uprzednio chłopaków, że mogą stracić drona, bo już ponoć znane są takie przypadki, ale ci postanowili zaryzykować. Na wideo widać jak cały rój atakuje drona i dron zaczyna opadać, bo cholerniki blokują mu śmigła. Giną pewnie przy tym masowo, ale to nie odpuszcza, a raczej wprost przeciwnie. Media puściły to nagranie w świat wraz z ostrzeżeniem, by uważać na te szerszenie i nie próbować nic samemu kombinować przy gniazdach ani nie zabijać szerszeni w obecności ich towarzyszy i ogólnie nie wchodzić im w drogę, bo już zanotowano kilka przypadków na pogotowiu po starciu z tą plagą. 

W muzeum mieli też ich gniazdo, co upewniło mnie co do tego, że to co już kilka razy widziałam gdzieś na drzewie, na czyimś balkonie, czy ostatnio w Wetteren na szkole podstawowej, to to jest właśnie to, co mi się wydawało, że jest. Trochę niepokojące jest to wszystko. Te szerszenie nie mają tu naturalnych wrogów. W Azji bodajże jakiś ptak je zjada, ale tutaj hulaj dusza piekła nie ma. 

gigantyczne gniazdo os (w tle kawałek Młodego dla porównania)

gniazdo szerszeni azjatyckich





ciekawy ul 🐝 



pszczoły 




















W pociągu siedzieliśmy koło rodziny z pięknym wielkim psiskiem. Gdy przyglądałam się jegomości, przypomniała mi się niedawna dyskusja na insta, której się przyczytywyłam z boku. Polacy kłócili się o kagańce. Jedni utrzymywali, że psy nie muszą nosić kagańców w miejscach publicznych, nawet w publicznych środkach transportu, inni byli oburzeni, że to nieodpowiedzialne, nienormalne, wręcz patologiczne i chore. I tak oto uświadomiłam sobie, że dziś mieszkamy w zupełnie innej rzeczywistości. Przez kilkanaście lat pobytu na belgijskiej ziemii spotkałam na swej drodze może trzy psy w kagańcach skórzanych… W sklepach zoologicznych w ogóle takiego wynalazku nie widuję. Widuję natomiast dziesiątki psów od mini piesków, które pańcie w torebeczkach czy na ręku noszą po psiska wielkość cielaka, które maszerują przy nodze albo na odległość smyczy. Bez kagańców podróżują pociągami i autobusami. Bez kagańców wchodzą do restauracji. Bez kagańców maszerują przez tłum na targu czy festynie. Bez kagańców wchodzą do sklepów, jeśli tylko nie ma zakazu wprowadzania psów, a jeśli zakaz jest, to czekają bez kagańców pod sklepem przywiązane do specjalnego uchwytu. 

Temat psów jest dosyć już uporządkowany, choć nadal jest dużo do zrobienia na tym polu i nadal spotyka się sporo patologii, zaniedbań i łamania prawa czy choćby braku przyzwoitości. Jednak różnica pomiędzy tymi dwoma krajami jest w tej kwestii spora. Co ja jako niepsiarz widzę? Poza kagańcami ogólne dbanie o czworonogi: kastracja/sterylizacja, regularne wizyty u weta, wszelakie szczepienia, badania, zdrowe żywienie, częste wizyty u psich fryzjerów, wychowywanie, psy mieszkają w domach, a nie w budach, brak bud i łańcuchów na wsi, brak błąkających się masowo po wsi psów (sporadyczne przypadki ludzi starej daty, zacofanych farmerów czy jakichś patusów, że ich pies luzem biega po drodze przed domem, na co jednak są paragrafy). Nie ma praktycznie kundli, tylko psy rasowe. 
Niestety dużo psów jest ciągle porzucanych, oddawanych do adopcji, zbyt wiele jest ciągle źle traktowanych przez właścicieli. Wielu ludzi ciągle nie sprząta po swoim pupilu podczas spaceru, głównie na bocznych mało uczęszczanych ścieżkach, bo na głównych zaraz by ich ktoś ochrzanił albo zgłosił na policję. 


Przesiadaliśmy się na dworcu w Antwerpii, gdzie musieliśmy czekać pół godziny na pociąg jadący do Heide, gdzie jest wejście do parku. Obserwowaliśmy jak zwykle ludzi. Młody zwrócił uwagę na dziwne fryzury pewnego pana i jego zapewne syna w wieku Młodego. Pouczyłam go, że to się nazywa pejsy a ich nakrycia głowy to jarmułki. Tak oto Młody pierwszy raz zobaczył Żydów w ich tradycyjnych strojach. W Antwerpii to popularny widok, wszak wielu ich tam mieszka. 

Główna część dworca świeciła się na tęczowo, bo w sierpniu Antwerpia organizuje swoją paradę równości. Oni tam wszystko po swojemu robią. Wiecie, że nawet Dzień Matki obchodzą 15 sierpnia, gdy reszta Belgii na początku maja? Ciekawe to miasto, ale schodzi na manowce i coraz bardziej się pogrąża, tak jak i reszta tego kraju, ale to śliski temat i nie na wakacje….

Siedzieliśmy przed tą tęczą i uśmiechaliśmy się na widok tych wszystkich turystów, którzy po raz pierwszy dostrzegali niezwykłość tego dworca i natychmiast wyjmowali telefony, aparaty, pozowali, pstrykali, a tych ludzi w ciągu pół godziny wyginało się w najdziwniejszych pozach przed nami dziesiątki… 



W tym tygodniu byłam też z Najstarszą na wizycie u ginekologów w Leuven. Najstarsza trochę zawiodła się tym spotkaniem, bo pani doktor nie bardzo potrafiła odpowiedzieć na nasze pytania. Najwyraźniej nie zna się za bardzo na genetycznych chorobach, a konkretnie syndromie Turnera. Powiedziała, że endokrynolog, u którego wizytę mamy za jakiś czas, bardziej nam pomoże. 
Stwierdziła, że wg niej te tabletki, które Najstarsza bierze teoretycznie nie powinny powodować wypadania włosów ani też być powodem nieoczekiwanego zmęczenia, na które skarży się Córka. Jednak ten lekarz (nie wiem kto to był) twierdził co innego, ale mamy nadzieję, że ta kolejna wizyta coś więcej światła wniesie. 

Lekarka zmieniła jednak tabletki. Nie do końca zrozumiałyśmy, jak zmiana najsłabszych - wg lekarki - tabletek na trochę silniejsze ma pomóc ze skutkami ubocznymi…? To jakby trochę bez sensu. Powiedziała, że Córka przekona się, czy jest lepiej czy gorzej, czy nic się nie zmieni… Czyli jakby trochę metoda prób i błędów… W razie co może poprosić endokrynologa o receptę na te pierwsze piguły… 
Będąc w Leuven poszłyśmy wybadać, jaki tam polski sklep mają, bo Młody będąc w Polsce zasmakował w kabanosach i zaraził tym starszą siostrę… Po drodze miałyśmy ładne widoki, choć sklep zaledwie kilometr od dworca się znajduje.
Zatrzymałam się też na chwilę przed licznikiem rowerów. Powalające liczby, ale faktycznie tamtą rowerostradą (szybka ścieżka dla rowerów) non stop jechali rowerzyści. Stan na ten dzień, a było dopiero koło południa, pokazywał 2 i pół tysiąca rowerów i grubo ponad milion w tym roku. 
Irytujące jest tylko, że nie ma tam ścieżki dla pieszych. Chodzenie tak ruchliwą ścieżką rowerową to igranie z ogniem, dlatego ludzie wydeptali se ścieżkę obok, ale to jakby z dupy.
Czasem mam wrażenie, że władzom i w ogóle wielu ludziom to się tu lekko pierdoli na punkcie rowerów. Milionowe inwestycje na wykopanie tunelu dla rowerów pod torami albo zbudowanie kawałka fietsostrady, a u nas droga koło domu już ledwie przejezdna (a takich dróg jest tu masa), chodników dla pieszych brak lub w stanie krytycznym. 

browar Stella Artois

polski sklep Malinka znajduje się po lewej zaraz nad tą wodą

selfie okienne 


licznik rowerów przy rowerostradzie

Podczas ostatniego maszerowania przydomowego w towarzystwie Małżonka zdybałam ciekawe grzyby. Zakurzyłam też purchawką, bo nie mogłam się oprzeć, zoczywszy jedną dojrzałą. Z tego chyba nigdy się nie wyrasta haha.
Tak, zapachniało już jesienią. Poranki zrobiły się już ciemne i zimne, choć za dnia słońce mocno ciągle operuje. Liście żółcieją i opadają, choć to - mówią - że od suszy, bo susza wciąż trwa od kilku miesięcy. Parę tygodni temu coś popadało, ale to kropla w morzu potrzeb. Niedobry ten rok pod tym względem. Nic dobrego to nie wróży nikomu…

Ułożyłam jesienne puzzle z miśkiem. Znaczy nie, misiek nie układał, a był układany. Trudne dosyć były i całe dwa dni się z nimi biedziłam. Ale satysfakcja tym większa z ukończenia dzieła. 

Zamówienie z książkami wciąż nie dotarło, ale napisali, że wysłane i że już do mnie jadą.

Do końca wakacji już tylko tydzień, ale jeszcze nikt do nas nie dzwonił i nie zapowiedział się z wizytą. Trochę się zaczynamy niepokoić i niecierpliwić, bo chociaż wiem, że szkoły pracują dopiero od tygodnia po wakacyjnej przerwie, to już chcielibyśmy się mentalnie i fizycznie zacząć przygotowywać na rozpoczęcie roku szkolnego w nowej szkole. 

Tablet zamówiłam i ma być do odebrania w szkole. Podręczniki i inne materiały zapewnia szkoła. Długopisy i linijkę to mamy w domu, ale co, jak i gdzie to chcielibyśmy już wiedzieć, aby spać spokojnie i wiedzieć na co się szykować. Wszak to nie jest typowa szkoła systemowa tylko zupełnie odmienna placówka z niecodziennymi metodami pracy.
Kartę MOBIB, plastikową kartę z imieniem nazwiskiem i zdjęciem, na której Młody miał abonament na autobus teraz zarejestrowaliśmy też w kolei i w najbliższym tygodniu doładuję mu już abonament na pociąg a pewnie i na miesiąc na autobus, na wszelki wypadek, choć ten upiera się że od początku będzie jednak rowerem jeździł do pociągu i z pociągu do szkoły. 


penisowaty śmierdziel




fascynująca wielka gąsienica


puzzle 1000