28 czerwca 2025

Zmiana szkoły, Zespół Turnera i trochę standardowego biadolenia

W poniedziałek punkt 12. otwarłam stronę szkoły, do której chciał się dostać nasz Epicki Nastolatek, kilka sekund później pojawił się link do formularza zapisów, więc czym prędzej kliknęłam i wypełniłam go. 

Już po południu otrzymałam mejl, że z radością powiadamiają nas, iż mają dla Młodego miejsce w technikum i możemy go zapisywać. Zapisałam go w czwartek zaraz po otrzymaniu raportu końcoworocznego. 

Nie dokońca jeszcze wierzę, że się udało, że mimo przespania rozpoczęcia zapisów na drugi stopień szkoły średniej udało się znaleźć miejsce w żądanej szkole. UF.



Czekam  z niecierpliwością na oficjalne potwierdzenie zapisu i wytyczne w sprawie potrzebnych materiałów i akcesoriów. Z regulaminu, który otrzymaliśmy w mejlu informującym o wolnym miejscu w klasie technikum stoi, że uczniowie potrzebują laptopa. Nie musi to być żaden wycześny sprzęt, byle przeglądarka działała. Szkoła korzysta ze szkolnego środowiska Googla, zatem pewnie chromebook będzie idealny, ale powczekamy na jakieś dalsze instrukcje ze szkoły. Z podręczników to, o ile dobrze zrozumiałam z info zamieszczonego na stronie, potrzebne są głównie do języków i biologii... Reszty, mam nadzieję, dowiem się wkrótce. Śmieszne to może, ale stresuję się tym oczekiwaniem na potwierdzenie, że jest zapisany. W ogóle tak teraz mam, że wszystko jest dla mnie ogromnie stresujące, niczego już nie jestem pewna, nikomu nie ufam ani nie wierzę... Mniejsza jednak o to. Z tego, co wynikało by z informacji na stronie, należy się jeszcze spodziewać w czasie wakacji zapoznawczej wizyty domowej coacha... 

Postanowiłam, że kupię Epickiemu składaka elektrycznego z lidla, bo podobnie jak ten mój duży rower i składak też ma dobre opinie. Piszą, że waży kilkanaście kilo i że łatwo się składa, co umożliwia zabieranie go do pociągu jako bagaż podręczny, czyli gicio by było. Mógłby sobie tutaj do stacji te 4 kilosy pyknąć lekko, a potem z pociągu kolejne 4 do szkoły bez liczenia na łaskawość autobusów. No i wystarczyłby mu tylko abonament na pociąg, bo inaczej jeszcze na autobus trzeba będzie wykupić. Jedyne, czego się w tej kwestii obawiam dosyć to bezpieczeństwo na drodze pomiędzy stacją a szkołą, no i potem po lekcjach, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że on zawsze będzie od razu prosto do domu wracał... W Mechelen jest co robić. To bycze miasto. 

Ale też Mechelen to miasto rowerów. Tam wszyscy jeżdżą rowerami najróżniejszymi, hulajnogami, na jednym kółku elektrycznym i co tam tylko jest na rynku. Rano to jest szaleństwo, co się tam dzieje na ścieżkach rowerowych i ulicach. Setki... Ba, TYSIĄCE rowerów najróżniejszych maści i gatunków jadących we wszystkich kierunkach. Miałam okazję kilkukrotnie to obserwować i w głowie mi się kręciło od samego patrzenia. Nawet nie ma co porównywać tego z naszą wsią, choć i tu nie mało rowerów na drodze. Prędki rower ma swoje zalety, ale też i wady. Jest o wiele bardziej niebezpieczny niż zwyklak.

No ale cóż, wszystko ma swoje plusy i minusy. 

Póki co Młody zakończył szkołę i może się cieszyć zasłużonymi wakacjami. Raport dobry, choć faktycznie zabombił egzamin z matmy, tak jak się spodziewał. Na szczęście miał soporo zapasu punktów, że i tak mu grubo ponad 60% z majfy wyszło na koniec, czyli gra gitara.

Po ostatnim egzaminie zadzwonił do mnie spod szkoły z pytaniem, czy może iść do kolegi się pobawić, bo cała klasa jest zaproszona. Oczywiście że mógł. Popływali w basenie, posiedzeli w jacuzzi, pokopali w piłkę, zjedli frytek i hamburgerów, popili colą i wrócił wielce zadowolony. Na drugi dzień poszedł jeszcze raz z paroma innymi chłopakami do tego samego kolegi. Również dobrze się bawili. 

Świetnie się złożyło, że mógł po raz ostatni spędzić czas z tą grupą chłopaków. Niektórych pewnie gdzieś tam od czasu do czasu będzie widywał, z innymi pogra online, ale ich drogi w tym momencie się rozchodzą.

A przed nami nowe wyzwania i wiele ciekawych rzeczy. Sama jestem tej dziwnej szkoły bardzo ciekawa. Mam nadzieję, że Nasz Syn odnajdzie się w całkiem innym systemie i że będzie się tam lepiej czuł niż w szkole tradycyjnej. To się jednak okaże w nowym roku szkolnym.

Jego i Małżonka wakacje stoją trochę pod znakiem zapytania z powodu pracy. Firma nie ma letniego przestoju, tylko urlop wybierają pracownicy po kolei. Urlopy oczywiście już dawno polanowane i Małżonek z Młodym już dni zaczęli odliczać do wyjazdu do babci, ale pech chciał, że u jednego kolegi właśnie wykryto raka i chłop będzie się leczył, a wiadomo, że to chwilę trwa. Niestety na znalezienie zastępstrwa na jego miejsce szanse są raczej nikłe. Już na pewno nie w krótkim czasie. A chłop robi razem z Małżonkiem, jest przy tym kimś w rodzaju brygadzisty, czy coś w ten deseń... To wszystko komplikuje. Nie wiadomo, czy w takiej sytuacji nie będzie ubsuwu z urlopami i czy w ogóle będzie można wziąć urlop w tym czasie. Denerwująca sytuacja i niepewność.



Ja będę chodzić do pracy, ale spodziewam się paru dni wolnych. Szefowa dziś coś tam o środach przebąkiwała, ale u nas to sytuacja zmienia się już jak w kalejdoskopie. Jedna koleżanka chodziła do roboty jakies 2 tygodnie z bólem stopy (gdzieś się przewróciła), bo tyle czekała na wizytę u swojego rodzinnego. W końcu się doczekała i w końcu się dowiedziała, że noga złamana. No ale tak bardzo kocha swoją pracę, że cały tydzień chodziła do pracy, mimo że ma miesiąc zwolnienia... Ba, autem albo rowerem do roboty sama przyjeżdżała. Bo może. W końcu jednak chyba poszła po trochę rozumu do głowy, bo ma zostać jednak trochę w domu. Szalona baba!

JW tym tygodniu byłam bardzo zmęczona. Jeszcze daję rady pracować, a nawet coś tam czasem w chałupie źdurnę, choć głównie to jednak się opitalam. Bo mogę. Zmęczenie jednak francowate utrzymuje się prawie bez przerwy. Stresu dużo było i pogoda niezdrowa, więc i sen miałam kiepski, co bynajmniej sytuacji nie poprawiało. 

Dużo się działo w tym miesiącu, więc i dużo nerwów i niepokoju było. Udało się jednak wszystko po kolei  odptaszkować i można już trochę odetchnąć w ten weekend.




Byłam z Najstarszą na oddziale genetyki w Leuven. Żeby tam wejść z kimś jako osoba towarzysząca też się trzeba zarejestrować w okienku. Nie wiedziałam, jak to działa i znowu się trochę denerwowałam przed wyjazdem z tego powodu. Normalnie, jak już chyba pisałam, w tym szpitalu rejestruje się swoje przybycie na umówioną wizytę z aplikacji szpitalnej. No ale tam nie ma opcji rejestracji osoby, która nie ma umówionej wizyty. Okazało się jednak, że rejestruje się na oddziale w okienku. Dokladnie tak samo, jak gdyby samemu się szło na wizytę, czyli podając dowód osobisty i potwierdzając wszystkie dane. Potem na tablicy wyświetlają się oba numery razem. 

Potem okazało się to przydatne, bo po omówieniu sprawy Najstarszej lekarz nagle powiedział do mnie, że ma pytanie nie mające nic wspólnego ze sprawą Najstarszej. 

Jako że wypytywali o choroby w rodzinie, to się dowiedzieli, że miałam raka. No i doktor  zapytał na końcu, czy miałam badania genetyczne robione, na co odparłam, że nie. Wyjaśnił mi zatem, po co i u kogo się je robi. Po czym zapytał, czy chcę by pobrali mi krew na to badanie... 

Powiem wam, że różnych rzeczy się po tej wizycie spodziewałam, ale na pewno nie tego, że idąc jako osoba towarzysząca ja będę mieć proponowane zrobienie jakiegoś badania. Jaja jak berety. Oczywiście, że się zgodziałam, ale nadal nie uważam, że to normalne było, choć jak najbardziej pozytywne doświadczenie. Szanuję.

A wracając do Najstarszej to potwierdzili Zespół Turnera, chorobę genetyczną występującą tylko u dziewczyn. W niektórych komórkach Najstarszej brakuje jednego z dwóch chromosomów X, a w innych są one popsute. Z tym spokojnie można żyć biorąc hormony i inne brakujące składniki. Systematycznie trzeba jednak widywać lekarzy. Poza wspominanymi już problemami jak osteoporoza, problemy ze stawami, skórą, włosami, zębami, mogą wystąpić problemy z sercem i nerkami. Dlatego trzeba cały czas trzymać rękę na pulsie i latać systematycznie do doktora. Kierownikami tej przygody ma być dla Najstarszej tamtejszy endokrynolog i ginekolog. Oni mają koordynować leczenie i profilaktykę na tej drodze. Najstarsza nie ma też raczej wielkich szans na zajście w ciążę. Na razie jej to nie obchodzi, ale w przyszłości, gdyby taką potrzebę poczuła, też będą jej pomagać ogarnąć ten problem w taki czy inny sposób.

Dowiedziałyśmy się, że jej ADHD też może (ale nie koniecznie) być wynikiem zespołu Turnera, bo związany jest on z problemami z koncentracją itp. 

Póki co znowu zaczęły jej wychodzić włosy. Garściami, nie że tam troszkę więcej niż normalnie jej wypada. Zapytałyśmy, czy powinna pójść do dermatologa, ale doktor i profesor uznali, że lepiej z endokrynologiem o tym rozmwawiać, bo zwykły dermatolog za dużo nie poradzi. To niestety jeden z objawów problemu z hormonami, ale coś tam można próbować ponoć zaradzić temu...

Wiele już nam się wyjaśniło. Wiemy z grubsza, na czym problem polega i że jest to problem poważny, który ma i będzie miał niebagatelny wpływ na życie Naszej Córki, bo choć da się z tym żyć, to jednak na jakość tego życia wpływ będzie mieć spory. Najważniejsze jednak, że teraz przynajmniej wiemy, o co chodzi, że problem został nazwany po imieniu i że są lekarze, na których pomoc można liczyć. To już wiele.

Tak czy owak czasem mam już dość tego wszystkiego. Jak nie urok to sraczka, a mnie już się nie chce chcieć. Wcześniej byłam dzielna, bojowa, każda przeciwność losu była dla mnie jak woda na młyn, tylko mnie motywowała do działania. Ciągle byłam przy tym pełna optymizmu i pozytywnej energii, choć wiatr ciągle wiał w oczy, a los kolejne kłody pod nogi rzucał. 

W ostatnich latach, w czasie po raku jednak coś się skończyło, jakaś kropla przepełniła czarę, coś pękło, coś umarło, coś się skończyło i wszystko się zmieniło. Skończyła mi się cierpliwość, wola walki osłabła,  pozytywna energia i radość życia wyparowały. Coraz mniej mnie cieszy. Wszystko mnie łatwo irytuje i szybko mi się nudzi. Wiele rzeczy robię na owal się. Byle było. Nie staram się. Nie zależy mi. Nie chce mi się chcieć. Nie dokańczam zaczętych zadań. Ludzie wkurzają mnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i nie mam do nich w ogóle cierpliwości. Życie straciło w moich oczach prawie cały sens. Szukam go i jakiegoś celu, łapię jakieś ostatki sensu istnienia, próbuję utrzymać się na powierzchni, ale na każde dwa małe kroki do przodu robię wielki krok w tył. I tak się bujam na krawędzi...

Wspominam, jak bardzo się paliłam do tej świetlicy. Jak się jarałam i jak szybko zleciałam na dół z tej euforii. Jak szybko skończyła mi się motywacja i chęć do pracy. Teraz odliczam dni do końca. Nie chce mi się już tam chodzić. Niezbyt dobrze się tam czuję... Są dni lepsze, całkiem dobre i dni gorsze oraz dni koszmarne.

Teraz jestem znowu zmęczona i wyeksploatowana psychicznie, więc jest raczej słabo. Dzieci mnie czasem strasznie wkurzają i nie mam za grosz do nich cierpliwości. Czasem jest mi bardzo ciężko zapanować nad złością czy irytacją, a to mnie irytuje jeszcze bardziej...

Już narzekałam parę razy na taki dziwny czas pracy, jaki jest w świetlicach pozaszkolnych, którego to faktu problematyczność zauważam dopiero, gdy muszę mu sprostać. Z pierwa wydawało mi się, że takie godziny są nawet spoko i nie będzie źle. Ale jest. No może nie całkiem źle, ale już nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że mogłabym pracować dłużej w takim systemie. No chyba, że mieszkałabym sama i nie musiałabym ani nikomu gotować, ani zajmować sie jakimiś zwierzętami, poświęcać czasu dzieciom czy partnerowi... czyli nie miałabym nic lepszego do roboty, jak tylko chodzenie do świetlicy.

Nie jestem ogólnie fanką gotowania... Ba, nienawidzę tego obowiązku jak cholera i chciałabym być bogata, żeby móc jadać codziennie "na mieście" i nigdy nie musieć gotować, chyba że tylko dla przyjemności. Jednakże gotowanie w takim trybie pracy to jest wyczyn bardziej niż karkołomny. No bo tak. Ja idę do pracy na 7.30 i przed 9 jestem w domu spowrotem i mam od ciula czasu na to by posprzątac, wyprać, ugotować... szkopół w tym, że o ile pranie czy sprzątanie jest proste, tak gotowanie już nie. Czasem np potrzebuję czegoś ze sklepu, by ugotować tą, tamtą czy jeszcze inną potrawę, a tu do sklepu najbliższego (to lidl, w którym są bazowe rzeczy, ale nie wszystko) mam 4 km. Jak se pomyślę, że mam pedałować taki kawał drogi, a potem jak by czegoś nie było w lidlu to do kolejnego sklepu następne 2 kilosy, szukać tego po sklepie, stać przy kasie, pedałować z powrotem, to - uwierzcie - czasem zwyczajnie płakać mi się chce. Bo jak wrócę to już będę zmęczona, a do tego zmarnuję kupę czasu i być może nie zostanie go już wystarczająoą, by zdążyć ugotować, zanim będę musieć się zbierać na kolejny dyżur, więc będę się stresować, panikować, spieszyć, a jak się człowiek spieszy to sie diabeł cieszy... coś się sfajczy, coś będzie niedogotowane albo niedosolone, obetrę se paluchy na tarce, poparzę się, a potem polecę do roboty z jęzorem na brodzie, bo jeszcze chwileczkę, jeszcze momencik niech się zagotuje, pogotuje, dosmaży i zrobi się za późno na wyjście do pracy...

No a do tego, jak ugotuję przed 15, bo o 15 wychodzę, to zanim Małżonek wróci, wszystko będzie zimne. Nie wszystko nadaje się do odgrzewania albo jest po odgrzewaniu mniej smaczne, a skoro człowiek stoi przy tych garach to chciałby przynajmnej smacznie zjeść. No a jak ja wrócę o 18 to już wszystko będzie zamarznięte albo zjedzone...

Znowu czekanie z gotowaniem do wieczora też jest o kant dupy, kiedy każdy o innej porze wraca do domu. Gdy wrócisz z roboty głodny to nie będziesz czekał na jedzenie 3 godzin, tylko coś opitolisz. Jak opitolsz coś to potem nie chce ci się jeść obiadu. Ani gotować się nie chce. 

Tak sie nie raz miotam z tym gotowaniem, że szlag mnie mało nie trafi. O której się za to zabrać? Co w ogóle ugotować? A tu na domiar złego w domu jeszcze jedna wegetarianka i jeden niejadek, którym człowiek choć z kilka razy na miesiąć też chciałby coś do jedzenia zrobić, żeby nie jedli każdego dnia tylko pizzy, frytek  i naleśników. Szlag mnie bierze.



Obserwacje codzienne okołoświetlicowe

Któregoś dnia wracamy z koleżanką do świetlicy po odprowadzeniu przedszkolaków, a już od połowy drogi dochodzi nas głośne skandowanie z podwórka młodszych klas (klasy 1-3 mają inne podwórko niż klasy 4-6). Z pierwa nie rozumiałam, co oni wykrzykują. Dopiero bliżej podszedłszy usłyszałam "TOETER!, TOETER!, TOETER!", a chwilę potem zobaczyłam, że cała banda robi też stosowny gest naśladujący używanie klaksonu w ciężarówce. Faktycznie, na skrzyżowaniu stała wielka ciężarówa czekając aż dzieci przejdą przez zebrę. W końcu jakiś tata prowadzący małego pierdziocha kiwnął głową do kierowcy cieżarówy i pokazał ten sam gest, co te 20 dzieci na podwórku i kierowca z uśmiechem zatrąbił głośno. Radość była wielka pełna skakania i okrzyków szczęścia.

Tylko koleżanka z krzywym uśmiechem orzekła "no, teraz już wszyscy w okolicznych domach obudzeni chłe chłe".

*

Dosyć często pod szkołą lub przedszkolem dyżuruje policjant. Przeprowadza on dzieci i rodziców bezpiecznie przez przejście dla pieszych. Wesoły z niego ziomek. Zawsze coś do dzieci woła, przybija z niektórymi piąteczki, żartuje. Dzieci zawsze cieszą się na jego widok. Tacy pozytywni ludzie zawsze poprawiają dzień.

*

Innego dnia prowadziłyśmy gromadkę rano do świetlicy. Pokonujemy skrzyżowanie i dwa razu musimy przeprowadzić dzieci bezpiecznie przez zebry. Potem jeszcze trzeci raz pod przedszkolem. Czasem oczywiście pan policjant pomaga... Koleżanka wyszła na drogę ze znakiem stopu, a ja towarzyszyłam dzieciom i byłam na nich skupiona, bo one patrzą wszędzie, byle nie pod nogi... A to koleżankę z klasy zobaczą, a to ładnego psa, a to babcię kolegi, a to sąsiadkę która jest mamą kogośtam... jak to przedszkolaki. No więc trzeba cały czas na nie filować. Dlatego nie widziałam, co się dokładnie stało, ale tylko domyślać się mogę... Nagle usłyszałam wrzask i zobaczyłam leżącego na chodniku małego chłopca wplątanego w swój rowerek biegowy i mamę patrzącą jakby przez chwilę bez zrozumienia na swoje dziecko, które wykopyrtnęło się jej pod nogi... W jej ręce telefon z podświetlonym ekranem... Zdążyliśmy przejść przez ulicę, kiedy mama w końcu zrozumiała, co widzi i pochyliła się nad poszkodowanym szkrabem zapytując, czy jest cały. Malec darł się w niebogłosy... Ominęliśmy ich z trudem. Dzieci zauważały, że chłopiec się przewrócił i na pewno bardzo go boli, więc płacze... no i gapiły się na niego zamiast iść dalej.

*

Maszerujemy do przedszkola. Mijamy wielu rodziców, dziadków z maluchami. Nagle jakaś mama woła do jakiegoś znanego sobie chłopczyka idącego z inną mamą "O łał, jaki ty dziś wystrojony! No sigma boy po prostu..."

Na te słowa nasza grupa jak na komendę zaczyna chórem śpiewać na cały głos "Sigama sigma boy, sigma boy, sigma boy...!" Aż się wszyscy ludzie uśmiechali.

*

Innego dnia znowu śpiewali całą drogę taką jedną głupią piosenkę do maszerowania. "1, 2, 3 , 4, 5, 6, 7 Jantje komt een dikzak tegen. Met een pijp in de mond. Een broek vol stront. Zo ging Jantje de wereld rond"  (Jantje spotkała grubasa. Z fajką w zębach, z kupą w gaciach. Tak szła Jntje przez świat) Takich starych głupawych piosenek uczą przeważnie w skautach albo innych tego typu organizacjach... Koleżanka uśmiechnęła się pod nosem, przewróciła oczami i zasugerowała trochę porządniejszą piosenkę w tym samym stylu:

"1-2-3-4-5-6-7 / zo gaat het goed, zo gaat het beter, al weer een kilometer / en daarvoor, daar loepen ze niet door / en daarachter, daar lopen ze wat zachter / en daar tussen lopen ze te kussen / en op zij daar lopen ze uit de rij..."

(idzie dobrze, idzie lepiej, mija kolejny kilometr / z przodu się ociągają / z tyłu zwalniają / w środku się całują / z boku w rzędzie się nie trzymają 

Przedszkolaki szybko i sprawnie przeszły z jednego tekstu na drugi i już resztę drogi śpiewały tę drugą piosnkę, a przechodzący obok ludzie uśmiechali się pod nosem. Pod samym przedszkolem jakaś babcia podłapała nutę i też głośno zaśpiewała prowadząc swój rower. Radość dzieci wielka.

Czasem śpeiwają też irytującą piosenkę "we zijn er biiiiiiiijan, wij zijn er biiiiiiijna..." (już prawie doszliśmy, już prawie doszliśmy)


Często śpiewają też coś z popularnych hitów typu Sigma Boy, Capibara, Bombardino Crocodillo, czy utwory K3. Niektóre śpiewanki są irytujące, ale i tak bez wątpienia lepiej się maszeruje z piosenką chocby najgłupszą na ustach niż gdy dzieci się ociągają, popychają, marudzą, płaczą.

Na koniec pochwalę się moim nowym nabytkiem. Podczas ostatniej wizyty w naszym ulubionym Kringwinkel (rzeczy z drugiej ręki) zauważyłam pod koszem zestrojami kąpielowymi całkiem ładnego Dysona. Podniosłam, obejrzałam z wszystkich stron - odkurzacz wyglądał jak nowy. Wyceniony był na 90€, co nie jest niską ceną, ale ten model nowy kosztuje około 400€, a Kringwinkel daje rok gwarancji na tego typu sprzęt, więc stwierdziłam, że bierzemy.  Nasze tanie odkurzacze już umarły a ostatnia rowenta już też nie działa należycie  i właśnie myślałam, że pora jakiś nowy sprzęt zakupić. Ten zatem spadł mi z nieba, można rzec. Kupiłyśmy i przywiozłyśmy na skuterze. Chodzi jak nowy. Wygląda na mało używany,  ale jakiś geniusz coś mokrego nim odkurzał, bo filter zapieprzony był na grubo skamieniałym kurzem. Z godzinę drucikiem to czyściłam i całą górę parakamienia wydobyłam. Ciągnie teraz jak głupi. Wrazie wu miałam spróbować to wodą umyć a jakby pogorszylo lub nie pomogło, nowy cały pojemnik z filtrem kupić, tyle że to z 5 dych trzeba by dać. Jednak wszystko na razie chodzi jak ta lala. Więc rada jestem wielce z tego zakupu. 



 

22 czerwca 2025

Babski dzień

 Upał nie odpuszcza. Susza trwa. 

Codziennie rano sprawdzam pogodę w telefonie, ale nie widuję niespodzianek: sucho, gorąco, wysoka wilgotność, czasem pokazuje burze, które jednak nie nadchodzą (to akurat może i lepiej). Fajnie jak tak nie pada i ciepło jest, ale nie jest to ani normalne, ani dobre. Poza tym już nawet zaczyna się lekko nudzić ten gorąc, bo wszystko już się nagrzało i zaczyna być coraz mniej komfortowo do życia… W świetlicy już bardzo się nagrzało i gdy dyżur w srodku wypada, pot po doopie ciurkiem płynie. Na podwórku też skwar, ale pod drzewami jest trochę cienia, a i wietrzyk trochę podmuchuje. 







Dzieciom też gorąco. Z biedą maszerują ze szkoły do świetlicy. Upocone, brudne, niektóre skarżą się na ból głowy czy brzucha… A tu jeszcze nie raz muszą dodatkowy plecak tachać, a to ze strojem na basen, czy w-f, a to jakieś giga prace plastyczne, a to inne rupieci, które miały przynieść do szkoły… Czasem pomagamy im to nieść, ale juf ma tylko 2 ręce, a tu jeszcze znak stopu trzeba nieść do przeprowadzenia przez zebrę, no i telefon do rejestrowania smarkaczy, a nie rzadko któregoś urwipołcia za łapkę trzymać…

Niektórzy rodzice uparcie stroją dziewczynki w sandałki… 

Wielu się pewnie wydaje, że to świetny pomysł, ale ja uważam, że bardzo głupi. Sandały nie są ani wygodne, ani bezpieczne dla dzieci, no chyba że ktoś dzieci za szybką na złotym fotelu trzyma. Normalne zdrowe dzieci jednak ganiają po różnym terenie, wspinają się na drzewa, kopią w piłkę, jeżdżą rowerami, hulajnogami, skaczą na skakankach, a wtedy sandały to ostatnia rzecz, jaka powinna matce czy ojcu przyjsć do głowy. Ale gdzie tam. Żeby to jeszcze były sandały sportowe, takie zabudowane z przodu, skórzane, miękkie, dobrze trzymające stopkę i na grubej podeszwie, ale nie, mamunie wystroją pociechy w błyszczące plastikowe chińskie gówno, w którym można się zabić nawet na równej drodze, które obciera delikatne stópki… O, w tym tygodniu dziewczęciu takie durne sandalki opitoliły piętę niemal do krwi. Co na to mamunia (albo tatuś)? Ano przykleili plasterek i po przyjsciu ze szkoły dziewczynka z płaczem poprosiła o zaklejenie drugiej pięty. Inna miała bąble na paluszkach… Jednej urwał się w drodze cały przód. A tu koleżanka ze złamaną nogą tę grupę prowadziła, więc nawet nie mogła szkraba na ręce wziąć… 

Najlepsze, że te biedne (starsze) dzieci są przekonane, że chodzenie w „butach”, czyli trampkach czy adidasach w upał to żenada i obciach. Słyszałam, jak o tym rozmawiały.

 Serio? No może i niektóre mają kopyta nieczułe i wszystko im jedno, ale wielu sandały wyraźnie wcale nie służą. Ja sama jeden dzień chciałam ugrać panią i wyjęłam sandały kupione w zeszłym roku na wyprzedaży i nie używane, pomalowałam paznokiety i dawaj w sandałach bez skarpet do roboty. Po dwóch godzinach w świetlicy stopy od spodu paliły mnie jak diabli. A to sandały Skechers, miękkie grube podeszwy, jeszcze miększe elastyczne paski, nie żadne fancy plastiki fantastiki dla damulek. Nigdy więcej. Jak już to na skarpety. Zawsze noszę sandały na skarpety, choć w ogóle rzadko noszę sandały. Ale sandały to gówno! Najlepsze do świetlicy są sportowe cienkie buty z podeszwą z memory foam. Mam 2 pary skechersów które można prać w pralce i taki rodzaj butów byłby moim zdaniem, najlepszy dla dzieci do szkoły czy świetlicy. No, wiele dzieci nosi buty sportowe i dobrze im z tym. W świetlicy sporo też na bosaka ganiają albo w skiepach, zarówno w środku jak i na zewnątrz. Tak, ganiają w skarpetkach po podwórku! To jest normą. Tak samo jak pół piaskownicy w butach, czy we włosach. 

W tym tygodniu było sporo zabaw wodnych zarówno w szkołach jak i u nas. W czwartek i piątek były u nas balony wodne. Oczywiście, że byłam mokra! Zabawa wyśmienita dla wszystkich taka wojna na balony. Ubrania schły w mig. W szkole mieli zabawę z pistoletami na wodę i niektórzy jeszcze do świetlicy mokrzy szli, bo zapomnieli ubrania na zmianę.

Przed nami ostatni tydzień szkoły. Zleciało jak z bicza strzelił. Młody jutro ma jeszcze egzamin, z majfy, a potem już praktycznie wolne. Tylko jeszcze wywiadówka i odebranie raportu. Uroczystych zakończeń roku tutaj nie znają. Idzie się po raport do wychowawcy i zaraz potem do domu. 

Wczoraj zrobiłam sobie z Naszymi Pannami babski dzień. Wybrałyśmy się do Mechelen na shopping. Celem głównym było kupienie se jednej spódnicy do roboty, ale z rozpędu trochę więcej się nabyło rzeczy. Ups! 😅 

Najsampierw poszłam jednak Dziewczynom nową kawiarnię pokazać, którą nie dawno z Małżonkiem byłam odkryłam. Jezu, jakie dobre pistacjowe ciacha tam mają! Najstarsza wzięła marchewkowe, a Młoda miodownika. Oba też smaczne, ale nie w moim guście. Kawa mrożona też pychota. 

Rosco Coffee & more 


W H&M kupiłam se jedną sukienkę i jedną spódnicę, które wyglądają jak coś znalezione u prababci na strychu albo w szmateksie.. Albo nie, wróć! Te po prababci raczej lepiej by wyglądały i z pierdyliard razy by wygodniejsze były. Teraz to takie szmaty w tych sklepach, że aż przykro na to patrzeć. Do tego te wyblakłe kolory 🥴🤧. Belgowie zasadniczo lubią odzież bez koloru, wyblakłą, mdłą, bez wyrazu, bo oni tacy sami bez wyrazu często są. Dzieci też się tu ubiera w takie szarobure i ponure ubrania. Co niektórzy noszą co prawda jakieś spidermany, minecrafty czy jednorożce, ale to właśnie są dokładnie spidermany, minecrafty i jednorożce, w sensie że wciąż te same popularne motywy, no albo te mdłe kolory…


Nie cierpię wyblakłych kolorów, bieli i szarości. Nie znoszę, nienawidzę, ale w sklepach właśnie głównie takie kolory, czy raczej ich brak. Jak znowu coś oczojebnego, pięknego czerwonego, różowego, granatowego, trawiaście zielonego, że aż oczy same się śmieją, to macasz to i prąd cię przechodzi, takie obrzydliwe w dotyku. Śliskie, sztuczne, plastikowe, gryzące od samego patrzenia, to znowu twarde jak decha, czy śliskie i niemiłe jak ryba. No albo obcisłe, dopasowane, że nie da się oddychać, a skóra pali już po jednej sekundzie. W wielu przypadkach już lekkie dotknięcie dłonią materiału wywołuje u mnie wstrząs obrzydzenia, że aż muszę dloń wytrzeć w coś miłego. Jak ludzie mogą to nosić, nie mam pojęcia. 

Kupiłam jednak takie dwie szmaty, bo zdają się być wygodne. Ta długa lula wydaje się być praktyczna i nie powinno być szybko widać plam. W obydwu powinno się też dać jeździć na rowerze. Szerokie są, a spódnica na gumce. 

Najfajniejsze ciuchy to jednak i tak na męskim są. Tam kupiłam se spodenki z kieszeniami i koszulę. To drugie jednak chyba źle oceniłam. Po wypraniu stwierdzam niestety, że materiał nadal jest dość szorstki, choć wydawał się w miarę miękki i liczyłam, że wypłukanie go z chemii zrobi z tego wygodną koszulkę, którą można na gołe ciało nosić. Teraz mam co do tego wątpliwości. W upał nie ma mowy, ale dam temu szansę przy trochę chłodniejszej aurze…

w chłopskim ubraniu lepiej wyglądam;-)



takiej szukałam właśnie…


A potem Młoda zarządziła, że jeszcze do C&A idziemy i tam była taka kieca, jakiej szukałam. Przywdziałam ją na środku sklepu bez wchodzenia do przymierzalni na spodenki. Pasuje. Wzięłam. Dawno se wszak nie kupowałam nowych ciuchów w większych ilościach. Bo też i wszystko mam, co potrzeba. 

Prosto ze sklepu poszłyśmy „do dziadka” - jak mówi Młoda - na lody, choć lodziarnia nazywa się „U mamy”, ale Fajny Dziadek tam sprzedaje. Najlepsze lody i zawsze tam kupujemy. Latem lody, zimą wafle,znaczy gofry. Wybrałam smak mango i owoc pasji. Wyśmienite.



W dalszych planach była pizzeria znanej sieci, ale że uznałam, iz to za daleko, by iść tam w taki upał, pozostałyśmy na ulicy handlowej i poszłyśmy zobaczyć czy znajdzie się stolik w tej burżujskiej restauracji. Drogo tam, ale lubię tam jadać, co oczywiście znowu za często się nie zdarza, a raz od wielkiego dzwonu można se pozwolić… De Margriet. Nazwę swą zawdzięcza restauracja Małgorzacie Austriackiej, która mieszkała w Mechelen XVw. 
Zamówiłyśmy mrożoną herbatę „domowej roboty”. Ja zjadłam sałatkę z cykorią, zapiekanym kozim serem, orzechami  i suszonymi owocami, Najstarsza sałatkę cesarską, a Młoda jakiś wegański makaron z pesto. Wszystko pyszne. 

De Margriet 

mrożona herbata „home made”

sałatka z kozim serem



Na koniec zwierzaki i inne cudaki
.



Rico








Chica Kogut



16 czerwca 2025

Cierpliwym krokiem w stronę wakacji

 Strasznie niepewne i niespodziankowe czasy nam nastały. Nawet w szerszym światowym ujęciu. Tyle że światowe ujęcie w tym momencie akurat mi zwisa i powiewa...

Jakiś czas temu wykupiłam sobie na jeden miesiąc abonament na gazetę, bo była promocja i przez ten miesiąc byłam na bieżąco z wydarzeniami. Dzięki temu odkryłam, jak bardzo mi ta wiedza szkodzi. Czytałam i się przejmowałam losami przypadkowych, zupełnie mi obcych ludzi, martwiłam o przyszłość świata, wkurzałam się na głupotę ludzi, durną politykę i swoją bezsilność na to wszystko. Z jednej strony ciekawiło mnie to wszystko, co się gdzie dzieje, bo z jednej strony dobrze jest wiedzieć, ale z drugiej miało to bardzo negatywny wpływ na moje zdrowie psychiczne, które samo w sobie i tak dobre nie jest, bo lepiej nie oglądać tego całego gówna, lepiej nie wiedzieć wszystkiego ze szczegółami...

Zrozumiałam, że bycie na bieżąco z tym, co się na świecie dzieje jest dla ludzi silnych i zdrowych. Mnie to nie służy. Zmęczeni życiem powinni dla swojego własnego dobra trzymać się na dystans. Co innego, gdyby człowiek miał jakiś większy wpływ na to, co się dzieje, jakby mógł coś zmienić, poprawić, naprawić, czy choćby lekko w inną stronę skierować, ale człowiek jest całkiem bezsilny wobec spraw wielkich. Po co zatem się denerwować, po co o tym myśleć? Lepiej zająć się swoim najbliższym otoczeniem, sobą samym, swoim podwórkiem, rzeczami małymi, czymś, na co można mieć rzeczywisty wpływ, gdzie można coś zdziałać, coś zmienić, poprawić albo przynajmniej coś fajnego, czy pożytecznego dla siebie samego zrobić.

Mogę mieć jakiś wpływ na swoje życie, a także na życie najbliższych i trochę dalszych, a nawet całkiem dalekich, z którymi krzyżują mi się ścieżki. 

Mogę na ten przykład podstawić komuś nogę albo podać rekę, dać w zęby albo poczęstować herbatą, mogę komuś coś  ukraść albo coś podarować, a w tym wszystkim najważniejsze, że wybór należy do mnie i że go w ogóle mam. Mogę też nic nie robić, bo tak też mi wolno.

Mogłam nie szukać pracy, nie wysilać się, siedzieć i w domu i zdrowieć powoli i z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że to też mogło by być wcale nie takie złe, ale poszłam najpierw do szkoły, a potem do pracy, bo miałam wybór i mogłam coś zrobić, coś zmienić, czegoś spróbować... 

Minęło już pół roku, jak rozpoczęłam pracę w świetlicy i mimo piętrzących się trudności, narzekań i wysokich schodów ciągle tam pracuję. Nie wywalili mnie ani sama nie odeszłam. Pracuję. Powoli, w swoim tempie, na specjalnych zasadach, ale pracuję. 

Nie dawno zjedliśmy wspólne ekskluzywne śniadanie w pracy, a raczej w pobliskim barze śniadaniowym. Najpierw trochę sprzątałyśmy w lokalach i w szafach. Przewieziono większość sprzętu z mniejszej swietlicy do większej, bowiem koniec czerwca już blisko, a mniejsza świetlica istnieć będzie pod patronatem naszej firmy tylko do wakacji. Wyrzuciłyśmy wiele worów niepotrzebnych już nam rzeczy. W tym sporo było rzeczywistych śmieci pozostałych po różnych zajęciach, "bo kiedyś się jeszcze przydadzą", ale do kosza poszło też wiele setek obrazków do kolorowania, których już nikt nie użyje, bo były np w temacie Mikołaj, Halloween etc, ale też całkiem sporo materiałów, które już się nie przydadzą wciągu tych ostatnich miesięcy, sporo pojemników, dekoracji etc. Zauważyłam, że wywalanie dobrych rzeczy już nie robi na mnie wielkiego wrażenia i bez wahania sama wywalam dobre jeszcze rzeczy do kosza. Jeszcze jakiś czas temu sere mi się krajało, jak kazano mi wyrzucach cokowliek, co było jeszcze zdatne do użytku, szczególnie gdy było w stanie idealnym. Z czasem jednak się przyzwyczaiłam, że teraz ludzie tonami wyrzucają dobre rzeczy i nic sobie z tego nie robią, bo każdy ma pełno w dupie i nikomu niczego nie brakuje...

Po sprzątaniu poszlismy na to śniadanie. Stół był cudnie zastawiony i wybór żarła był ogromny: bułeczki, quiche, słodkie drożdżówki, wędlina, ser, mięso zapiekane w cieście, jogurt w kielichach, świezy sok z pomarańczy, kawa, herbata... Wszystko na koszt firmy. Miło. Tylko że przy stole było nas 5 kobiet i tak jakoś pusto, dziwnie... Gdy zaczynałam na zebraniach było nas 10 albo i więcej. Tyle nas zostało teraz... Dziwnie jest. Wspiera nas w pracy armia wolontariuszy, studentów, dorabiających sobie emerytów. Jest okej, ale jak któraś zachoruje, jest kicha, bo tylko normalny pracownik może otwierać i zamykać świetlicę, podejmować decyzje, skanować dzieci (choć to juz się pozwala innym robić)... Zaprawdę dziwnie jest teraz...



Czy uda mi się do końca lipca dopracować,  nie mam fioletowego pojęcia. Tego nie da się w żaden sposób przewidzieć. 

Czekam...

Co będzie dalej? Pomysłów wciąż brak. Czekam, bo a nuż coś się zmieni. To równanie ma za dużo niewiadomych.

Jest kwestia mieszkania, którego ciągle szukamy i które będzie ciężko znaleźć, ale jakieś szanse są, a taka zmiana miała by wpływ na wiele rzeczy.

Trzeba cierpliwym być... 

Czekamy również na zakończenie roku szkolnego, a przede wszystkim na dzień zapisu na listę oczekujących do wybranej przez Młodego szkoły. Stoi tam, że zapisy zaczynają się punkt 12, więc już przed dwunastą trzeba będzie być gotowym przed kompem, żeby migiem wypełnić formularz i wysłać. Może uda sie w ten sposób zaklepać pierwsze miejsce.  Oczywiście zdobycie pierwszego miejsca na liście ciągle nie gwarantuje przyjęcia do szkoły, bo jak pechowo nie zwolni się miejsce w trzeciej klasie to i tak jesteśmy w polu. 

Czekamy.

Próbowałam jeszcze zapisać Młodego do tej pobliskiej szkoły "specjalnej" oraz drugiej w Sint-Niklaas, ale niestety musztarda po obiedzie. Zapisy na listę oczekujących zaczęły się w kwietniu, który to czas przespałam, a teraz Młody dostał dopiero odpowiednio 15 i 18 miejsce na liście oczekujących, czyli nie ma szans. 

Gdzie te czasy, że zmiana szkoły na wyższych stopniach nie była większym problemem...? Teraz wszędzie jest pełno, w każdej szkole te durne listy oczekujących, wszędzie zapisy online, często już od kwietnia.

I czekanie, czekanie, czekanie...

Póki co Młody wybrał sobie wstępnie kierunek na przyszły rok w swojej szkole, który tak średnio na jeża go obchodzi i do którego mało talentu ma, ale oficjalnie do nowej klasy zapisać musi się do 1 lipca, więc czekamy z tym jeszcze trochę... Do innych okolicznych szkół nie chce się przenosić z przyczyn różnych.

W poniedziałek zaczynają się egzaminy pisemne. Z opadem kopary czytałam mejl ze szkoły, w których dyrektor prosi rodziców o wyłączenie na czas egzaminów programów ochrony rodzicielskiej uniemożliwiających korzystanie m.in. z YT, bo na egzaminach będą musieć obejrzeć jakies wideo. Inaczej nie zdadzą egzaminu... 

 SERIO?!!! 

Aż zapytałam Młodego, czy na prawdę rodzice poinstalowali jego kolegom takie oprogramowanie na szkolnych laptopach?! Wzruszył ramionami i powiedział że tak.

W takich sytuacjach zastanawiam się, czy to rodzice są nadgorliwi, czy też po prostu zwykłe nastolatki faktycznie wymagają aż takiej kontroli...? Już nie wiem, co jest normalne na tym świecie...Na pewno nie ja, skoro takie rzeczy mnie dziwią, a nawet szokują.

Jakiś czas temu  dotarło do mnie, że ja mam farta bycia matką  jednostek specjalnych i że fakt bycia wyjątkowym rodzicem wyjątkowych (autystycznych, zdolnych) dzieci powoduje, że ja w wielkim stopniu zwyczajnie nie potrafię zrozumieć świata większości rodziców i dzieci. Co u nas się sprawdza z powodzeniem, u innych nie będzie mieć najmniejszego sensu. I na odwrót.

No ale żeby instalować ochornę rodzicielską na SZKOLNYM LAPTOPIE NASTOLATKA?! 

Gdyby nie ten mejl w życiu bym nie pomyślała, że ludzie coś takiego robią swoim własnym dzieciom. 

 A potem pewnie będą się pultać, że dzieci im nic nie mówią, że im nie ufają, że ich uszukują. Kurde, jak by mnie tak starzy kontrolowali to też bym im nic nie mówiła i próbowała wyciulać na każdym kroku. To chyba logiczne. Te ludzie to so...

No ale mniejsza o to. Młody znowu nie uczył się do egzaminów, więc czekamy z lekkim zdenerwowaniem, czy i tym razem mu się uda dobrze je napisać... Z czego wniosek, że panika jaką sieją wszystkie belfry, rodzice i media zrobiła i mnie niezły kipisz we łbie. Niby wiem, że Młody jest mądry, że przez cały rok się nie wysila z nauką, ale otrzymuje dobre punkty, że skoro on się nie boi egzaminów i nawet specjalnie o nich nie myśli, to nie ma powodu do zmartwień, bo on wie, co wie. My nie mamy wygórowanych oczekiwanń. Wystarczy, by zdał do następnej klasy. Tylko tyle i aż tyle. 

Jednak jak wszyscy wokół ciągle srają żarem, panikują, zabierają dzieciom telefony, zamykają je w pokojach, nie pozwalają wychodzić z domu i kontrolują 24/7 czy dziecko się przygotowuje do egzaminów; skoro dyrektorzy i wychowacy ślą listy pouczające jak troszczyć się o dziecko w trakcie egzaminów;  skoro media robią  całe specjalne programy jak radzić sobie ze stresem w czasie egzaminów, co jeść, ile spać, by przetrwać "ten trudny czas", to w końcu człowiek zaczyna od tego małpiego rozumu dostawać. Rodzice spotykając się na ulicy licytują się, czyje dziecko, ile się uczy, jakimi metodami je zmuszają czy dopingują, co im pomaga, a potem w tygodniu egzaminów cali spoceni w pracy chodzą ze zdenerwowania o dziecko, by w końcu minutę po zakończeniu egzaminów dzwonić do dziecka i pytac jak poszło, pocieszać... 

Młody się nudzi, bo wszyscy koledzy się uczą i nie ma z nim pograć czy pogadać. Rodzice zabraniają chłopakom gier w czasie egzaminów. Czy ci zastraszeni biedacy, którzy dzień noc kują napiszą lepiej od Młodego? Niektórzy na pewno, ale Młody się nie ściga, bo i po jaką cholerę by miał? Ani on, ani my nie mamy aspiracji do bycia najlepszym uczniem, czy jakimś olimpijczykiem. Nie marzymy o dostaniu się na najlepsze uczelnie w kraju. Celem jest po prostu odrobienie obowiązku szkolnego, zdobycie podstawowej wiedzy i dyplomu szkoły średniej idąc po jaknajmniejszej lini oporu. 

No mówię wam, szajba do kwadratu jest tu z tymi egzaminami. Doprawdy czas polskich matur to przy tym pikuś, jeśli idzie o atmosferę. Przy czym matura jest raz i to jest faktyczny egzamin, ludzie piszą wszak na niej z całego materiału jaki przerabiali przez całą szkołę, a te tutejsze tzw egzaminy są 3 razy do roku w każdej z sześciu klas szkoły sredniej i nie są niczym innym jak takim większym sprawdzianem i to zawsze tylko i wyłącznie z ostatniego trymestru. Jednak Flamandowie zrobili z igły widły i całkiem im na dekiel padło, a media tylko podkręcają atmosferę, a biedne dzieciaki cierpią katusze. Nie rozumiem tego fenomenu. Fiu bziu łamane przez fiksum dyrdum i korba kompletna. Tylko dzieci żal.

Na razie Młody zapisał się na kolejny rok gitary w Akademii Muzycznej. W tym tygodniu dał też mały pokaz umiejętności przed kilkoma rodzicami. Występował z grupą dzieci, jako jedyny z grupy dorosłych i grał inne utwory, niż reszta dzieciaków. Słuchając "Panie Janie" i "Stary Donald farmę miał" w wykonaniu reszty dzieci cieszyliśmy się pod nosem, że Młody chodzi do grupy dorosłych. Raczej szybko by zrezygnował z gitary, gdyby kazano mu grać takie żenujące piosenki haha ;-). Jednak wszystkie dzieciaki fajnie sobie radziły jak na pirszorocznych. Tam przy jednym utworze każdy grał co innego, że aż zęby bolały i uśmiechało się samo, ale mimo wszystko podziwiam, bo to ciężka praca, a w jeden rok całkiem sporo się dziatwa nauczyła. Szanuję wielce, że dzieciakom się chce i że wytrwale ćwiczą i z mozołem idą do przodu. Lubię to!

Udało mi się znaleźć dla nas nowego lekarza rodzinnego! 

Nie pamiętam, czy o tym pisałam, więc najwyżej się powtórzę, że nasza lekarka poinformowała nas mejlem, iż w listopadzie odchodzi. Będąc na zastrzyku u jej koleżanki zapytałam, co nasza lekarka będzie dalej robić i się dowiedziałam, że rezygnuje na razie z kariery lekarza, by zająć się administracją swojego partnera-okulisty. Bo może. Ale szkoda, bo fajna z niej babka , a teraz nie wiadomo, na kogo trafimy.

Chwilę zajęło mi szukanie. Większość lekarzy w naszym regionie ogłosiło już dawno "patienten-stop" i nie przyjmują nowych pacjentów. Zauważyłam jednak dosyć nową grupową praktykę w naszej gminie i napisałam mejla z pytaniem, czy przyjmą dodatkowe 5 osób pod swoje lekarskie skrzydła i wyjaśniłam powód. Szybko dostałam odpowiedź, że mogą nas przyjąć, bo spełniamy warunki, czyli "mieszkamy w tej gminie i nie mamy lekarza lub wkrótce nie będziemy mieć". Musiałam zadzwonić i umówić nas wszystkich na spotkanie zapoznawczo-wprowadzające. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam. Wcześniej po prostu się zapisywaliśmy i szliśmy, gdy była potrzeba. W przyszłym tygodniu  wybierzemy się zatem całą rodziną na rozmowę. Ciekawa jestem tego spotkania i ciekawa jestem nowych lekarzy. Zauważyłam że w tej swojej praktyce mają też psychologa i onkologa, a cała drużyna wygląda na zdjęciach jakby wczoraj dopiero studia skończyli. Jednak zdjęcia w internecie często są dawno nieaktualne. Poza tym nie powiem, by mi to przeszkadzało. Przynajmniej nie trzeba się marwtić, że zaraz na emeryturę pójdą. Jedyne, co mnie przeraża odrobinę, to opowiadanie po raz kolejny od nowa o naszych wszystkich skomplikowanych i dziwnych  problemach medycznych. Do tego ta moja niepewna zdrowotnie sytuacja... Trochę dziwnie będzie zaraz na początku pójść i narzekać na zmęczenie prosić o dłuższe zwolnienie lekarskie, gdyby tak się okazało, że nie daję rady w trybie wakacyjnym funkcjonować, co jest niby gdybaniem, ale gdybaniem bardzo realistycznym... Będę wtedy znowu musieć całą historię od raka opowiedzieć, co mi się średnio uśmiecha... A jeszcze mniej uśmiecha mi się opowiadanie historii traumy i depresji córki, bo to zawsze trigeruje to cholerne PTSD. Ona to za każdym opowiadaniem, za każdym wspomnieniem od nowa przeżywa cały ten szkolny hejt, bicie, gnębienie i potem to odchorowuje poważnie...

Ważne jednak, że udało się w ogóle lekarza znaleźć, bo tego się na prawdę obawiałam. Poza tym myślę, że lokalizacja może być nawet lepsza, mimo że ze 2 kilometry dalej, bo do tamtej wsi przynajmniej autobus jeździ i w razie czego młodzi mogą sobie sami autobusem pojechać. Natomiast do aktualnego lekarza tylko rowerem albo autem można się było dostać, bo tam nic nie jeździ z publicznej komunikacji. Gdy jesteś zdrowy te 3 kilometry żadna odległość, ale już z gorączką czy bolącą nogą to czasem niezłe wyzwanie, szczególnie gdy leje, wieje, czy skwar. Może więc znowu wyjdzie na plus?

Wybraliśmy się też w końcu do naszej psycholożki, o co Młody już kilka miesięcy się dopominał. Poprzednim razem bowiem  bardzo mu pomogła z wzięciem niedobrych emocji pod buta. Teraz problem jest trochę podobny, choć też i całkiem inny...  Młody jest bardzo zmotywowany, by walczyć ze swoimi słabościami i wziąć za łeb swoje problemy i stać się lepszym nastolatkiem.

Na pierwszej wizycie byłam razem z Młodym, dalej już sam będzie sobie terminy ustalał i sam ganiał, bo mamy blisko. Teraz dzieci i młodzież 10 wizyt na rok ma u wielu  psychologów totalnie za darmo (koszty pokrywa fundusz zdrowia). Standardowa wizyta u psychologa to w Belgii około 70€ za 45 minut. Od niedawna jednak u niektórych psychologów można korzystać z tanich wizyt (11€) dla dorosłych i darmowych wizyt dla dzieci i młodzieży. Ja byłabym skłonna i te 7 dych płacić, bo psycholog naprawdę pomaga uporać się z wieloma problemami i przyśpiesza znalezienie właściwej drogi dla siebie. Oczywiście nie każdy takiej pomocy potrzebuje. Nie każdy jest też autystyczny, nie każdy wysoko wrażliwy i nie każdy musi funkcjonować każdego dnia w świecie przeciętniaków samemu będąc ponadprzeciętnie inteligentnym...

Nie długo znowu jedziemy do szpitala uniwersyteckiego w Leuven na wizytę w dziale genetyki. Ciekawam, czy coś nowego będą mieli do powiedzenie na temat zdrowia Najstarszej, czy tylko potwierdzą i powtórzą, co już wiemy... 

Prawie o tej wizycie zapomniałam i w ogóle ubzdurało mi się, że została ona anulowana, ale Najstarsza poddała to w wątpliwość i sprawdziła w aplikacji szpitalnej i tam pokazało, że wizyta jest. Dla pewności zadzwoniłam jeszcze do szpitala i faktycznie. Czym prędzej poprosilam szefową, by nie dawała mi tego dnia poranego dyżuru, a najlepiej to cały dzień wolny, bo wizyta niby stoi zaplanowana przed 10u, ale kto wie, jak pójdzie z przesiadkami w drodze powrotnej i czy pociągi będą na czas, no i ile opóźnienia będzie mieć wizyta.  Wiadomo z doświadczenia, że nawet godzinny obsuw może być... Wolałabym nie żyć cały dzień w niepokoju, czy uda mi się na 15.30 dotrzeć do świetlicy.  Do tego Najstarsza ma po południu spotkanie z "laską od zdrowia i samopoczucia" z biura pracy, co nie wiem czemu ma służyć, ale lepiej nie odwoływać spotkań w nieskończoność, co już dwa razy się zdarzyło, bo Najstarsza była na stażu i zapomniała o spotkaniach. Inna kwestia to to dlaczego laska nie została poinformowana przez kolegę z rzekomej drużyny, że Najstarsza chodzi na staż i nie dostosowuje terminów wizyt do tej sytuacji. Co to za drużyna, która sabotuje zadania kolegi?

 Pociąg niby jest bezpośredni z Leuven do Dendermonde, więc raczej sobie poradzi z dotarciem na miejsce, ale w takich sytuacjach ogólnie dobrze, jak ktoś ci towarzyszy... 

Mamy upały! W piątek było ponad 30 stopni i wilgotność powietrza grubo ponad 70%, co stwarza środowsiko ciężkie do życia. Ciężko się oddycha, szybko się człowiek męczy, a słońce praży jak na patelni. Dzieci z trudem maszerowały te kilkaset metrów ze szkoły do świetlicy, a prawie same przedszkolaki żeśmy mieli, gdyż starszaki pojechały na jakiś obóz... W tamtych szkolach mają "leśną szkołę", "morską szkołę", "zamkową szkołę" (nocują w zamkach) albo "farmerską" (nocowanie w farmie dla dzieci). Trochę inaczej to wygląda niż w podstawówce, do której Trójca chodziła. U nas były obozy sportowe, które trwały po 5 dni i jechało sie na nie we dwie klasy razem: piąta i szósta -  jeden rok w Brugii, raz w Blankenberge (i tak jest od lat). Tam każda klasa jedzie osobno do innego miejsca na 2 do 3 dni. Gwoli przypomnienia i informacji dodam, że tutaj wszystkie wycieczki i obozy szkolne są elementem nauki i są obowiązkowe dla wszystkich uczniów, a zwolnić z nich może tylko lekarz. Część kosztów za obóz zwraca często Fundusz Zdrowia, czasem trochę sponsoruje tez Rada Rodziców, jeśli jest przy forsie. Noclegi zwykle są w specjalnych ośrodkach i ceny nie są zbyt wygórowane. Wszystko wliczone jest jak i pozostałe szkolne wydatki w faktury szkolne.


CIEKAWOSTKI OSTATNICH DNI

Będąc u lekarza, wypatrzyłam na tablicy z kartkami nowonarodzonych dzieci (tutejszy zwyczaj) bardzo interesującą kartkę i bardzo interesujące imię dziewczynki... Podoba mi się bardzo, ale jakoś tam mi się wydaje, że w PL by to nie przeszło...

Co do kartek, to już kiedyś było o tym, ale przypomnę. Gdy komuś urodzi się dziecko, zawsze zamawia specjalne kartki, na których widnieje imię bobasa, jego waga, wzrost, dzień i godzina urodzin, dalej są też zwykle imiona i nazwiska rodzicow (małżonkowie nie zmieniają nazwiska po ślubie), ew. chrzestnych, rodzeństwa etc.

Często jest też podane, czy i kiedy można przyjść z wizytą i adres strony z listą ewentualnych prezentów czy kontem pampersowym. Do tego domy się dekoruje na zewnątrz albo boćka z imieniem pod domem ustawia, choć może być też samo imię na oknie, albo tylko czy chłopiec czy dzidewczynka....


Uratowaliśmy kawiątko z komina. 
Kiedyś grając z Młodym w państwa-miasta w slonie usłyszeliśmy kawkę, jakby była za szafą... Nie możliwe! Kawki gniazdują w kominie i na dwóch górnych pietrach faktycznie dobrze je słychać, jak kraczą, wiercą się w kominie, ale na dole?! 
Młody poszedł do kanciapy i zaczął się mocować z zasuwką do komina. Pomogłam mu i nawaliło się sadzy, co było dziwne, bo nie raz już spradzaliśmy czy coś w kominie nie siedzi i sadza się nigdy nie wysypała. Młody włożył do dziury telefon z włączoną kamerą, ale pokazało pusty komin i niebo było widać na końcu... Tylko z boku Młody jakieś coś dziwne zauważył. Zaglądnęłam do dziury prawie skręcając sobie kark, bo dostęp do dziury blokuje bolier... ale zauważyłam tego skurczybyka, który siedział w dziurze gdzie dawniej piecyk żeliwny był podłączony, a teraz tam jest szafa. Faktycznie kawiątko było za zaszą w salonie. Wydobyłam urwipołcia i po obmyciu rany na skrzydle wodą, wypuściliśµy malucha. Po chwili zaczął wołać rodziców i oni udali się w jego stronę. Latanie słabo mu szło, ale trochę szło, więc mamy nadzieję, że sobie dał rady bąbel mały. 
Lubimy kawki, choć wielu zapewne nie przepada za tymi ptakami....



siedze se w kominie



W zeszły weekend odwiedziliśmy z Małżonkiem inną prowincję, bo znajomy wymieniał nam olej w aucie. Była to okazja do krótkiego pięciokilometrowego marszu i oglądania tamtejszej okolicy.
Takie samo zadupie jak u nas. Dobrze prosperujące jak i podupadłe, a nawet opuszczone farmy, pastwiska, szklarnie truskawkowe, sady gruszkowe...

automat z truskawkami



jakaś osa

automat z jajkami




sad gruszkowy

cieplarnie z truskawkami












Cięgle polujemy na owady z aparatem i aplikacją ObsIdentify. ZAbawa nigdy sie nie nudzi.










zachód słońca zaobserwowany podczas szukanie owadów






biedronka w budowie