2 maja 2025

Szukanie domu do wynajęcia

 Dziś (środa) mam wolne i naszło mnie na wystukanie paru słów. Czytaj: zrobię wszystko, aby tylko nie wziąć się za jakąś konstruktywną robotę. Mam wielkiego lenia. 

PS. A teraz jest piątek, a post ciągle w budowie :-)

poranek na wsi


W planach było, że zaraz z rana poroweruję do sklepu, ale tak mi się nic nie chce dziś, że strach. 

Poczekam aż Młoda wstanie, bo we dwóch raźniej iść do sklepu, a poza tym jutro mamy robić grilla, a ja sama nie wybiorę wegańskiego żarcia, bo nie wiem, co ona będzie chcieć jeść. Dla Młodego muszę kupić w jednym sklepie "polską kiełbasę" belgijskiej produkcji, bo polskiej polskiej to on nie koniecznie zje, a czegokolwiek innego tym bardziej nie. No, marszmaloły się nie liczą. Pieczone pianki każdy oprócz Małżonka je masowo na deser, aż poziom cukru osiagnie krytyczną granicę, bo pianki są pychota. Marszmaloły już jednak mamy, bo Najstarsza kupiła. Są bowiem rzeczy ważne i ważniejsze.

PS2. Grill się udał. Pogoda na grilowanie również.

Gdzie byłam, jak mnie tu nie było? 

Ano głównie w domu albo w robocie, ale też trochę się szwendałam tu i ówdzie. Z relacji mietkowych wiecie, że byliśmy w czadowym muzeum szpitalnym, muzeum kanałów, miejskich muzeach i w pięknym ogrodzie japońskim. 

Poza tym wybraliśmy się też do wspominanej wcześniej Antwerpii

Głównym celem wizyty było spotkanie Młodej z neurologiem, ale postanowiłyśmy zrobić z tego kolejny dzień atrakcji wakacyjnych, bo wtedy jeszcze mieliśmy wakacje. Pojechaliśmy we troje, bo Najstarszej się nie chciało, a Małżonek pracował. 

Ja i Młoda poszłyśmy do lekarza, a Młody za moją sugestią zgodził się czekać koło dworca w przybytku zwanym ogrodem zoologicznym. W Antwerpii bowiem zoo graniczy z dworcem centralnym. Tak mu się to czekanie spodobało, że nie chciał stamtąd wyjść, więc potem ja i Młoda czekałyśmy na niego spokojnie w KFC, a potem w Maku, gdzie MŁody z kolei chciał się posilić. Z zoo wyszedł bardzo usatysfakcjonowany i ucieszony. Dobrze się tam bawił i wszystkie zwierzęta obejrzał.

dworzec w Antwerpii

dworzec w Antwerpii


W końcu poczłapaliśmy we troje do muzeum MAS, bo Młody tam jeszcze nie był. Znaczy był w pobliżu razem z klasą podczas wycieczki do portu, ale muzeum jako takoiego nie oglądali. Ja i Młody wybraliśmy wystawę o Antwerpii w czasie drugiej wojny światowej, a potem poszliśmy na dach podziwiać widoki, a Młoda poszła oglądać jakąś czasową ekspozycję i potem jeszcze którąś ze stałych, bo wojna nie dla niej. Młody natomiast bardzo interesuje się II WŚ.

MAS

widok z dachu MAS


 To muzeum ma kilka pięter i na każdym inna wystawa, czyli jakby kilka muzeów w jednym i chcąc wszystko zobaczyć, trzeba by cały tydzień siedzieć w muzeum albo - jak my - chodzić co jakiś czas. Na koniec poszliśmy do baru, gdzie piliśmy kolorowe mocktaile i gorące czekolady. Wycieczka udana.

mocktaile

 

W miniony weekend z kolei poszliśmy we czworo na zorganizowany "marsz zamkowy", o którym napisano  w lokalnej  gazetce. Dotąd nie wiedziałam nawet, że w gminie mamy dwa zamki, z czego jeden całkiem zacny. Znajdują się one bowiem na drugim końcu gminy, którego prawie nie znam, bo jest za daleko i nigdy się nie złożyło, choć plany niby były. Cudze chwalicie... 

Ilość miejsc była ograniczona i gdy zobaczywszy ogłoszenie szybko wypytałam resztę z piątki o chęć udziału, już ostałosię  tylko 7 miejsc wolnych i to chyba tylko dlatego, że dołożyli jeszcze 2 grupy. W ogłoszeniu stało bowiem, że pierwszy marsz zaczyna się o 14, a my zapisaliśmy się na 13.30. 

Marsz odbywał się z okazji dnia dziedzictwa kulturowego i był organizowany przez 2 lokalne stowarzyszenia. Jednym z nich jest stowarzyszenie Przyrodniczych Maszerowiczów (moje tłumaczenie Natuurwandelaars), których kiedyś miałam też przyjemność spotkać w "naszym" lesie nad stawem i nawet pokazywałam im zdjęcie żółwia zrobione moim aparatem z dużym zoomem, bo nie wierzyli, że w naszym leśnym stawie są żółwie... 

Na imprezie zgarnęliśmu ich ulotkę i teraz poważnie rozważamy zapisanie się do tej organizacji, bo oni - jak piszą - nie maszerują dla nabijania kilometrów ani na szykość, tylko łączą marsze z podziwianiem i fotografowaniem natury, zabytków itp. Organizują marsze zarówno na miejscu jak i wyjazdowe, nawet kilkudniowe zagraniczne (Niemcy, Holandia). Opłata członkowska wynosi 15€ na rok, co jest zwracane przez Fundusz Zdrowia. Główne zasady to wzięcie udziału w przynajmniej 3 marszach na rok no i zdrowe nogi - trzeba dawać rady przejść co najmniej 8 km z prędkością co najmniej 4km/h.

nasza grupa zmierzająca w stronę zamku

park przy zamku w Brussegem i dziki czosnek



Trasa zamkowa miała jakieś 7,5km i maszerowało się wyśmienicie. Mnie przynajmniej i Dziewczynom, bo Młodego niestety mało alergia nie wykończyła, przez co marsz był dla niego raczej mało satysfakcjonujący. W parkach zamkowych i ogólnie na trasie coś go wyjątkowo uczulało. Wg badań uczulony jest na trawę, brzozę i babkę lancetowatą (plus kurz i włosy niektórych zwierząt  oraz pióra, ale te ostatnie to bardzo lekko). Trawy mamy wszędzie dużo, ale tam w parkach był nią otoczony i może to było przyczyną, a może uczulony jest też na dziki czosnek, bo tego ci tam było całe pola. Dość, że Młody nie tylko z powodu palących oczu i nosa cierpiał, ale też jego skóra dostała wścieklizny. 



Dlaczego poszedł zatem na ten marsz? Ano dlatego, że jeszcze parę dni wcześniej nie miał aż takich mocnych objawów. Ot tam lekkie niedogodności do przeżycia. No i bo lubi maszerować i był ciekawy zamków.

Pech, że  akurat ten marsz wstrzelił się w czas najintensywniejszego pylenia, suszy i gorąca, które powodują, że wszystko lata w powietrzu. Teraz już jest całkiem do dupy. Młody bierze dwa rodzaje piguł, krople do oczu, spray do nosa, ale to wszystko tylko lekko łagodzi objawy uczulenia na pyłki, a objawy są koszmarne: swędząca skóra, piekące, łzawiące i czerwone podkrążone na buraczkowo oczy, cieknący nos i kichanie, zmęczenie okropne, stan podgorączkowy, ból głowy. Wygląda i czuje się, jakby ze trzy noce nie spał, nie jadł i nie pił, tylko przed ekranem siedział albo ćpał.

Już nawet belferka się w szkole przywaliła do niego, że jest zmęczony i że pewnie zbyt późno chodzi spać, co go strasznie zirytowało, żeby nie powiedzieć wkurwiło. Tym bardziej, że klasowi koledzy też się dopierdalają, bo przecież wiadomo, że alergia to zwykła fanaberia i wydziwianie, więc nikt ci nie uwierzy, że można być poważnie chorym od głupiego powietrza, a tak niestety własnie czasem jest. 

Zwykle ta najgorsza pora przychodzi trochę później, ale w tym roku lato zaczęło się, o zgrozo, w kwietniu. Na jutro zapowiadają 29 stopni! Mamy już upały i suszę. Wszystko kwitnie i pyli, a sianokosy w pełni. Dla Młodego najlepiej jak nie musi w ogóle wychodzić z domu. Naganiam go, by po powrocie ze szkoły czy w ogóle skądkolwiek od razu się kąpał, by nie niósł sobie na ciele i wlosach pyłków do pokoju. 

To cholerstwo jednak jest wszędzie. Choć w domu jednak dużo mniej.

No a wracając do marszu to mogliśmy wyjątkowo wejść na tereny posiadłości, które normalnie nie są dla przypadkowych ludzi dostępne, i obejrzeć zobie zarówno ogrody jak i zamki z bliska. Przewodnicy opowiadali też ich historie. Towarzystwo było wesołe, więc żartów trochę było i heheszków. Teren jest lekko pagórkowaty, więc i nogi nudno nie miały. Przeszliśmy blisko 8 km. Na koniec zdjedliśmy pyszne lody i napiliśmy się, co tam sobie kto chciał. Przy zapisie płaciło się 5€ od osoby i w tym były te lody i napoje oraz ubezpieczenie. Młody dostał od kogoś bon na dodatkowego loda, bo Młody zawsze coś dostaje od kogoś,  on jest epicki :-)

zamek w Brussegem

zamek w Ossel


łabędzica wysiaduje

wieża ciśnień 

kapliczka


Wreszcie znaleźliśmy też alejkę urodzonych w 2012!

 To taki tutejdzy zwyczaj ostatnich lat, że gmina tworzy tablicę z imionami mieszkańców urodzonych w danym roku. Jest też wtedy impreza na jej odsłonięcie, ale myśmy nie byli, bo to początki nasze były w Belgii (przyjechaliśy wszak w 2013) i jeszcze nie ogarnialiśmy co i jak no i sie trochę cykaliśmy przed takimi imprezami, bo nie znaliśmy ani języka, ani nie wiedzieliśmy jak się trzeba zachować i w ogóle zieloni całkiem i trochę dziki. Zaproszenie pamiętam i to że potem rozglądałam się za tą tablicą i tą ulicą, ale nie znalazłam. Potem oczywiście poszło w niepamięć, aż teraz w końcu przechodziliśmy koło niej i Młody z radością znalazł swoje imię oraz wszystkich klasowych kolegów z podstawówki (no bo teraz to ze starszymi chodzi). A reszta grupy mu kibicowała i biła brawo. No i nakazali mu zrobić sobie poniższe zdjęcie, na którym pokazuje swoje imię. 



Co poza tym? Ano po staremu. 

Ja chodzę znowu do pracy po te kilka godzin dziennie, raz lub dwa razy dziennie. Nie chce mi się do niej chodzić już, ale chodzę i się staram przetrwać w jak najlepszym nastawieniu i humorze, co wcale łatwe nie jest, bo nic nie jest takie, jak powinno być, ani w kwestii samej pracy, ani tym bardziej (a może zwłaszcza) w moim ciele i mózgu. 

Ciągle, a może nawet coraz bardziej, przeszkadza mi i coraz bardziej frustruje otępienie, w tym niemożność zapamiętania podstawowych rzeczy, swoich podstawowych obowiązków na danym dyżurze,  imion i twarzy dzieci oraz koleżanek, trudności w mówieniu, wysławianiu się, kompletny brak podzielności uwagi, no i krótki loncik, jak to tu się mówi, czyli bardzo szybka irytacja (i to byle czym), rozdrażnienie, w tym ogromna i bardzo realna chęć użycia przemocy czy to słownej, czy to fizycznej wobec małolatów, a co za tym idzie, rosnąca obawa, że kiedyś chęci przemienią się w czyn... I pójdę siedzieć. 

poranna droga do roboty


Poza pracą żyję sobie raczej powoli, co jest zupełnym przeciwieństwem mojego życia sprzed raka i co mi trochę ciąży, bo ciągle czuję się winna swojej bezużyteczności, ale z drugiej strony nie mam pomysłu na to, co mogłabym robić w wolnym czasie. 

A jak mam, to nie mam dostatecznej ilości sił mentalnych ani fizycznych. Często towarzyszy mi słomiany zapał, co kiedyś było nie do pomyślenia.

 I tak często zaczynam np kolejne książki i nie potrafię ich dokończyć, mimo że są ciekawe. 

dobra holenderska książka i dobra japońska herbatka 🍵 

Powyższą książkę chyba uda mi się dokończyć, bo już w połowie jestem. Polski tytuł brzmi „Pod nóż” i kiedyś wypatrzyłam go na jednym instagramowym profilu książkowym literatura osobliwej. Jest to opis co ciekawszych przypadków medycznych znanych postaci, m.in. polskiego papieża innych watykańskich kolesi, Houdiniego itp, co składa się na arcyciekawą historię chirurgii. 

Zaczęliśmy szukać domu mieście lub pod miastem. Ale kicha jest.

DOMÓW DO WYNAJĘCIA NIE MA! 

Jako że Małżonek pracuje pod Antwerpią i z aktualnej pracy jest zadowolony na tyle, że mówi, iż mógłby tam pracować juz do emerytury, to logicznym i oczywistym wydaje nam się szukanie domu w promieniu 30 km od Anwterpii. Oczywistym wydaje się też unikanie samej Antwerpii, bo choć ja się za gówniarza lubiłam bawić w strzelaniny, a Młodzi na kompie też czasem sobie postrzelają do potworów, tak już strzelaniny w realu nas nie bardzo bawią, a wybuchy tym bardziej, a co zdaje się się być coraz bardziej elementem codzienności w takich miastach jak Bruksela czy właśnie Antwerpia, a lepiej raczej nie będzie.

Idealnym miejscem dla nas jawi się okolica Mechelen z samym Mechelen na czele, bo zwyczajnie to jest nasze miasto i czujemy się tam jak u siebie. No ale DUPA BLADA. Domów do wynajęcia brak. Śledzę od jakiegos czasu (od trzech tygodni już tak intensywnie) podstawowe strony od nieruchomości, ale na razie nie znaleźliśmy ani jednego domu spełniającego nasze oczekiwania. Znaczy było 2 idelane domy - jeden w Lokeren, drugi pod Mechelen, ale w obu przypadkach zareagowałam dopiero na drugi dzień, bo się zagapiłam i natychmiast dostałam odpowiedź, że już za późno, że już wynajęte. Czyli nawet obejrzeć nie mogliśmy. 

A od znalezienia ogłoszenia spełniającego oczekiwania do wynajęcia droga jeszcze bardzo daleka. Mówi się, że czasem o jedno mieszkanie ubiega się i po 100 rodzin. Zresztą w tym tygodniu zgadałam się z koleżanką pracującą w nieruchomościach w stolicy i ona tę teorię potwierdza. Ciężko jest cokolwiek znaleźć, a co dopiero coś fajnego i niezbyt drogiego. 

W ogłoszeniach widzę czasem info, że pierwsze 10 zainteresowanych będzie mogło wpisać się na dzień otwarty, czy inną tam forę oglądania potencjalnego domu, a przy takim zainteresowaniu nie rzadko pewnie pierwsza czy druga osoba podpisze kontrakt. 

Dodatkowo oczywiście dosyć jasno choć nie koniecznie prawnie czy formalnie określone są kryteria finansowo-rodzinne. 

Nie wynajmiesz mieszkania z 3 sypialniami, gdy twoja rodzina liczy 5 członków. 

Nie wynajmniesz, gdy nie masz stałego dającego się dokumentami potwierdzić dochodu z pracy zarobkowej i to dochodu o określonej wysokości. Zasada mówi, że dochód miesięczny ma wynosić trzykrotność czynszu. Czyli chcąc wynająć chatę za 1000 €/mc trzeba zarabiać 3 tysiące. Do tego oczywiście dochodzi kaucja, która we Flandrii wynosi również kwotę trzymiesięcznego czynszu za dane mieszkanie. Kaucja nie jest obowiązkowa, ale dziś więszkość właścicieli jej wymaga. Pomóc mogą przy niskich dochodach, czy zasiłkach referencje od aktualnego właściciela.

Nie wynajmiesz domu mając zwierzęta. Szczególnie psy lub koty, bo te się w oczy rzucają. Większość (jeśli nie wszystkie) ogłoszenia zawierają notkę, że zwierzęta nie są akceptowane. Trochę o tym poczytałam i okazuje się to być nielegalne. W sensie, że nikt nie może zabraniać komukolwiek posiadania zwierząt, czy tym bardziej nakazywać się ich pozbycia, gdy są już członkami rodziny. W sądzie do wygrania, ale tylko jak już mieszkasz w tym domu i wtedy ktoś odkryje zwierzęta. A tak właściciel ci zwyczajnie ze zwierzętami nie wynajmnie i tyle. Bo przecież może wynająć 50 innym rodzinom bez zwierząt. Proste.

Żadne z powyższych wytycznych nie są zapisane prawnie i TEORETYCZNIE można wynająć mieszkanie mając niskie zarobki a nawet zasiłek, ale raczej nie przez biuro nieruchomości, tylko prywatnie i to po znajomości.

Oczywiście nasza rodzina jest dosyć nietypowa i potrzebujemy nietypowego domu, bo jakby nie patrzeć jest nas czworo dorosłych i piąty prawie dorosły, co wymaga posiadania domu z 4 przestronnymi sypialniami, no a ze względu na zwierzęta choć nie tylko na zwierzęta, potrzebujemy też choćby małego ogródka. Do tego mamy bardzo ograniczony budżet, bo niestety przy dzisiejszych naszych i to bardzo niepewnych dochodach, z naszym zdrowiem i polityce nowego rządu nie wynajmniemy domu droższego niż 1400€/mc, choć szukamy raczej do 1200€ a tymczasem ceny  domów z 4 sypialniami w popularnych miejscach to często ponad 2 tysiące albo i ponad 3 tysiące za miesiąc. I to nie że jakies zamki, bo niektóre oglądane przez nas na zdjęciach domy to były klity, gdzie w sypialniach ledwo łózko się mieści, ale szafy już nie, a stan domu też wyglądał na oko na nie wiele lepszy albo i gorszy od tego, w którym mieszkamy.  Ludzi chyba popierdoliło i to zdrowo. 

Gdyby nie wiązało nas miejsce, to w okolicach Brugii, Gandawy, czy Hasselt, a nawet Leuven, pojawia się całkiem sporo (bywa, że nawet dwa! na dzień ) domów z ogrodem za mniej niż 1500 czy nawet mniej niż 1000 ojro. Czasem nawet mają sypialnie większe niż schowek na miotły i 2 hektary ogrodu, ale przeprowadzanie się z jednego zadupia na jeszcze gorsze zadupie raczej nie ma zbyt wiele sensu.

Przeprowadzka do miasta była by dla nas BYĆ MOŻE szansą na znalezienie JAKIEJŚ pracy. W sensie jakiejś, jakiejkolwiek, choć nie wiem jakiej, ale miasto daje więcej możliwości. U nas nie ma nic. Dosłownie NIC. Tak się łudzimy, że miasto dało by mnie i córkom jakieś minimalne szanse na znalezienie pracy. Drugą kwestią jest oczywiście stan aktualnego mieszkania. Trzecim potrzeba wyjścia pomiędzy ludzi, jakiejś choćby najdurniejszej rozwywki typu kino, basen, muzeum, wyjście na kawę z córką czy partnerem, a nawet głupie zakupy. Wiecie, jeszcze do raka nie robiłam sobie z tego nic. Wracając ze sprzątania zataczałam po prostu większe koło i wstępowałam do sklepu, ale teraz po pierwsze przejechanie dodatkowych 10 kilosów to już wyzwanie, a po wtóre pracuję najczęściej w dupnicy, gdzie jednego pieprzonego chocby najmniejszego sklepiku nie ma. Ze świetlicy mam około 6-9km do sklepu, co oznacza już czasem blisko 20 kilosów dodatkowego pedałowania i targania oczywisćie na tej trasie wózka zakupów na rowerze, co już zaczyna być dla mnie trudne. Bo jestem teraz stara fizycznie.

Tak, chodzimy czasem do kina i na basen, czy do muzeów, ale to zawsze jest wyprawa. Na basen jedzie się autobusem pół godziny, a w weekende autobus jedzie co 2 godziny, o ile w ogóle jedzie, bo z tym jest coraz gorzej. Najbliższy przystanek mamy ponad kilometr od domu a z niego połączenie tylko z Brukselą i małym miasteczkiem. Na najbliższą stację jest już blisko 5 kilometrów i oczywiście tylko rowerem lub na nogach można tam dotrzeć. Przy czym, co już nawet nie jest śmieszne, ostatni pociąg odchodzi koło 21, a pierwszy koło szóstej rano. 

O właśnie, Młoda kupiła dwa bilety na koncert szantowy, bo chce Starą zabrać na koncert z okazji urodzin, a może bez okazji. Super. Teraz dopiero jednak dokładanie sprawdziła pociągi i się okazuje, że jeśli wytrwamy do końca koncertu do 22giej to będziemy nocować na dworcu w Antwerpii, bo nie będzie czym wrócić. A uberem stamtąd to jakieś 200€, tak że tak. 

Dopóki dzieci były małe, było to idealne miejsce do życia - spokojnie, bezpiecznie, cicho, zielono, las koło domu, ludzie mili, dzieci mogły ganiać po całej wsi z kolegami i czuć się bezpieczne. Do szkoły chodziły na piechotę, Ja i Małżonek mieliśmy pracę koło domu. Dobrze nam się tu żyło, ale czas płynie i okoliczności się zmieniają. Dzieci dorosły i juz wszystkie trzy zapomniały o podstawówce i ganianiu z kijem po drodze, ja zachorowałam, Małżonek zmienił pracę. Zmieniły się nasze priorytety, mamy inne potrzeby. Wiele rzeczy  się znudziło, opatrzyło, obrzydło. 

Nasze dzieci to dziś młodzi dorośli i nastolatek, którzy potrzebują czasem wyjść z domu, posocjalizować się, pójść na siłkę, czy do baru… 

Myślę, że co jakiś czas przychodzi taki moment w życiu, iż czujemy intensywną potrzebę zmiany. Kończy się jakiś etap i chcemy iść dalej, coś zmienić, czegoś nowego, innego spróbować. Dla nas właśnie nadzedł taki moment. Mamy wrażenie... Tak, MAMY. To jest ciekawe, że wszyscy Pięcioro chcemy się stąd wyprowadzić właśnie teraz. Jak najszybciej. Mamy wrażenie, że tutaj kręcimy się jakby w kółko ganiając za swoim ogonem, że się dusimy, męczymy, kisimy... Chcemy się wydostać. Zobaczyć, jak jest gdzie indziej. Nie ważne dokąd, byle pójść już stąd w diabły. Nie będzie to łatwe, ale wcześniej czy później musi się nam udać. 

Nie dawno odwiedziłam znowu z Najstarszą endokrynologa w Leuven. Najciekawsza była jednak sama podróż. Od nas do Leuven jest ze 60 km i zwykle jeździmy przez Mechelen, gdzie się przesiadamy. Taki był też i tym razem plan. Na szczęście chciałam bilet kupić przed wyjściem z domu i wtedy zobaczyłam, że nasz pierwszy pociąg ma już 47 minut opóźnienia. Z następnego nie zdążymy na wizytę. Szybko sprawdziłam odjazdy z innej gminy i pokazał, że za 15 minut leci stamtąd pociągi do Brukseli, skąd też łatwo dojechać do Leuven. Fajno, tylko że w kwadrans dojechanie zwykłym rowerem na stację i dojście na peron to jakby duże ryzyko. Na szczęście skuter odpalił i zdążyłyśmy na styk. 

Droga powrotna jeszcze więcej zabawy dostarczyła. Wysiadłyśmy na Centralnym w Brukseli z zamiarem wypicia w spokoju kawy podczas oczekiwania na przesiadkę, ale zaraz usłyszałyśmy komunikat nadawany w kilku językach, który zarządzał ewakuację dworca. Nie żeby to było coś oryginalnego w naszej stolicy, ale dlaczego akurat w tym momencie?! 😏 Postanowiłyśmy wrócić do domu autobusem olewając pociągi i skuter czekający na nas w innej wsi. Ten odebrałam ze stacji dopiero po paru dniach.

Wizyta nie wniosła nic specjalnego w nasze życie. Doktorek oznajmił, że te wyniki, które już mają, są okej. Genetyczne nie były gotowe i ciągle na nie czekamy. Mówili, że podejrzewają zespół Turnera. Jednak jeśli badania tego nie potwierdzą, trzeba będzie szukać dalej…

Póki co Najstarsza pracuje w parkach i na cmentarzach i sobie bardzo chwali.


p*zda z gruszkami 😅

kołatka





park w Antwerpii


Antwerpia

Antwerpia

kasztany kwitną

zabytkowy magazyn portowy


jeszcze raz zamek



pod świetlicą




17 kwietnia 2025

Mietek odkrywa zabytkowy szpital Matki Boskiej z Różą

 Dzisio pokoże wam szpital, który powstoł jeszcze w średniowieczu i przez długie lata zapewniał opiekę bidnym ludziom. Bogatego to zawdy stać było na doktora, a bidnego nie.

Szpital Matki Boskiej od Róży (z Różą, Różanej...?) jest jednym z najstarszych szpitali w Europie. Dzisiaj jest tam muzeum, w którym papatrzyć można z bliska na historię medycyny. Oglądając różne stare doktorskie ustrojstwa, śpitalne meble, przyodziewki, medykamynty, dekoracje i inne zabytkowe rupieci, wyobrazić se łacno możemy, jak to było chorować kilkaset czy choćby jeszcze kilkadziesiąt lat temu. 

Z tą nazwą nie wiem, jak ją przetłumaczyć. Wiem, że na pewno o różę chodzi i że siostra przełożona miała na imię Maria-RÓŻA, no i że wszędzie w muzeum zobaczycie róże z papieru...

Hȏpital Notre-Dame à la Rose - muzeum

Place Alix de Rosoit, 7860 Lessines

https://www.notredamealarose.be/nl/

godziny otwarcia:

od wtorku do piątku 9-18, 

soboty, święta, niedziele 9.30-18.30

ceny biletów:

dorośli     13€,

studenci 12+, emeryci 60+, nauczyciele     10€

dzieci 6-12 i opiekunowie niepełnosprawnych     5€

dzieci <5, niepełnosprawni,  museumpass GRATIS

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Ze stacyi  pociagowy do muzeum jest ze 400m, ale nawigacja wiodła nas przez jakieś dzioły. Niby ładnie, ale za gościńcym prościj by było. Na skróty się nie dało, bo rzyka była w drodze...

Zadupie ci to łokropne i szpetne. Chałupy koło stacyi łopuszczone abo i do połowy pozawolane. W nocy chyba boł bym sie tam pałyntać bez giwery.




W końcu doszli my do wielki budowli i przy łobrozku kozało po francusku, że to stary młyn. Wincy po francusku nie zrozumiołem, ale w muzeum kozało, że zakonnice z tego młyna mąke brały. Co i nie dziwota, bo młyn ci zaroz koło tego siośtrów przybytku, co teroz w nim muzeum jest.


No i doszli my do muzeum... Zdjińce se kozołem zrobić, jakby kto nie wierzół...





Na początku była izba z portretami siostrów, co ów śpitol prowadziły i jakiegosi panocka, co przy tym pomogoł...

 
Były też cele siostrzyczek pokozane, jak wyglądały.



Przybytek ci to był wielki. Chodzili my różnymi korytarzami i schodami drewnianymi... Jednak Młodo wolała windą, bo ona boi się po kręconych stromych schodach, łatwo się bowiem z nich umie starandolić i gotowa by giry połamać, a  w tym śpitolu już żodny pomocy nie uświadczysz. Zresztą,  jak tak patrzyłem na te wrzystkie ustrojstwa, to chyba i lepij.
Siostry nie tylko tam mieszkały, nie tylko szpitol i kaplicę miały, ale całe pierońskie gospodarstwo, w tym kilkanaście, czy nawet -dziesiąt hekatrów pola. Hodowały se tam różną zwierzynę. No i zacny ogródek z ziołami posiadały, dzięki któremu różne mazidła, wywary i inne likarstwa przygotować mogły.
W eksperymentowaniu też się, jak widziołem, lubowały wielce. Zasadniczo kierowały się słowami Paracelsusa, która powiadał, że "wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną, bo tylko dawka czyni truciznę". Co jo tam w ich aptece nie widzioł! Arszenik, opium, suszone jaszczurki i krokodyle...

No bo jak jesteś wysłanniczką boga, to se możesz robić eksperymenta, warzyć magiczne napary i czary różne odprawiać, bo jak powisz, że bóg ci kozoł to nikt słowym nie rzeknie nawet, a jeszcze wychwalać będą twoją cnotę, mądrość i dobre układy z bogiem...



Nawet pana Doktóra Zarazę spotkołem i se przy nim fotkę cyknołem. Prowdziwy zarazy to jo jednak spotkać bym nie chcioł. Cieszułem się, że tera ludzie mądrzyjsze są i dużo wiedzo o chorobach, higienie, leczeniu, opreowaniu i że różne ustrojstwa powynajdywali, by wszysko sprawnie szło i Kostucha trochu się natrudzić musiała, zani, człeka dopadnie. Chociaż, jak tam patrze na poczynania niektórych ludzi, to jednak myśle, że i dziś Kostucha mo używanie i zabawę przednią...


była też lalka doktora zarazy

Jak na te wszyskie instrumenta żem patrzół, to trochę mnie wzdrechało. Jezuzisku, jo bym se nogi na żywca uciąć nie doł! Nawet zymba wydrzyć... Brrr!


Siostrzyczki i niezłą biblioteke tam miały i to wcale nie tylko modlitewniki i inne świnte książki znały, bo skubane i o ziołach czytały i o medycynie ówczesny... Uczone ci łone były.
 









ten kur nie wim co tam robiół, ale mie się spodoboł

schody

wózek inwalidzki z kiblem


tłusto śmiszno Matkaboska

 


W jednej izbie na kominie wisioł łobroz. Młodo ze Starom w try miga spostrzegły, że siostra ma dziwne oczy i obie uznały jednogłośnie, że to obraz do podglądanio. Chwile późnij wysłuchołem z nagrania, że zaiste to obraz do szpiegowania, ale że nigdy nie odkryto, gdzie on wisioł... Se pomyślołem, że może ukryte pomieszczenie ciagle nieodkryte gdzieś sobie po cichu istnieje w tym zamczysku... Młodo ze Starom to ani portretów by nie potrzebowały, bo łony zawsze wszystko uwidzo tymi swojemi ślipiami i wszysto usłyszo... czy trza czy nie trza...



Siostry miały też i swoją salę, gdzie mogły zalec i w spokoju się kurować, gdy ich choroba zmogła.


obrazek w sali chorych dla sióstr


W szafie jeszcze jakieś szaty sióstr wisiały...


Próbowołem gwizdnąć jeden taki słoik, ale wszystko za szybą ukryte było... A przydoł by się, oj przydoł!








Siostra Przełożona Marie-Rose (Maria Róża) to zdecydowanie sroce spod łogona nie wypadła i łeb na karku miała. Łobrotno ci to była kobita. Dzisio to by na nią pewnie busness woman godali. Nie dosyć, że wymyśliła ci ona jakieś mazidło na wiele skórnych schorzeń  pomagające, to jeszcze potrafiła go porządnie rozreklamować. Robiła nawet kalendarze ścienne z nazwą leku, różne ulotki, jeździła z tym na wystawy i targi po miastach, a i w gazetach o tym pisano... Lek ponoć faktycznie bardzo skuteczny był i welu ludziom pomógł. Ino potem się okazało, że miał bardzo dużo skutków ubocznych...


gadżety do wypieku chleba





Staro jest tako staro, że pamięto czasy stawiania baniek na różne choroby. Sama też wielokrotnie miała tą przyjemność. Jezszcze śmieje się, że braciszek wołał wtedy przerażony do Matki" "Nie rób cup, nie rób cup!", bo bańki robiły "cup", czyli łapały za skórę i wciągały do środka. Matka Starej najpirw smarowała bańkę od środka jkimś spirytusym,  potem zapalała zapałkę i wtykała do bańki, i prędko przystawiała do skóry, by zassało... A potem sie miało takie śmiszne kółka na skórze. Ponoć im ciemniejsze kółko było, tym lepoiej bańka zadziałała...
Słyszołem, że ludzie nadal w tyn sposób sie leczą, a i bańki w aptece kupić można... Dobrze, że drewniane ludziki za często nie chorują, to nie muszę sprowdzać, czy to działa..

bańki

Pijawki i upuszczanie krwi to też co ciekawego było. A na zdjęciu widać mnie ze Starom w odbiciu hahaha.


Poniżej zobaczycie salę chorych i przyłączoną do niej kaplicę. Jak chory przywozony był do szpitala, najpierw szedł do kaplicy, bo najprzód musioł się wyspowiadać i pomodlić. Inaczej czary i zabiegi sióstr mogły by nie zadziałać...
No i w razie jak nie zadziałały to zawsze można było powiedzieć, że pewnie za słabo się modlił albo bóg tak chciał... Całkiem dobrze pomyślane.
Sala chorych była nieogrzewana. Zimno tam jak diabli, ale siostry sprytnie wymyśliły, że łóżka miały grube baldachimy i jak się nagrzany metalowy ogrzewacz do łóżka wtyknęło i zaciągneło zasłony, to chory przez chwilę miał ciepło. Baldachimy były czerwone, żeby brudy i krwi nie było tak bardzo widać. 
Przy łóżkach zaś wisiały metalowe pojemniki, do których wkłądało się zioła, czy olejki, żeby trochę nieludzki smród chorych przyćmić.
Dalej na sali zobaczyć możemy różne wózki do transportu chorych, różne mniej lub bardziej przerażające  instrumenta medyczne, nocniki, miski, przybory, protezy i dużo inszych arcyciekawych rzeczy dających nam całkiem niezły obraz medycyny sprzed wieku i czasów wcześniejszych oraz późniejszych...


kaplica obok sali szpitalnej

nożyczki-ptaszki do przecinania pępowiny



przybory do trepanacji czaszki

chirurgia...

protezy


łóżka chorych i "kaczki" oraz nicniki, a za łóżkami półki w ścianie 


stolik ginekologiczny 





nowocześniejsze łóżka






Poza stałą kolekcją można było podziwiać fantastyczną czasową wystawę pt: "Gdybyś miał 20 lat i żył w 1900 roku". Bardzo sprytnie zorganizowano tą wystawę. Na wejściu dostaje się Pamiętnik dziewczyny. Jest to zeszyt oprwiony w "skórę", w którym wydrukowano czcionką z kategorii "odręczne pismo" rzeczone zapiski w pamiętniku. Niektóre ozdobione są wklejonymi roślibami, puklem włosów etc. Z pamiętnikiem w ręku przemierzamy wystawę eksponatów. Co kawałek znajdujemu słuchawki i po wciśnięciu przycisku możemy odsłuchać nagranie rozmów pomiędzy osobami z otoczenia dziewczyny z pamiętnika. Najpierw słyszymy rozmowę taty, który dowiaduje od siotsry o narodzinach córki i śmierci żony. Potem jest rozmowa taty z szefową przytułku dla dzieci. I tak śledzimy losy dziwczyny... Dalej  trafia do bogatej rodziny, gdzie robi za służącą, zakochuje się w paniczu, zachodzi w ciążę, dostaje domek na właśnośc od państwa w zamian za milczenie i nie zbliżanie się do panicza, który oczywiscie o niczym nie wie, bo jest wysłany do szkoły do Paryża, skąd pisze wiele listów do ukochanej, ktore jednak są przejmowane przez panią mamę... Potem przeżywamy z dziewczyną pierwsze strajki, wojnę i w końcu pójcie do szkoły pielęgniarskiej przez dziewczynę i spotkanie po latach z ojcem dziecka. W tej poruszającej zmyślonej historii zawarty jest dobry kawałek historii miasteczka Lessines, historii Europy i historii medycyny z poprzedniego stulecia. Fascynujące, wzruszające i niesamowite.

Nam się bardzo tam podobało. A Wam? Chcielibyście zobaczyć takie muzeum? A może widzieliście już coś podobnego?

wyrzymaczka

dawna pralka


telefon