5 czerwca 2015

2 lata temu...

6 czerwca Roku Pańskiego 2013 w godzinach wczesno-porannych przyjechaliśmy byli do Brukseli...
do Atomium mieliśmy 15 minut na piechotę...

To było istne wariactwo ta cała przeprowadzka. Dziś sobie wspominamy dla radochy, ale wówczas to tak raczej mało śmieszne to wszystko było...

W styczniu wspomnianego wyżej roku mąż dostał telefon od znajomego, że jest dla niego praca w be i  że zaczyna ZA TYDZIEŃ... Cholera nie mieliśmy nawet jednej większej torby na spakowanie rzeczy, więc piorunem trzeba było szukać po znajomych do wypożyczenia. Trzeba było też grosza wysepić na paliwo i żeby za coś przeżyć mógł mąż do pierwszej wypłaty... Czad, po prostu czad...

nasza polska kuchnia gigant
Do tego - pamiętam doskonale - między nami niecukierkowo się układało, bo kłopoty różne zaczęły nas zwyczajnie przerastać ...zła i pogarszająca się z dnia na dzień sytuacja finansowa, ciasnota w mieszkaniu - 5 osób w tym niemowlę na 35 metrach kwadratowych i do tego na 4 piętrze w bloku... a nasza sypialnia z oknem na trasę Rzeszów-Lublin, gdzie dzień-noc jechały non stop tiry, karetki na sygnale etc etc pff no i dzidziuś, który nie chciał spać w swoim łóżku za jasną cholerę i do tego wstawał w nocy na jedzenie 3-15 razy... zmęczenie, frustracja, stres i 1000 innych niefajnych rzeczy...

Ów nagły wyjazd to była rzecz najlepsza, jaka mogła się w tych okolicznościach nam zdarzyć... Wreszcie mogliśmy wzajemnie od siebie odpocząć i wszystko przemyśleć na spokojnie i na nowo poukładać...

Tak czy owak mąż wyjechał z myślą, że jedzie na 2-3 lata by zarobić trochę grosza, nauczyć się troche języka, poznać ludzi i znaleźć mieszkanie dla nas, a wtedy my dołączymy...

To był pewnie dobry i rozsądny plan, ale się, kurde, nie powiódł. Bowiem nasze problemy małżeńsko rodzinne wyjaśniliśmy sobie dosyć szybko i dokładnie  za pomocą wielu długich listów elektronicznych (tzw e-maili) a wtedy było ciężko znosić życie rodzinne na  odległość i to taaaaaaką odległość... 1500 kilometrów.  Mąż bardzo tęsknił za synkiem, nie mógł być nawet na jego pierwszych urodzinach, co bardzo przeżywał. Brakowało mu wygłupów dziewczyn i całej tej wrzawy.... Mi też było smutno w pojedynkę siedzieć z dzieciakami...

Mając takie doświadczenia za sobą, nie raz się zastanawiam, jak ludzie mogą żyć całymi latami jedno tu, reszta tam? Rodzina, która spotyka się tylko na wakacje i na święta przez 10 - 15 - 20 lat... Zupełnie sobie nie wyobrażam życia w ten sposób... Jaki to ma sens? Tu mój mąż miał rację - albo jesteśmy razem na dobre i na złe albo każde idzie w swoją stronę, bo inaczej instytucje pt "rodzina", "małżeństwo" nie ma najmniejszego sensu... Jak znam siebie ( a raczej znam dobrze) i jak znam męża (też raczej dobrze) w naszym przypadku po góra  dwóch latach życia na odległość już bylibyśmy dla siebie zupełnie obcymi osobami... Już dziś widzę, jak wyglądają po dwóch latach stosunki między mną i moją najbliższą rodziną, która została w Polsce, czy też między mężem a jego rodziną... niby cały czas jest człowiek w kontakcie, ale to już nie to samo, jak gdy mieszkało się blisko... już nie ma tej specyficznej więzi... Niby swoi a już obcy... Przy okazji urodzin siostrzeńców zauważam, że nie wiem, co kupić na prezent... Kiedyś to wiedziałam, czy potrzebują jakiegoś ubranka, o jakiej zabawce marzą, co lubią itd, a dziś już nie jestem tak na bieżąco ze wszystkim...

Jestem pewna, że naszą najbliższą rodzinką było by teraz tak  tak samo, gdybym ja z młodzieżą została w kraju... dziś tata nie wiedział by nic o problemach, radościach i smutkach dzieci a one nie wiedziały by dziś, co go wkurzy, co go rozbawi... Bo tego wszystkiego trzeba doświadczać na żywo, być przy tym i aktywnie we wszystkim uczestniczyć. Opowieści przez skype czy telefon nigdy nie oddadzą realiów prawdziwego życia... I co to za życie, gdy nie ma z kim wszystkiego wspólnie przeżywać? Ja wiem doskonale, jakie to życie, bo byłam sama z dziećmi przez kilka lat... Smutny to czas, gdy nie ma z kim dzielić co dnia trosk i radości dnia powszedniego,  gdy nie ma z kim cieszyć się z drobnych sukcesów, gdy nie ma z kim rozwiązywać problemów i problemików. Człowiek wszystko sam ogarnia i co więcej świetnie sobie daje radę w pojedynkę, ale zdecydowanie czegoś brakuje... Nie po to ja szukałam chłopa, a mój chłop nie po to szukał baby, by znowu żyć samotnie - tak więc oczywiste było, że nasze rozstanie jest tylko na chwilę... Tylko, że ta chwila miała być ciut dłuższa...
Nigdy nie zapomnę chyba, jak któregoś kwietniowego wieczoru małżonek zadzwonił.... Sam fakt dzwonienia był niecodzienny, po przeważnie pisaliśmy smsy oraz mejle, gdyż rozmowy były za drogie dla nas, a skype w kafejkach na Molenbeeku, gdzie wtedy mąż mieszkał, nie działał... No więc ni z gruszki ni z pietruszki wyskoczył, że jest fajne mieszkanie dla naszej rodziny i w związku z powyższym najlepiej jakbyśmy my już w maju po komunii Młodej się spakowali i przyjechali do Belgii, bo on nie będzie sam w 100-metrowym mieszkaniu mieszkał i płacił po tysiąc euro na miesiąc i do tego jeszcze utrzymywał mieszkania w PL...

Nie ma co ukrywać, byłam w szoku przez dobrą chwilę, ale na drugi dzień, po obejrzeniu zdjęć przez internet już postanowiłam, że pojedziemy przed wakacjami i tak się stało... Załatwiłam tylko sprawę świadectw, które nauczyciele zgodzili się nam przesłać po zakończeniu roku szkolnego, pożegnaliśmy uroczyście klasy i mogliśmy jechać...

Mogliśmy jechać.... taa... wszystko ładnie piknie.... Spakowałam większość rzeczy. Potem mąż wziął kilka dni wolnego, umówił się z przewoźnikiem rzeczy i przyjechał po nas... Pomógł mi spakować resztę. No ale dopóki nie przyjechało auto do przeprowadzek, nie wiedzieliśmy, ile i co dokładnie będziemy mogli zabrać - auto ma swoja pojemność. Wiedzieliśmy, że nie wszystko na pewno, że może z połowę rzeczy weźmiemy ze sobą z naszego skromnego dobytku. No i dochodzimy do najlepszego -  oto nagle zadzwonił przewoźnik z bombową informacją, że oto utknął w Niemczech i nie ma szans, by przyjechał na umówiony czas. Miał przyjechać dzień później. A my nie mogliśmy czekać, bo mąż za krótko pracował jeszcze, nie miał nawet stałej umowy, szefowie go nie znali na tyle, ani on szefów nie znał dobrze, by dało się załatwić jeszcze dodatkowy dzień wolnego.
 Co zrobić? Musieliśmy jechać... Tylko problem, co z naszym dobytkiem? Kto pomoże załadować? Kto zdecyduje, co brać, a co nie? Telefon tu, telefon tam, latanie po sąsiadach - nikt nie ma czasu. Przewoźnik powiedział, że z załadunkiem nie ma problemu, tylko trzeba mu zapłacić dodatkowo - no to ok.  Na szczęście szwagier wybierał się do sąsiedniego miasteczka i zgodził się dopilnować załadunku i zamknąć potem mieszkanie... Tyle tylko, że on nie miał pojęcia, co ma kazać załadować.  Najważniejsze rzeczy złożyliśmy więc w pośpiechu na jedna kupę i przykleili kartki z informacją, że to trzeba koniecznie zabrać... Gdy transport nasz dotarł po paru dniach do Brukseli, to się okazało, że jeszcze sporo by się zmieściło, no a zostało w Pl dużo... Ech...

W ten oto sposób w Polsce zostało na zawsze masę naszych przydatnych rzeczy, pamiątek, zabawek itp,  których z powodu innych niesprzyjających okoliczności nigdy już nie odzyskamy.

A ta nasza podróż wtedy... bosssze.... Nie dość, że w ogóle nie lubię jazdy na dalekie odległości, nie dość, że nasz stary ford mondeo był wyładowany po dach i nawet pod nogami mieliśmy jakieś tobołki, nie dość, że sprzęgło padało to jeszcze trzeba było jechać non stop bez większych przystanków, bo czas gonił... A w pierwszych planach mieliśmy nocleg przy granicy z Niemcami, o czym przypomniała nam właścicielka zajazdu dzwoniąc z pytaniem, czy przyjedziemy na ten nocleg, który zarezerwowaliśmy czy nie...? W tym szaleństwie zupełnie zapomnieliśmy o rezerwacji, o noclegu i o wielu rzeczach jeszcze...

Ja nie jestem kierowcą,  więc cała odpowiedzialność za dowiezienie nas na miejsce spadła na męża... 18 godzin za kółkiem prawie bez przerwy... Postoje tylko na siku... Na szczęście nocą na autostradzie było pusto, bo chwilami mąż przysypiał i co jakiś czas zjeżdżał ze swojego pasa... Cały czas myślał tylko o tym, czy zdąży do pracy... Ale zdążył.... Choć do dziś się zastanawiam, jak on tego dnia pracował? Coś koło piątej rano dotarliśmy na miejsce i od razu poszliśmy spać tak jak stoimy  - my na łóżku, dzieci na materacach, które mieliśmy w aucie.... A on o siódmej poszedł do roboty. Szok po prostu...


Pamiątkowa fotka z mieszkania w Brukseli
Ja zaś, gdy rano się obudziłam, nawet nie wiedziałam, gdzie jestem? Znaczy teoretycznie to pamiętałam, że w Brukseli. Ale co ja wiedziałam poza tym o tym miejscu? Ano nic. 
 
Pamiętam, że jak Młode powstawały to obejrzeliśmy sobie dokładnie mieszkanie i ogród, a potem przeszliśmy ulicę wte i z powrotem do najbliższych skrzyżowań. Ładnie tam było. Miejsce spodobało mi się bardzo. Dzieciom chyba też. Już wtedy pokochałam ten kraj, tak od razu, od pierwszego wejrzenia.... 

odkrywanie placów zabaw w Brukseli (Jette)
Potem chodziliśmy co dnia na wycieczki, poznawaliśmy ludzi, oswajaliśmy okolicę. Co dzień wycieczka była w inna stronę, co dnia dalej i dalej... Do dziś widzę uśmiechy i słyszę okrzyki dzieci, gdy odkryliśmy nowy plac zabaw albo park ze stawem pełnym kaczek, czy też fontannę. Ja cieszyłam się ze znalezienia sklepów w okolicy, bo jak przyjechaliśmy tam, to mój mąż nie miał pojęcia, gdzie jest najbliższy sklep - sam do tego mieszkania wprowadził się niedługo przed nami, a zakupy robił tam gdzie pracował. To odkrywanie świata było bardzo przyjemne...
Koning Boudewijnpark Brussel

A jeszcze pierwsze podróże metrem, tramwajem to też niezapomniane chwile... Wcześniej tramwajem jechaliśmy kilka razy w Krakowie podczas wycieczki do tego miasta. A metro to tylko widziałam raz w Warszawie, ale nie jeździłam. 
 

okolice bazyliki w dzielnicy Koekelberg


metro
Któregoś dnia wypuściliśmy na długą pieszą wycieczkę po Brukseli. Szliśmy i szliśmy,  i nagle naszło nas na przejażdżkę metrem... Była jakaś stacja, to weszliśmy no i hahaha my wieśniaki nawet nie wiedzieliśmy, skąd wziąć bilet? Zaczęliśmy się rozglądać wkoło, przyglądać ludziom, co oni robią? No ale pech... większość miała już jakieś bilety i tylko wkładali do czytnika i przechodzili przez bramki... ale skąd te bilety wziąć? Myśleliśmy nawet przez chwilę w kategoriach polskich, że może nie można w niedzielę kupować biletów, że trzeba to wcześniej zrobić czy coś... Jednak w końcu jakiś facet podszedł do maszyny, która stała w rogu i ona dała mu bilet... W ten sposób odkryliśmy istnienie automatów do biletów - pierwszy raz wtedy coś takiego na oczy zobaczyłam (w tv się nie liczy), choć niby żyję trzydzieściparę lat na świecie... Przez te 2 ostatnie lata wiele jeszcze podobnych odkryć poczyniłam, dochodząc tym samym do wniosku, że na nasze Podkarpacie to cywilizacja tak nie całkiem jeszcze dotarła chyba... i człowiek przez to na głupka co raz wychodzi, ot, w dupie był i gówno widział...

No ale zlokalizowanie automatu samo w sobie nie wiele daje, gdy obsługa jest po francusku i niderlandzku, a człowiek nie zna ani jednego słowa po takowemu... Normalnie jaja jak berety... ale się ośmialiśmy, zanim obczailiśmy jak to cóś działa i do czego służą te pokrętła i inne tam przyciski...? Metodą prób i błędów udało nam się spowodować, że w końcu wypadł  pierwszy bilet... Ale to była radocha... Zupełnie jak w filmie 'Sami swoi'... "ja tylko pociągnął...". A ile emocji przy pierwszym przechodzeniu przez bramki, ile przy jeździe schodami, ile przy wsiadaniu do metra... No i zrozumienie, z którego toru będzie jechał pociąg we właściwą stronę.... Chociaż o wysiadanie się nie stresowaliśmy, bo mieszkaliśmy przy ostatniej stacji hehe. Miło się wspomina takie chwile, bo to była przygoda dla nas ludzi z polskiego zadupia... Jak znam życie,  wielu pewnie rży teraz, bo jakże można być takim zacofanym... A można... I człowiek się cieszy, że.... (znaczy ja się cieszę, inni to nie wiem) że ciągle czegoś nowego się w życiu dowiaduję, choćby takiej błahostki jak to, jak kupić bilet w automacie?

nasze okolice w Brukseli

Czasem wspomina się z uśmiechem te wszystkie nasze przygody i hece. Czasem jednak też się zastanawiam, jakim cudem nam się udało przetrwać do dziś dnia cało i zdrowo z tymi wszystkimi niespodziankami od losu? I przetrwać  tej Brukseli bez pieniędzy, bez języka... Sami rzuciliśmy siebie na głęboką wodę od razu, bez przygotowań, bez rozgrzewki i to był szok.... ale nie utonęliśmy i to jest najważniejsze. dziś płyniemy już spokojnie... może nie jakoś wspaniale, może czasem jeszcze nas ciągnie pod wodę, ale płyniemy wytrwale naprzód i się  nie poddajemy...

Nie raz próbuję sobie wyobrazić, jak żyło by nam się w Polsce dziś w tej naszej kawalerce? Chyba byśmy się wzajemnie pozabijali albo co.... Co byśmy dziś jedli? Czym płacili rachunki, gdy nie było tam dla mnie szans na prace jakąkolwiek - w UP dawali mi przez rok te same pięć od dawna nieaktualnych (i na dodatek dla facetów) ogłoszeń o pracy... Mam bujną wyobraźnię, ale w tej sytuacji i ona wymięka... A szkoła? Dzizas, co z tego że po polsku? co z tego, że może dzieci by skończyły kiedyś liceum, może poszły na studia? a potem...? co będzie potem? 
Tutaj też nie wiem, jak się życie potoczy. Nikt tego nie wie. Może się zdarzyć milion nieoczekiwanych rzeczy ze śmiercią, chorobą, wojną, powodzią włącznie. Kto wie, co los nam ześle? Wiem jednak, że dziś po dwóch latach mieszkania w obcym, ale już prawie oswojonym, miejscu czuje się bezpiecznie i w miarę stabilnie. Mamy jeszcze wiele spraw, starych i nowych problemów do rozwiązania i wyprostowania, ale na bieżąco żyje nam się już spokojnie. Mamy dach nad głową i pełne miski, stać nas na drobne przyjemności i drobne naprawy zdrowia. 

Dla tego dzisiejszego spokoju warto było przeżyć to wszystko, co przeżyliśmy - to rozstanie i tęsknotę,  te nerwy, ten strach, to zagubienie...

Co los przyniesie? Nie wiemy. Jeszcze różnie być może, może lepiej, a może i gorzej niż było dotąd. Teraz jednak cieszymy się tym co mamy, bo jest czym. Mamy siebie, mamy wspaniałe i niepowtarzalne dzieci, jesteśmy zdrowi - to jest najważniejsze. Mamy też już pracę, mamy już wielu dobrych znajomych i to zarówno wśród Belgów jak i Polaków jak i innych narodów. Myślę, że nie przesadzę, jeśli powiem w tym momencie, że jesteśmy lubiani w pracy, w szkole, w sąsiedztwie, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się o tym świadczyć. 

Hm, ostatnio nawet pogadałam sobie z sąsiadką... No se ktoś myśli - też mi rewelacja... Ale dla mnie takie momenty są ważne, bo to nie jest wcale takie proste. Przyjechawszy tutaj rozumiałam tylko "tak", "nie", "Dzień dobry" i "dziękuję" i to wszystko. Przeto nie było mowy o rozmowie z kim kolwiek. Teraz moja znajomość języka jest znacznie lepsza. Nadal nie jest to jednak poziom odpowiedni do szalonych dyskusji na każdy temat, czy w ogóle dyskusji. Nie zmienia to faktu, że chcę rozmawiać z człowiekami nawet z taką byle jaką jeszcze znajomością niderlandzkiego. No ale trudno jest zagaić do kogoś bez powodu, jak się nie zna dobrze języka... To wręcz głupio jest, a nie trudno... Na szczęście zdarza się, że czasem ktoś sam zagadnie i o to czy tamto zacznie pytać... No właśnie ostatnio - jak młody szalał na rowerku a ja łaziłam za nim krok w krok- sąsiadka zaczęła do niego coś gadać, a on jej odpowiedział... A potem powiedziała do mnie coś po angielsku a ja jej odpowiedziałam po niderlandzku, co wyraźnie ją ucieszyło (nie pierwszy raz zresztą widziałam taką reakcję z czego wniosek, że ludzie wolą jak się mówi do nich w ich języku nawet jak się mówi ciulowo). Wymieniłyśmy więc podstawowe informacje na temat naszych rodzin. Ja oczywiśćie czasem muszę naokoło tłumaczyć, bo mi wyrazów brakuje i do tego wiem, że gramatyki chwilami nieogarniam... Ha, często zaraz jak coś powiem, uświadamiam sobie jak powinno to brzmieć prawidłowo i to jest irytujące czasem... no bo wiesz a mówisz źle... Najważniejsze, że sąsiadka obiecała rozmawiać ze mną częściej, bo - jak sama stwierdziła - muszę teraz dużo ćwiczyć. Mam już kilka takich osób w okolicy, które od czasu do czasu zechcą choć parę słów wymienić i to jest bardzo miłe dla mnie i pomocne dla mojego niderlandzkiego... Mamy też z Dorem zaproszenie do jego klasowej koleżanki do wspólnej zabawy na przyszły tydzień... Miło będzie poznać bliżej rodziców koleżanki synka...
Tak więc pomalutku integrujemy się z naszą wsią i resztą okolicy. Powoli, ale systematycznie poznajemy coraz to nowych ludzi, a tych których już znamy, poznajemy jeszcze lepiej.

W Belgii jesteśmy równe dwa lata, a tutaj we Flandrii nie całe 20 miesięcy. Czas to niedługi, jednak gdy widzę co dnia wokół znajome uśmiechnięte twarze, czuję, że jesteśmy u siebie i mam nadzieję, że będzie nam dane przeżyć tu w miarę spokojnie kolejne lata, bo mieszkamy w fantastycznej okolicy, wśród superowych ludzi.












2 komentarze:

  1. Super wpis,bo u u mnie w czerwcu też mija dwa lata jak przyjechaliśmy z dziećmi do Belgii-mąż już tu pracował 4 lata.I wszystko było dokładnie jak u ciebie,to pakowanie samochodu po sam dach,ta długaśna podróż jeszcze do tego niemowlę.Początki ciężki,bo nowe miejsce,język którego nie znamy,właściwie to musieliśmy zaczynać od zera i też w wielu sprawach byłam zacofana,teraz oczywiście się z tego śmieję ale wtedy mi do śmiechu nie było,bo strach był nawet do sklepu pójść.A teraz mogę stwierdzić,że jestem już oswojona chociaż pewnie minie kilka lat zanim dokładnie poznam ten kraj.Języka się uczę i mimo,że skończyłam dopiero pierwszy stopień czyli same podstawy dużo mi to dało.Nabrałam pewności siebie i otworzyłam się na ludzi.Także na dzień dzisiejszy czuję się tu super i moje dzieci też.Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze wiedzieć, że są tu inni, którzy nie wstydzą się przyznać, że nie są supermanami, tylko zwykłymi ludźmi, którzy mają prawo czegoś nie wiedzieć, nie znać języka, bo czytanie wiecznie o tym jak to Polacy przyjeżdżający do Belgii wiedzą wszystko (nawet lepiej niż sami Belgowie) na temat tego kraju bywa męczące... Miło przeczytać, że i Ty jesteś w trakcie oswajania tego kraju i nauki języka. Pozdrawiam

      Usuń

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima