21 czerwca 2015

Jeszcze tylko poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek, a potem WAKACJE!

Ani się obejrzeliśmy, a kolejny rok szkolny przeminął. Dopiero co pełna niepewności prowadziłam synka do przedszkola we wrześniu. Obawiałam się, że się mu nie spodoba, że będzie to dla niego za duży stres, za duże obciążenie...? Wszak to 7 godzin dziennie wśród ludzi mówiących w obcym języku, z dala od mamy, taty, wśród szkolnego gwaru, co dla dwuipółletniego chłopca mogło być zbyt dużą zmianą. Jednak moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne. Doro z wielką chęcią poszedł do szkoły. Pewnie pamiętacie, jak już na dzień otwarty w sierpniu poszedł z plecakiem, bo tak był przejęty i gotowy na przygodę pod tytułem "szkoła". Potem w okolicach Bożego Narodzenia było trochę problemów, Młody nie chciał iść rano do szkoły i zostawał smutny za bramą, co uznałam wstępnie za zmęczenie szkolnym gwarem. Jednak okazało się, że to wina jednego starszego kolegi - znanego przedszkolnego łobuziaka, który dokuczał naszemu, popychał, przewracał, etc. Po publicznym opierniczeniu zuchwalca przez wychowawczynię problem się skończył, a Młody na powrót zaczął z ochotą chodzić do szkoły. Co ciekawe, dziś nasz Młody już się tamtego nie boi, choć jego dokazywanie się nie skończyło, bo nie raz widzę rano, jak któraś z pań na niego krzyczy albo wyciąga za łapkę poza grupę dzieci, z których co najmniej jedno płacze. Odnoszę wrażenie, że Młody się zahartował w bojach i  nauczył sobie radzić. Ostatnie tygodnie to, rzekłabym, nawet sam zaczął nieźle dawać w pióra, bo podejrzewam, że skoro w domu robi się coraz bardziej upierdliwy to i w szkole nie jest inaczej. No cóż - uroki życia w grupie - dzieci uczą się zarówno pozytywnych jak i negatywnych zachowań jak plucie i wystawianie jęzora...

 Przez rok do kilkuosobowej klasy, w jakiej to zaczynali we wrześniu, co kilka tygodni dołączały nowe dzieci, które osiągały wiek 2 i pół roku. Tym oto sposobem Doro kończy przedszkole w bardzo licznej klasie, bo prawie 30osobowej, którą od jakiegoś czasu opiekuje się dwie panie - jedna by nie ogarnęła takiej gromadki małych ruchliwych pszczółek.

Nie wiem, jak życie przedszkolne toczy się w Polsce, bo nie miałam przyjemności tam posyłać dzieci do przedszkola (nie licząc zerówki). Z tej prostej przyczyny, że takowego w okolicy nie mieliśmy. Znaczy było jedno 4 km od nas, ale było płatne a mnie nie było stać na takie ekstrawagancje. Zresztą choćby nawet, to wozić rowerem dwoje dzieci się nie da, a już w zimie, gdy śniegu po dupę, to nawet jednego nie da rady. Mniejsza o to. Tu przedszkole, tak samo jak szkołę podstawową, mamy na szczęście za darmo (nie licząc wycieczek i świetlicy, bo za to akurat się płaci). Życie przedszkolne w naszej szkole jest bardzo ciekawe w każdym bądź razie. Każdego tygodnia malcy pracowali nad innym tematem poznając w ten sposób nowe słówka adekwatne do tematu, właściwe okolicznościom zachowania, przygotowywali tematyczne prace plastyczne, brali udział w wycieczkach i innych wydarzeniach szkolnych. I tak już w jesieni Doro był na swej pierwszej szkolnej wycieczce do kina. Później razem z pozostałymi przedszkolakami i wychowawczyniami przygotowywał fantastyczne godzinne przedstawienie dla babć i dziadków. W grudniu przygotowywali poczęstunek dla konia Świętego Mikołaja, gdzie nagrodą było oczywiście spotkanie z samym  'Sinterklaasem' i Czarnym Pietrkiem. Było też ubieranie choinki. Była zabawa karnawałowa w tematyce 'średniowiecze', gdzie Doro wystąpił jako książę. Maluchy uczestniczyły też aktywnie w święcie wsi, podczas którego całą klasą poszli na frytki i karuzele. Był też  dzień mamy, gdzie bawiliśmy się w spa.

Był i dzień taty, na którym przedszkolaki wraz ze swoimi tatusiami jeździli po wsi bryczką ciągniętą przez konika. Radocha zarówno dla małych jak i dużych chłopaków. Dzień taty odbywał się zaraz po przedstawieniu Kot w Butach (patrz: kilka postów wcześniej) i był nawiązaniem do tematyki przedstawienia. Podobnie jak temat "kot", który przerabiano w przedszkolu tydzień przed przedstawieniem. Koci tydzień był fajny dla wszystkich dzieci, gdyż jednego dnia mieli bal kotów, gdzie każdy miał stawić się do szkoły w kocim makijażu i innych kocich elementach stroju.
 Innego dnia pani przytargała do szkoły swoje rude kocisko, by dzieci na żywym przykładzie mogły uczyć się, jak kot je, jak się myje, jak należy się nim opiekować, jakie ma miękkie futerko etc etc.

Nie gorszy, a nawet pewnie ciekawszy był 'tydzień dzidziusia', w którym dzieci przynosiły gadżety dla niemowląt, rozmawiały o dzidziusiach i  na żywym przykładzie mogły zobaczyć jak niemowlak je, jak się go kąpie, jak się go przewija, jak kołysze... Gdybym nie widziała zdjęć na stronie szkoły, chyba miała bym wątpliwości, co do opowieści Dorka, że pani kąpała dzidziusia w szkole. No ale faktycznie mama jednej z koleżanek Młodego przyszła w odwiedziny z młodszym braciszkiem tej dziewczynki (to wiedziałam, bo wychowawczyni donosiła o tym w cotygodniowym liście do rodziców) i przytargała wszystkie gadżety z wanienką i przewijakiem włącznie, no i dzieci mogły się przyglądać kąpaniu niemowlaka. Dla Dorcia ten dzidziuś to był czad, nie mógł sie doczekać, kiedy maluszek ich odwiedzi, bo on uwielbia mniejsze od siebie dzieci.

 Z fajniejszych tematów na uwagę zasługuje jeszcze temat "kolory", bo Młodemu się wyjątkowo podobało, że każdego dnia obowiązywał inny kolor ubrania. Wielką radochą było szukanie rano w szafie adekwatnego koloru koszulki. No, żółtej nie mieliśmy na stanie, więc trzeba było naprędce sklep odwiedzić i uzupełnić braki hehe. Fajowo też wyglądały wszystkie dzieci jednakowo ubrane - jednego dnia na żółto, drugiego na zielono, trzeciego na niebiesko, czwartego na czerwono... Ech, wiele było tych tematów przez rok. Za każdym razem dzieciaczki uczyły się czegoś nowego, ciekawego, śpiewały piosenki, malowały, wyklejały... Cieszę się, że Doro z taką ochotą uczestniczył w zajęciach przedszkolnych, że wyśmienicie bawił się z rówieśnikami, że nauczył się wielu słówek i zwrotów niderlandzkich.

prezenty wykonane w szkole dla taty
W minionym tygodniu byłam na wywiadówce u  Dorcia. Tym razem poszłam bez tłumacza, bo uznałam, że moja znajomość języka jest wystarczająca na takie okoliczności. Młody wszak nie ma problemów w szkole, które wymagały by używania trudniejszego słownictwa, a proste rzeczy z tematyki szkolnej mam w miarę opanowane... No i chyba nie przeceniłam swoich możliwości, zrozumiałam wszytko doskonale. Z nauczycielami dobrze się rozmawia, bo mówią poprawnym językiem i... mają cierpliwość :-D. I tak oto dowiedziałam się, że Młody rozumie polecenia i wykonuje je prawidłowo. No, znaczy, jak na faceta przystało, nie lubi i nie ma cierpliwości do rysowania i innych prac plastycznych, toteż raz dwa zostawia pracę i biegnie się bawić w związku z czym nie raz kilkakrotnie pani musi go naganiać do kończenia roboty. Większych problemów jednak nie sprawia. Z dziećmi bawi się zgodnie, dzieli się zabawkami, jest zawsze uśmiechnięty i zadowolony. Nie mówi całymi zdaniami, tylko na razie używa pojedynczych wyrazów do komunikowania swoich potrzeb i poczynań. Toteż pani zaleciła nam ćwiczenie na wakacjach języka i już mam nawet pewien pomysł na ćwiczenie-zabawę do robienia z dziewczynami i Młodym jednocześnie, co wszystkim nam powinno pomóc... No ale zobaczymy, co z planów wakacyjnych uda się zrealizować.

prezenty wykonane w szkole dla taty
Plany... Już mi się miejsce na naszej tablicy przypominąjce skończyło. No jak jakiej tablicy? W kuchni mamy dużą korkową tablicę do przypinania rzeczy do zrobienia... już piętrowo wiszą w niektórych miejscach. Niby wszystko rozpisane, ale z moim zamotaniem i tak się obawiam, że o czymś zapomnę. W tym tygodniu spróbujemy zapisać dziewczyny do szkoły muzycznej, bo będzie dzień otwarty. Starsza myśli o flecie a młodsza jeszcze sama nie wie, czy taniec, czy jednak jakiś instrument, bo jedne koleżanki tańczą, a inne grają na czymś. Obie mają poczucie rytmu i lubią muzykę, więc niech próbują. Na dniu otwartym zapewne będą jakieś prezentacje, więc może coś uda się wybrać. Trzeba czegoś spróbować, jak się tylko da, zanim im ochota przeminie. Dlaczego? A dlaczego nie? Choćby dlatego, że fajnie jest coś umieć. Ale też, dlatego, żeby miały jakieś sensowne zajęcie, jakiś dodatkowy kontakt z rówieśnikami, jakąś grupę, do której czuły by przynależność, bo to też wydaje mi się ważne. Wychowawca twierdzi, że to dobry pomysł, dziewczyny chcą, więc będziemy próbować się zapisać. Nie mam pojęcia, czy to proste, czy nie, czy trzeba spełniać jakieś dodatkowe warunki wiekowe, językowe etc etc. Zobaczymy już za kilka dni. Jak się uda, to pewnie o tym opowiem. Jak się nie uda, zapewne też...

Poza tym chciałabym przynajmniej kilka razy wysłać Tesę i Dora na gminne zajęcia wakacyjne, bo zawsze to kontakt z językiem i innymi dziećmi, no i bez wątpienia fajna zabawa. Codziennie na pewno nie będziemy chodzić, choćby ze względów finansowych. Jakby nie patrzeć dniówka dla dwójki to 14 euro, co wraz dodatkowymi opłatami  za baseny, koncerty czy inne tam wyjazdy daje prawie stówę na tydzień. Poza tym najstarsza jest za stara na te zajęcia, więc siedziała by sama w domu... Trochę sprawę komplikuje też dojazd, bo to zdecydowanie nie po drodze do mojej roboty, czyli musiałabym robić 30 km dziennie na rowerze, co szczerze mówiąc średnio mi się uśmiecha. Ostatnio jednak dostałam od koleżanki propozycję transportu dla młodzieży, więc zobaczymy, jak się to ułoży.
Ja 4 dni muszę chodzić do pracy, wtedy przez 5 godzin dziewczyny będą zajmować się młodym, dlatego dobrze by było jednak na te zajęcia je zawozić choć od czasu do czasu, bo już się wkurzają, że będą mieć beznadziejne wakacje. Do tego Młoda ma mieć nauczyciela, bo mój nauczyciel nl podobno mi kogoś znalazł wśród znajomych i kazał czekać na kontakt, no więc na razie czekam.

Zachwytu nie ma ze strony Młodych w każdym bądź razie. Wiadomo, chciały by gdzieś pojechać na dłużej albo żeby ciotka przyjechała, ale na to raczej się póki co nie zanosi...

 Tyle, że już mają zaproszenia do różnych koleżanek do wspólnej zabawy, więc popołudniami pewno będą gdzieś ganiać po wsi. Myślę, że choć z raz wybierzemy się nad morze, tylko żeby się lato zrobiło, bo jak dotąd to szału nie ma - temperatura 15-20 stopni brrr też mi lato.

 Mój zamierza jechać do Polski na tydzień, ale urlopu ma chyba 3 tygodnie w planach, więc przez dwa będzie zajmował się Młodym - dobre i cokolwiek.

Ja na urlop jeszcze nie zapracowałam, a poza tym jakoś do Polski nie mam ochoty jechać. Już lepiej tu coś pozwiedzać, nad wodą jakąś posiedzieć... W kwestii wody to i dzieci pewnie się ze mną zgodzą, bo wszystkie lubią się pochlapać.

Małżonek szanowny był się w zeszłym tygodniu zapisał na kurs angielskiego, bo po zeszłorocznym niepowodzeniu w nauce niderlandzkiego spowodowanym prawie dwumiesięcznym chorowaniem, postanowił najpierw poprawić swój angielski, żeby móc swobodnie rozmawiać w tym języku, a dopiero ewentualnie zacząć na spokojnie uczyć się języka tubylców.

Ja natomiast w tym tygodniu będę chciała  zapisać się na kolejny etap kursu niderlandzkiego.

mój tort ta pożegnalną lekcję nl
Odebrałam bowiem w minionym tygodniu dyplom z pierwszego etapu - w zeszłym roku zrobiłam 1.1, a w tym 1.2, czyli odpowiedniki A1 i A2. Przede mną etap drugi, czyli B, który składa się z 5 części.  Zważywszy, że u nas zajęcia są tylko raz w tygodniu, więc naumienie się jednej części zajmuje cały rok, postanowiłam poszukać innej szkoły. Przeguglowałam szkoły w 3 prowincjach (województwach) i powiem, że szkół dla dorosłych jest bardzo dużo. W wielu można się uczyć języka 2, 3, 4 razy w tygodniu zarówno rano, po południu jak i wieczorami, jednak mnie interesuje tylko wieczór i wszystko by było, gdyby nie problem z dojazdem. Co się bowiem okazuje? Ano w najbliżej położonych miastach, w których odbywają się wieczorne zajęcia nie ma transportu. Znaczy transport jest i to częsty, z tym, że w dzień i ostatni autobus odjeżdża sporo przed zakończeniem lekcji.
D U P A blada. Jedynie pociągi jeżdżą po nocach, tak więc wybrałam Mechelen. Pociąg mknie nie całe 20 minut, z tym, że trzeba doliczyć dojazd rowerem do stacji, tj jakieś 5 km, no i na pieszki ze stacji do szkoły w Mechelen, ale to będzie raczej mniej niż 2 km. Tam zajęcia z nl odbywają się w kilku miejscach, a nie wiem gdzie mnie skierują z Huis van het Nederlands.
 http://www.huizenvanhetnederlands.be/ Okazuje się bowiem, że na kurs niderlandzkiego trzeba się teraz zapisywać przez tą właśnie instytucję. Nie wiem, jak było w latach poprzednich, ale coś mi się wydaje, że to raczej nowy pomysł. Nic to. Mam nadzieję, że nic mi planów nie pokrzyżuje i uda mi się tam na ten kurs zapisać. Wtedy mogłabym w ciągu jednego roku zaliczyć trzy poziomy, czyli od 2.1 do 2.3 - oczywiście przy sprzyjających wiatrach. Inaczej będę się uczyć jednego języka do usranej śmierci...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko