3 grudnia 2017

Rodzina znowu się powiększyła, bo kłopotów nigdy za wiele :-)

W tym roku postanowiliśmy ubrać choinkę zaraz na początku grudnia, a nie w samą Wigilię czy też dzień przed, jak robiliśmy dotychczas. W Belgii choinki rozbiera się zaraz po Nowym Roku, nie stoją do Gromnicznej jak w PL, więc jest - jak na mój gust - trochę mało czasu, by nacieszyć się tym ładnym, magicznym choinkowo-świątecznym okresem. Stąd taki dziwny pomysł, by wytargać drzewka ze strychu zaraz po 1 grudnia, co właśnie dziś uczyniliśmy. Ubraliśmy trzy choinki - 2 duże i jedną malutką. Nie mówicie mi, że to zawczasu, bo jeden z dalszych sąsiadów zaświecił choinkę i dekoracje okienne zaraz po wszystkich świętych, czyli jakiś miesiąc temu i świecą się non stop od tego czasu. Mistrz po prostu :-) Stwierdziliśmy jednogłośnie, że to musi być wielki wielbiciel Bożego Narodzenia. 

Mikołaj też do nas przyszedł wcześniej w tym roku, bo chyba się domyślił, że w środę nikt nie ma czasu odpakowywać rano prezentów, gdyż matka musi zdążyć do roboty na ósmą, a wcześniej jeszcze podrzucić berbecia do przedszkola. Prezenty podrzucił zanim dzieci wróciły ze szkoły i zostawił w salonie. Młody był bardzo miło zaskoczony, bo rano obliczył, że jeszcze kilka dni do wizyty Mikołaja, a tu taka niespodzianka. Tylko trochę był zawiedziony, że żadnej zabawki nie dostał, bo LEGO to LEGO a nie żadna zabawka. No a koszulki bez obrazków? Dziwne. No i ten Mikołaj to jest zabawny, dwie takie same skarpetki mu przyniósł. Z tego ostatniego stwierdzenia rżeliśmy jak głupki, choć wiedzieliśmy że Młody miał na myśli dwie pary takich samych skarpet :-) 
Poza ubraniami Młody dostał to o czym marzył i mówił od dawna, czyli "moriski", zwane przez innych ludzi świnkami morskimi albo kawiami. Niezadowolenie z prezentu było na szczęście tylko pozorne, w dużej mierze spowodowane brakami z listy życzeń, na której był np monster truck Blaze i gumki (takie gumowe kolczaki do budowania różnych rzeczy, które non stop reklamują w tv). Drugim powodem niezadowolenia było zwyczajne piątkowe zmęczenie, bo przedszkole to też niezły zachrzan dla takiego malucha wbrew temu co się niektórym dorosłym wydaje. W piątkowe wieczory Młody jest zawsze wyraźnie wypompowany i zniechęcony jak stary po całym tygodniu roboty. Tyle tylko, że Młodemu się o wiele szybciej akumulatorki ładują. On już po godzinie jest naładowany, podczas gdy my starzy po całym weekendzie jeszcze nie bardzo. 

Sara
Jak tylko pochłonął hamburgera, nastrój się naprawił i Młody zabrał się za odpakowywanie klocków. Po zbudowaniu rzeczy zawartych w instrukcji, dołączył klocki do reszty kolekcji LEGO i zainteresował się  zwierzaczkami, które w tym czasie już się trochę oswoiły z nowymi dźwiękami i zaczęły wystawiać nosy ze schowanka. Bardzo szybko doszedł do wniosku że to chłopczyk i dziewczynka (choć w rzeczywistości są to chyba 2 samiczki - sprawdzimy jak się już dadzą brać na ręce) i wybrał dla nich adekwatne imiona: Sara i Niko. Potem wypytał o wszystko. Co lubią jeść? Czy będziemy je wypuszczać z klatki? Czy będzie mógł je głaskać i brać na ręce? Czy będzie sam mógł je karmić? Powiem Wam, że mając na uwadze jego niecierpliwość, trochę się obawiałam, czy nie będę musiała cały czas pilnować go razem z jego "moriskami". Okazuje się jednak, że moje obawy były zupełnie niepotrzebne. Młody ma serce i rękę do zwierząt tak samo jak najstarsza siostra. Świnki zamieszkały w jego pokoju i dziś już wiem, że są tam z nim bezpieczne sam na sam. Siedzi koło klatki i bawi się klockami (dorósł do LEGO nie dawno, choć kilka zestawów z prezentów zalegało w pokoju od dawna, tak dopiero teraz budowanie wciągnęło go na dobre) i kątem oka obserwuje swoich podopiecznych buszujących coraz śmielej po swojej klatce. Co jakiś czas ciągnie kogoś do wspólnego przyglądania się lub karmienia jego bobosiów. 

Od rana, jeszcze jak było ciemno, przypominał o listkach dla zwierzaków. Poszliśmy jak tylko się rozwidniło. W tygodniu chodzę po ciemku, bo tu jak jest pochmurno to się jasno koło ósmej dopiero robi, ale zbieranie roślin na macanego to nie jest najlepsze, co się człowiekowi może przytrafić. Na tej łączce oprócz trawy, babki, koniczyny i mniszków rosną też pokrzywy, a ja nie lubię zrywać pokrzyw gołymi rękami za bardzo. Zreszrą wątpię, czy królik by to jadł. Ostatnie dni padał śnieg i trochę podmroziło, więc rano musiałam odmrażać liście dla królika, ale dziś już pada deszcz, więc zielonki dla naszego zoo nam raczej przez zimę nie zabraknie. Belgijski klimat ma swoje zalety :-)

Sara i Niko
Przez dzień Młody też nie zapomniał o swoich pupilach. Co chwilę dopomina się o jakiś przysmak dla nich. Nie to, że cały czas je karmi, ale jak on zgłodnieje, to myśli że świnkom też by coś dał. Deszcz nie deszcz musiałam zakładać kalosze i iść po obiecane gałązki dla świniaków.  Zapamiętał też, że świnki bardzo lubią cykorię i przed południem już przewracał w lodówce, by zanieść ten przysmak świniaczkom. Nie wiem, czy wiecie, ale cykoria to bardzo zdrowe warzywo zarówno dla ludzi jak i zwierzaków. Świnki je uwielbiają. Zaś w Belgii ci tego dostatek, bo cykoria jest tu bardzo popularna. Zresztą o ile mi wiadomo, to właśnie Belgowie odkryli tę roślinę na nowo (jej walory zdrowotne znane już były w starożytności), zaczęli ją masowo uprawiać i rozprzestrzeniać po Europie. Cykorię najczęściej tu chyba zapieka się z boczkiem lub szynką i serem, z cykorii robi się różne sałatki, bardzo popularna jest też kawa z cykorii - taki jakby odpowiednik naszej zbożowej kawy Inki, tyle że Inka smaczniejsza :-) Cykorię zajadają też tutejsze świnki morskie (ich właściciele często o tym piszą w necie). Królik też je, ale nie rzuca się na to jak na mleczyki (mniszki), jabłuszka czy winogron Nasza Fluffy ma świra na punkcie winogronu - uwielbia, choć nie dostaje go dużo bo mam wątpliwości, czy to by było dla niej dobre. Gałęzie też uwielbia wszelakie. Wczoraj przyciągnęłam taką dwumetrową gałązeczkę, która wiatr ułamał z topoli. Do wieczora zostały z niej tylko drzazgi - pracowite to stworzenie.
Flafunia pomaga w porządkach domowych

Oswajanie świnek potrwa jeszcze pewnie kilka dni. Póki co jedna - Sara już swobodnie buszuje po klatce, nie boi się. Druga - Niko jeszcze trochę się wstydzi i każdy najdrobniejszy ruch powoduje, że znika błyskawicznie w domku. 

Jak żyję 40 lat, tak nigdy nie miałam do czynienia ze świnką morską, a trzeba wam wiedzieć, że w naszym domu zawsze było istne zoo. Przez 40 lat przewinęło się w moim domu 8 psów nie licząc potomstwa Gapy i Mrówki (Bobik, Reksio, Gapa, Misiek, Misiek, Raiden, Mrówka, Szrek) i niezliczona ilość kotów (bywało i po 10, bo na wsi były potrzebne do walki ze szczurami, ale też często ginęły w pysku lisa, kuny lub pod kołami samochodów), 4 chomiki (1 brata, 1 siostry, a potem 2 kolejne moich córek), szczurek Killer (te dzikie się nie liczą), rybki (akwarium taty i akwarium brata), papużki faliste (hodowałam je kilkanaście lat, a pierwszą parkę dostałam, gdy byłam niewiele starsza od Młodego), żółwik Adolf, króliki - Max i Luna a teraz Fluffy, no i papużka nimfa Summer (aktualny przyjaciel Młodej). Nie wiem dlaczego nigdy nie trafiła do nas świnka morska? To superowe stworzenie - już to widzę (w końcu mam jakby trochę doświadczenia w hodowli różnych stworzeń). Śmieszy mnie ich sposób poruszania - chodzą prędko (jak błyskawica) ale kanciasto, czyli ze zrywami. Dziewczyny mówią, że chyba im system laguje :-) Fajniaste są i słodkie. Już je wszyscy lubimy. 

Nie jeden się pewnie zastanawia, po cholerę nam tyle zwierząt w jednym domu? No to wam powiem. Po pierwsze dla mnie dom bez zwierząt jest strasznie pusty, surowy i smutny. No zwyczajnie niepełny. Po drugie każdy lubi mieć towarzystwo, przyjaciela, kogoś do przytulania. Mamy siebie nawzajem. Ale nie ma z nami babci, dziadka, wujka, cioci, kuzynki ani kuzyna. Nie ma nikogo.  Nie ma do kogo pójść, przed kim się wyżalić, ponarzekać, przytulić, gdy mama czy tata za bardzo ględzi. Nie ma się z kim pobawić, komu zrobić prezentu na urodziny, nie ma się o kogo troszczyć. Dlatego dobrze mieć choć takiego puchatego, włochatego czy pierzastego małego kumpla, do którego można pogadać, którego można pogłaskać, na którego można popatrzeć, który jest zawsze w pobliżu i który okazuje swoje oddanie, dzięki któremu czuje się człowiek zawsze potrzebny. Jeśli nie zaznaliście nigdy samotności, to pewnie nie wiecie, ile znaczy dla człowieka obecność takiej małej istoty, a znaczy bardzo wiele. Sama na własnej skórze doświadczyłam tej ludzko-zwierzęcej przyjaźni i poczułam jej moc. Dziś obserwuję dobroczynny wpływ tej magii na moje dzieci. Bo choć...
"Dla całego świata możesz być nikim, ale dla kogoś możesz być całym światem" - Antoine de Saint-Exupery.

Ponadto dziecko posiadając podopiecznego, uczy się cierpliwości, troski, odpowiedzialności, empatii, wrażliwości. Naturalnie pod warunkiem, że sam dorosły nie traktuje zwierzaka jako zwykłej zabawki.  Jeśli dla kogoś żywa istota jest zabawką, powinien jednak ograniczyć się do klocków i pluszaków...
Fluffy, jako asystent sprzątaczki :-)

Dla nas dorosłych to też odpowiedzialność i dodatkowe obowiązki oraz dodatkowe wydatki, ale moim zdaniem warto poświęcić te parę centów i pare minut, bo myślę, że to się zwróci i to z nawiązką. Czy radość w oczach dziecka i jego szczęście ma jakąś cenę, której nie warto by było zapłacić? Czy nie warto poświęcić tych paru minut i paru euro, by pomóc własnemu dziecku stać się odpowiedzialną, wrażliwą i troskliwą istotą? 
pod łóżkiem pani jest bezpiecznie 

Nasze życie jednak na zoo się nie kończy. Zwierzakami zajmujemy się i cieszymy tylko porankami, wieczorami i w weekendy oraz w wakacje. Poza tym musimy wszyscy ciężko pracować. Nic się pod tym względem specjalnie ostatnio nie zmieniło. Mnie tylko godzin pracy co jakiś czas przybywa, a to wiąże się niestety z coraz rzadszą obecnością porządnego obiadu w naszym domu, bo jak wszyscy wrócimy o 17 do domu to nie bardzo ma sens zabierania się za gotowanie czegokolwiek, bo nikt nie będzie czekał o głodzie godzinę na żarcie, zwłaszcza że o dwudziestej pierwszej kładziemy się spać, a wcześniej młodzież musi odrobić lekcje i pouczyć się, my też tam zawsze jakieś obowiązki mamy do wykonania, a odpoczynek też jest niezbędny, gdy żyje się w takim rytmie. Czasem gotuje się na dwa dni, czasem ratuje gotowcami lub frytkami. Zdarza mi się gotować lub podgotowywać coś rano, ale to nie jest proste nawet jak się wstanie o piątej. Jest mi coraz ciężej ogarniać rzeczywistość. Nie chodzi tu tyle o czas, co o samopoczucie. Gdzieś mi się ostatnio zgubiły mój niekończący się optymizm i pozytywna energia. Dupa. Czarna dupa. Jestem dobrym psychologiem dla innych. Wiem jak wspierać innych i wyciągać ich z doła. Cieszę się i jestem dumna, że mam ten dar, bo przecież jestem mamą Trójcy ze skłonnością do pakowania się w kłopoty i często mi się to przydaje. Tyle tylko, że jak ja nie mam chwilowo (mam nadzieję) powera to i innym pomóc nie mogę, czyli dupa. Czarna dupa. Jestem w czarnej dupie i tym razem nie mam pomysłu na to jak sie z niej wydostać. Albo inaczej - nie chce mi się chcieć. Nie mam siły do walki ze sobą, do szukania pomysłów. Jestem w ciul zmęczona psychicznie. Fizycznie też, choć mniej. Dętka. Od jakiegoś czasu cierpię na bezsenność i to jest być może przyczyna zmęczenia. Wielce prawdopodobne, że  winne są hormony (te które mam od natury i te które biorę dodatkowo) i nie długo będę testować inne bajery. Niestety doktorka nie może mi zagwarantować czy to pomoże i czy jak pomoże to nie pogorszy tego co wcześniej naprawiło, a serio nie wiem co lepsze - zmęczenie spowodowane przez bezsenność i inne skutki uboczne pigułek czy zmęczenie spowodowane 14 dniową obfitą miesiączką...? Różnica po byku. W takich sytuacjach czuję, że mam faktycznie te 40 lat, czyli  jestem stara i maszyna się zaczyna psuć, a części zamiennych już nie produkują dla tego rocznika :-) 

A może po prostu zwyczajnie mój organizm w ten sposób reaguje na stabilizację i względny spokój. Jako się rzekło - wyszliśmy wreszcie na prostą ze wszystkim. Dogadujemy się z ludźmi, rozumiemy Belgię z grubsza, mamy pracę i zarabiamy wystarczająco by nie martwić się za co przeżyć kolejne dni. Dziewczyny odnalazły się w szkołach i radzą sobie dobrze i coraz lepiej,  ciągle do przodu. Już się o nie nie martwię, bo już wiem, że sobie poradzą. No, drobne problemy ciągle są i wypadało by jeszcze od czasu do czasu się przyłożyć, poświęcić te pół godziny dziennie, ale kurde nie chce mi się, nie mam sił... Robię to rzadko. Niby nauczyciele mówią, że nie muszę pomagać dziewczynom, ale ja wiem, że pomoc by mogła przyśpieszyć postęp. Nie mam oczywiście na myśli odrabiania lekcji za nie czy coś, bo tego nie potrzebuje żadna z nich. Potrzebują jednak czasem przypomnienia, ponaglenia, symbolicznego kopa na rozpęd. Najstarszej pomaga wspólne zaglądanie do książek, ale taaak mi się nieee chceee że tylko czasem się do tego zmuszę. Choć codziennie planuję, że "jutro muszę z nią przysiąść", ale zwykle kończy się na pogadaniu o szkole przy obiadokolacji czy śniadaniu i na przypomnieniach o lekcjach... Najstarsza jednak mówi, że raz, dwa razy w tygodniu w szkole spotyka się z panią, którą jej przydzielili (nie dawno powstało takie jakby nowe stanowisko - ondersteuner, "wspieracz"(?) - o taką osobę może poprosić szkoła dla konkretnego ucznia i ta osoba przyjeżdża do szkoły by pomagac temu uczniowi w nauce, w radzeniu sobie z życiem szkolnym, po prostu ma wspierać go). Ondersteuner mojej córki organizuje dla niej specjalne lekcje dodatkowe, na których pomaga jej w nauce niderlandzkiego i francuskiego. Podobno jej to dużo daje. No, w każdym bądź razie córka jest bardzo zadowolona z tej pomocy i z tej pani. Nie długo mamy kolejne spotkanie w domu z panią z poradni i tym "ondersteunerem". Tak, okazuje się, że nie zawsze rodzic musi jeździć na spotkania z poradnią czy innymi mądrolami. Równie dobrze mogą oni się pofatygować do rodzica. Podoba mi się to rozwiązanie, zwłaszcza, że nic mnie to nie kosztuje, a mają bardzo ciekawe pomysły do zaoferowania. Nie dawno byłam na spotkaniu w szkole, gdzie poza w/w paniami był też dyrektor, mentorka i leerlingbegeleider (to jakby odpowiednik polskiego pedagoga szkolnego połączony z funkcją sekretarki i pośrednika w relacjach uczeń-nauczyciel). Dowiedziałam się kilku nowych rzeczy na temat możliwości belgijskich szkół i po raz kolejny przekonałam się, że szkole na prawdę zależy na dobru ucznia a nie tylko dobru systemu (choć to jest dla nich b. ważne) i mogą efektywnie mu pomóc. Może na tym nowym spotkaniu będą mi kazali coś porobić z córką, bo to by mnie mogło zmotywować do działania... Może... Może samej mi się uda wydobyć z tej czarnej dupe w końcu. Może opowiedzenie o tym mi pomoże - czasem pomaga. 

Na koniec taka historia, która mnie rozbawiła, choć pewnie rozbawić nie powinna, gdybym była bardziej normalna (biorąc pod uwagę kryterium powszechnej normalności, bo ja mam swoją własną normalność i ona z tym kryterium się nie specjalnie pokrywa).

Przychodzi Młoda ze szkoły któregoś dnia i mówi - Sorry, że tak późno, ale musiałam zostać po lekcjach za karę, bo się pobiłam z chłopakiem.
- No ja pierdzielę, Ciebie puścić między ludzi - śmieję się - Czyli, że kopnęłaś go czy co?
- Nie, to on mnie kopnął, a ja mu oddałam bo co mnie będzie kopał jak mu nic nie zrobiłam... No i zaczęliśmy się bić. Ludzie się oczywiście zaraz zlecieli i zaczęli kibicować. No i przez nich nauczyciel to zobaczył i rozgonił ich a nam kazał iść do klasy i musieliśmy zostać po kozie za karę, ale uwagi nie dostałam.

Po czym pochwaliła się odniesionymi siniakami i zadrapaniami. To serio musiała być regularna nawalanka i nie mogę sobie tego wyobrazić bez pochichrania się. 

To jest sytuacja z cyklu "nie wiadomo, śmiać się czy płakać". Co innego bowiem dowiedzieć się, że siedmiolatek pobił się z kolegą, a co innego usłyszeć tę opowieść od córki, która już przerosła własną matkę. 
Jak człowiek, znaczy rodzic powinien zareagować w takiej sytuacji? Ochrzanić? Niby dlaczego, skoro to nie ona zaczęła? Dziś ją ktoś kopnie, jutro popchnie, a za kilka lat będzie pozwalać by facet ją lał systematycznie i znosić to pokornie, bo "dziewczyny się nie biją", bo "kobiety są posłuszne". 
Nie byłam przygotowana na taką sytuację i musiałam szybko myśleć. Nie ochrzaniłam, nie wyśmiałam, choć uśmiech szeroki na ryju zagościł. Powiedziałam tylko, by spróbowała unikać takich sytuacji, nie prowokowała i trochę próbowała panować nad agresją, bo tamten kopniak prawdopodobnie nie pojawił się bez powodu - ona ma dość cięty język i lubi komentować rzeczywistość... 
Po kilku dniach zapytałam o tego kolegę i ogólne nastroje w szkole po tym wydarzeniu. Kolega (z innej klasy) boczy się ponoć na nią, dostał metkę "damski bokser" (czyli z młodzieżą ogólnie wszystko w normie). Na nią nikt się nie gniewa, dostała metkę "agresywna baba - nie zaczepiać", czyli jest dobrze. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko