Uwielbiam polskie urzędy. Te zawsze dostarczą człowiekowi rozywki po pachy... tyle że czasem nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać, czy zwyczajnie pójść i jednemu z drugim zasadzić porządnego kopa w dupę.
Tak. Gdy sześć lat temu postanowiliśmy opóścić ten padół łez krainę mlekiem i miodem płynącą, poszłam byłam do najbliżeszgo urzędu gminy się zapytać, jaka jest różnica pomiędzy paszportem a dowodem osobistym jeśli idzie o wyjazd do Belgii na dłuższy, bliżej nieokreślony czas. Bo wiecie, ja prosty człowiek ze wsi jestem, baba niedouczona, to się chciałam u kompetentnych ludzi doinformować, żeby błędu nie popełnić. Wydawało mi się wtenczas, że taki urząd to właśnie jest miejsce właściwe ku temu... No i tam kompetnetna pani (bo w polskich urzędach tylko takie pracują przecież, nie żadne tam znajome króliczka, czy coś no nie?) powiedziała, że nie ma żadnej różnicy jeśli chodzi o użytkowanie, wartość formalną tychże w UE. Różnica dotyczy tylko miejsca wyrobienia... Po paszporty musiałabym jechać 2 razy z trójką małych wtedy dzieci do Rzeszowiku busami te 60 km i tam dalej na piechty popylać do urzędu, a dowody mogłam wyrobić w gminie. No to oczywiście że dowody żeśmy wyrobili SKORO NICZYM SIĘ NIE RÓŻNIĄ pod względem formalnym i użytkowym...
KURWA! Potem po kilku tygodniach poszłam się wymeldować, bo wyjeżdżaliśmy na stałe z kraju. Bylondyna kazała nam wypełnić jakieś dokumenty na korytarzu na kolanie. Bo przecie pokoje to oni w tej gminie od srania tam pewnie mają (w naszej belgijskiej gminie rzecz nie do pomyślenia), a potem z wielka radością nas poinformowała, że nasze dowody stracą ważność za 3 miesiące. Doprawdy w chuj śmieszne! No ale kij im w oko. Bez polskich dowodów się da żyć, tylko po co kogoś w chuja robić, jak się pyta wcześniej jak człowiek? Nie wiem, czy te urzędasy mają z tego ubaw, że drugiemu dojebały, czy to zwyczajne same barany tam są zatrudnione, które nie mają bladego pojęcia o swojej robocie czy w o ogóle o czymkolwiek...
No ale dobra, dowody były ważne przez 3 miesiące, zatem zdążyliśmy się zameldować i wszystko inne pozałatwiać. Potem dostaliśmy belgijskie dowody, a dokładnie karty pobytu ważne 5 lat i one nam wystarczają zupełnie do życia codziennego w tym kraju. Na nie załatwia się wszystko w każdym urzędzie. Więcej, one mają czip, czyli służą jako podpis elektroniczny, co umożliwia nam załatwianie większośćci formalności bez wychodzenia z domu. Każdy ma PIN do dowodu, a czytniki można kupić w każdym większym sklepie (także zwykłym markecie) za kilkanaście €. Ja akurat mam wbudowane to ustrojstwo w mojego lapka.
Niestety brak ważnych polskich dokumentów (dopóki nie ma się tutejszego obywatelstwa) uniemożliwia praktycznie wyjazd z Belgii. Nie można latać, nie można pomykać zagramanicznymi pociągami czy autobusami. Autem też teoretycznie nie można jeździć. Teoretycznie, czyli legalnie. Praktycznie to kto mi zabroni? Problem by był jednak, gdyby coś się w drodze zdarzyło - głupia stłuczka, wypadek, wizyta w zagramanicznym (innym niż belgijski) szpitalu czy coś. No, nieposiadanie ważnych dokumentów mogło by być dużym problemem. No ale jak to mówią NO RISK NO FUN. Od czasu do czasu jeździliśmy tu i ówdzie i żyjemy.
Jednak doszliśmy do wniosku, że pora się ogarnąć i przestać liczyć na łut szczęścia, znaleźć trochę czasu i pieniędzy, by w końcu powyrabiać wszystkim te polskie dokumenty...
No i dobra. W związku że uważamy się nadal za niedoinformowanych i nierozgarnietych (a nasze działania w tej kwestii tylko to potwierdzają) postanowiliśmy się ZNOWU dowiedzieć u KOMPETENTNEGO ŹRÓDŁA, jak stoją sprawy z wyrobieniem polskich dokumentów, gdy się mieszka za granicą.
Tym razem za kompetentne źródło uznaliśmy polską ambasadę. No i może trafnie, tyle że do nich się nie pisze mejli, żeby się czegoś dowiedzieć, bo... "mejl to mejl a tu w urzędzie to co innego" - że zacytuję na to miejsce skądinąd bardzo miłą (choć lekko sztywnawą) urzędniczkę.
Mieszkając w BE sześć już prawie lat, się człowiek zdążył przyzwyczaić, że w tym kraju prawie wszystko da się załatwić przez internet, a mejl jest traktowany na równi z listem poleconym jeśli idzie o ważność urzędową. No ale Belgia to Belgia, a Polska to co innego.
Wiecie, niby się logiczne wydaje, że w ambasadzie można wyrobić polskie dokumenty nie mając takowych ważnych przy sobie, bo niby jak inaczej człowiek mogłby nabyć takie dokumenty, skoro TEORETYCZNIE nie może poruszać się po zagranicach bez dokumentów, czyli teoretycznie nie może se pyknąć do Polszy i tam załatwić...
No ale chcieliśmy się upewnić co do tego, doinformować i takie tam. BŁĄD! Zawsze namawiam wszytkich (i sama to robię) do informowania się u źródła. Od teraz będę dodawać "nie dotyczy polskich urzędów". W przypadku polskich urzędów lepiej jednak brać rzeczy na logikę, bez zadawania głupich pytań, bo dostanie się kupę głupich odpowiedzi, w których każda będzie inna od poprzedniej :-)
Od jednego urzędnika się dowiedzieliśmy, że w ambasadzie można wyrobić dowód osobisty (urzędnik nawet cenę podał!), ale to nie prawda! Można dokończyć wyrabianie podpisu elektronicznego, dzięki któremu można złożyć w ambasadzie wniosek o wyrobienie dowodu osobistego, ale odebrać i tak trzeba jechać do PL osobiście... To nie wiem po co w ogóle się z tym srać...
Od innego się dowiedzieliśmy, że trzeba mieć ważne, znaczy świeże akty urodzenia. Ganiałam osobistą Matkę i Siostrę po urzędach w PL NA DARMO!!! Jedyny dokument, którego tak na prawdę potrzebowałam z PL to decyzja sądu o pozbawieniu praw rodzicielskich co do moich dzieci. Bez tego nie mogę bowiem podejmować samodzielnie żadnych ważnych decycji wobec dziecka.
Jeden NA PRAWDĘ kompetenty (jednak tacy istnieją) urzędnik w końcu napisał w mejlu konkretnie, że PASZPORTY WYRABIA SIĘ NA PODSTAWIE HISTORII DOKUMENTÓW. Jeśli mamy PESELe i jakieś nasze dokumenty (TAKŻE NIEWAŻNE!) to to nam wystraczy do wyrobienia paszportu.
Jeżyczku, i nie można tak od razu? No dobra, Wy się może teraz śmiejecie, że ktoś o takie głupoty w ogóle może sie pytać, ale ja nigdy nie miałam paszportu, nigdy wcześniej nie byłam za granicą - Belgia to mój pierwszy wyjazd i ja ciągle się wszystkiego uczę. Także tak prostych rzeczy jak wyrabianie paszportu.
Bo to prosta rzecz. Potrzebny był tylko stary, nie ważny od dawna dowód osobisty, aktualne zdjątko, wniosek, który wypełnia się tam na miejscu i 110€ GOTÓWKĄ bo nie mają tam w tej ambasadzie "tego do tego". Najważniejsze jednak jest umówienie spotkania na konkretny dzień i godzinę i to - O DZIWO! - robi się tylko i wyłącznie przez internet. ŁAŁ...
No i potem urzędnik pełen entuzjazmu i dumy tłumaczy, że w INTERNECIE na tej stronie (tu urzędnik zakreśla z na żółto adres strony internetowej wydrukowany na kartce) trzeba kliknąć i wejść i się zalogować korzystajac z tego i tego i że wtedy tam można sprawdzić, czy dokumenty są już gotowe. No łał.... ale faktycznie znając polskie realia i mając w pamięci jakie tu polskie orły czasem spotykam, to ja się nie dziwię, że to trza aż tak dokładnie tłumaczyć jak się sprawdza w necie to czy tamto...
Jakie znowu polskie realia? Że niby Polska ma internety od dawna i co ja w ogóle tu insynuuję...? Niestety - z tego co mi wiadomo - Polska ma owszem internety (i to całkiem zacne) sprzęty i całą kupę mądrych, ogarniętych w internetach ludzi (nie wiem czy nie bardziej niż np tu), ale tam nic nie działa jak należy, bo każdy chuj na swój strój i drugiemu na złość.
Moja Osobista Matka, która jest od dawna w internetach bardzo ogarnięta, nie raz narzeka, że guzik z tego, że ma kompa z dostępem do sieci, jak ze wszystkim i tak trza iść do urzędu osobiście, bo nikt nikomu nie wierzy, dowody nie mają czipa (dopiero tera mają być nowsze nowe z czipem), ...bo mejl to mejl a tu w urzędzie to co innego ;-)
Dobra, pośmiałam się z urzędów i swojej głupoty, to teraz ciekawostka z innej beczki...
Wczoraj znowu zauważyłam, jak świat się zmienił od czasów, gdy to ja chodziłam jeszcze na poziomki z drabiną...
Byłam wczoraj sprzedawać hot-dogi, cukierki i chipsy oraz piec wafle, znaczy gofry na patyku podczas imprezy karnawałowej w naszej szkole podstawowej. Dokładnie to w dawnej sali parafialnej, w której odbywają się przenajróżniejsze wiejskie imprezy (urodziny, komunie, sylwestry, spotkania emerytów itp). Po południu była zabawa dla uczniów, potem do białego rana potupaja dla starych. Ja pomagałam tylko przy tej dla dzieci (i dziś przy sprzataniu sali), bo ja chodzę spać o 20, góra 21 to gdzie się na nocki nadaję haha.
I na tej zabawie dla małolatów (klasy 1-6) zaobserwowałam dziwne zjawisko. Otóż - proszę państwa - wśród dzisiejszej młodzieży to chłopaki szaleją na parkiecie a laski podpierają ściany. No serio, ździweczko mnie szarpnęło podczas konkursu, jaki prowadzili inni członkowie Rady Rodziców. Dziewczyny kontra chłopaki. W kilku zadaniach trzeba było zatańczyć do zadanej muzyki, w innych zaśpiewać (karaoke) - pomocą miała być animacja na dużym ekranie (to się pewnie jakoś fachowo nazywa, ale musiałabym Młodych pytać bo nie w temacie jestem), no i tekst przy karaoke to wiadomo. Chłopaki miały muzę z Fortnite. SZOK W TRAMPKACH! Nie wiem, czy któryś ze sporej grupy chłopaków nie umiał zatańczyć do tych kawałków. Wszyscy to znali - to jest pewne, bo wszyscy grają w Fortnite - ale grać i oglądać a umieć samemu to jakby dwie różne rzeczy. Tak mi się przynajmniej do wczoraj wydawało... Czadzior. Przyjemnie się patrzy na taką tańczącą (i to jak!) młodzież.
Dziewczyny miały coś dziewczyńskiego (na tym się akurat nie znam, bo moje mają specyficzne gust nie mające nic wspólnego z trendami - choć one trendy znają, a ja nie). CIENIZNA! Z 1/3 od razu zwiała pod ścianę do kąta, ale prowadząca przygoniła je z powrotem. Z 5 się w miarę gibało, ale reszta jak by kołki połknęła Śpiew to samo - chłopaki się darli na całe gardło i znali teksty, a dziewczyn nawet nie było słychać, przed mikrofonem zwiewały (chłopacy znali ich teksty, więc to nie to że miały coś trudniejszego).
Dziwna sprawa. Ciekawam, czy w innych miejscach też podobne zjawisko da się zaobserwować, czy to po prostu taka specyfika danej wioski flamandzkiej.
Po konkursie to samo - chłopaki dawali czadu, a laski posiadały na dupach i zaczęły gadać.