7 listopada 2020

Weekendowe podśmiechujki z belgijskiego lockdownu i próby spalenia domu, czyli minął kolejny ciekawy tydzień.

Życie codzienne w ostatnim tygodniu.

 W takich czasach żyjemy, że jak 3 dni do gazet nie zajrzysz, to nie wiesz, jakie aktualnie prawo i zasady obowiązują. Co więcej musisz śledzić też na bierząco informacje lokalne, bo w Belgii każda gmina żyje własnym życiem i ma własne prawo, zasady i regulacje, co teraz w czasie pandemii widać dosyć wyraźnie. Nawet jak coś odgórnie jest nakazane, to każdy to i tak po swojemu zrobi, bo to przecież Belgia. Wielce zabawne jest np noszenie naryjców, które jest obowiązkowe tylko na niektórych ulicach. No i jak se popierdzielasz na bajku przez taką ulicę z obowiązkowymi naryjcami możesz dostać 250€ mandatu, nawet jak na tej ulicy jesteś 2 minuty. Bo tak.


Mnie jeszcze nie udało się załapać na mandat. Szczerze mówiąc nie mam fioletoweo pojęcia, gdzie u nas w okolicy trzeba nosić  maski, a gdzie nie. Nie wiem, czy ktokolwiek to wie tak w ogóle poza urzędasami, którzy zmieniają zasady co chwilę. Nie mam też zamiaru wszędzie jeździć w masce, bo jeszcze mnie nie pogięło - nie dość, że w tym ciężko się oddycha, to jeszcze źle się widzi. Wolę się nie wtarabanić w drzewo czy jakiegoś ludzia. Raczej marniutkie szanse na złapanie jakiegokolwiek wirusa, gdy popierdziela się 20km/h rowerem przez puste ulice. Choć z drugiej strony, jak bardzo zimno jest, to taka maska całkiem nieźle zastępuje szalik. Tyle że szalik jakoś mniej na oczy załazi. Choć w ogóle nie lubię mieć niczego na gębie.

Od centrów gmin staram się w każdym razie trzymać jak najdalej z dala. Popylam se polami, a jak już muszę przez centrum to filuję na ludzi, czy mają wszyscy kagańce czy nie i jak mają, to czym prędzej oddalam się z miejsca zadżumionego. W niektórych miejscach są też tablice "wstęp dla ludzi tylko w kagańcach" (nie jest tak napisane, ale jest stosowny obrazek). Jednak nie są one zwykle na wysokości oczu rowerzysty, a poza tym u nas np są w barwach gminy, czyli kolorze ciemnoczerwonym - wyjątkowo rzucającym się w oczy  jesienną czerwono-brązową ciemną porą. 




Praca

W moje robocie zalecają maski, ale w praktyce nie trzeba ich nosić. NA SZCZĘŚCIE. Wielu ludzi nie ma w domu albo jak są, to siedzą na innym piętrze albo w innym pomieszczeniu. 

Najzabawniej jest jednak, gdy przychodzę na zastępstwo do nowych ludzi, a teraz często się zdarza, bo niektórzy klienci się boją i zrezygnowali czasowo z usług biura sprzątającego. Przychodzę do nowych ludzi. Na dzień dobry zakładam maskę, klienci też zakładają maskę. Witamy się, przedstawiamy, wymieniamy opinie o pogodzie, a potem częstują mnie kawą... Piliście kiedy kawę w masce? No ja też nie...

Zaraz potem informują, że w masce nie da się sprzątać, bo to męczące jest i że maski nie potrzebuję nosić przy sprzątaniu ich domu, bo oni zaraz idą do swoich zajęć.  Mówią, żeby otworzyć okna albo sami otwierają. I idą, ciskając maskę z powrotem na półkę. Formalności stało się zadość. Czasem nawet wychodząc zabierają ze sobą psa. Wczoraj zabierali ze 3 razy, ale on wracał po 5 minutach i oburzony kładł się na swoim materacu pośrodku salonu. Te głupie człowieki nie dadzą piesełowi psokoju.

No, ale nie wszyscy pracują na sprzątaniu. W robocie M-Jak_Męża praca w aktualnych warunkach to koszmar. Ludziom z każdym dniem coraz bardziej szajba bije. Dotąd małżonek chodził do pracy z ochotą, a teraz idzie co dnia jak na skazanie i wraca w stanie ciężkim. Psychicznie i fizycznie. Rząd powiedział wietrzyć pomieszczenia, to tępe johny otwierają dwie bramy (w sensie bramy, nie mylić z drzwiami i oknami) na całą szerokość nawet jak jest wiatr czy mróz i na hali panuje szlakucki ziąb, a tymczasem małżonek pracuje w kabinie, gdzie jest ponad 30 stopni, do tego nosi kombinezon, ale w końcu musi stamtąd przecież wyjść i się rozebrać. W tym przeciągu i zimnicy. Inni pracują w pyle i muszą się kąpać. Wyobrażacie sobie branie prysznica w takich warunkach? Niektórzy mają plowy zamiast mózgu i kompletnie nie potrafią samodzielnie myśleć ani podejmowac decyzji używając zdrowego rozsądku. 

Co dnia są kłótnie i awantury. 

Co dnia jest gorzej. 

Mąż już zaliczył przeziębienie. Najgorsze, że ośmielił się wtedy zakasłaać w pracy. 

KATASTROFA. 

PANIKA. 

PARANOJA. 

DZIŚ NIE WOLNO KASZLEĆ W MIEJSCACH PUBLICZNYCH! 

Jeden koleżka od razu poleciał do szefa, podkablować,  że chłop zakasłał po wyjściu z kabiny. Tak, kablowanie i donoszenie są teraz na porządku dziennym. Wszędzie. Szef przyleciał natychmiast i zaczął piłować gębę, że to "narażenie życia kolegów", że to "nieodpowiedzialność". Po kilku dniach przepraszał. Totalna szajba! Bo faktycznie, jak masz blisko 50 lat, zapierdzielasz jak dziki osioł fizycznie  6 dni w tygodniu z nadgodzinami i nagle rano źle sie czujesz, to akurat jesteś w stanie ocenić, czy to objaw choroby, czy zwyczajne jak co dzień kurwa jebitne zmęczenie. Chłop w trybie pilnym leciał na covid test, ale jak tylko dostał negatywny wynik , natychmiast musiał wrócić do pracy. Już się nikt nie martwił jego złym samopoczuciem. Bo już miał czarno na białym wydrukowane, że "covid19 negative". Teraz ma wielce prawdopodobnie jakiś stan zapalny nerwów, czy coś w tym stylu, bo już żadne piguły nie za bardzo działają na ból. Już to przerabialiśmy. Długo przed koroną. Lekarz powiedział wtedy, że to może być z przeciągu. Gdzie on mógł się narazić na przeciąg? Hmmm...? Na spacery zawsze zakłada czapkę i kurtkę. Na zakupy też się dobrze ubiera. No przecież nie w pracy. Tam poza koroną nic nikomu nie grozi. W to wierzą przecież te wszystkie barany.  

Jeszcze miesiąc czy dwa w takich warunkach i psychiatryk gwarantowany, a gdzie tu dalej żyć wśród takich opętańców...? 

Zakupy.

Ostatnio mędrcy dali do pieca jeśli idzie o zamykanie i otwieranie sklepów i innych tam instytucji. Po prostu tylko w czółko sie popukać, bo słów brak.

W zeszły piatek powiedzieli, że zamkną wszystkie inne niż niezbędne sklepy. Ale zastanowią się jeszcze, co to znaczy niezbędne.

Po zastanowieniu wyszło, że OTWARTE ZOSTAJĄ: 

sklepy spożywcze, 

sklepy z żarciem dla zwierząt,  

apteki, 

sklepy ogrodnicze, 

sklepy budowlane, s

klepy sprzedające środki czystości, akcesoria medyczne itp,

 sklepy sprzedajace akcesoria krawieckie, włóczki, szydełka i inne takie.... 

Powiedzmy inaczej: zamknięte zostały po prostu sklepy odzieżowe i obuwnicze. 

No i z 5 innych dziwnych w tym ikeła. A więc, czego nawet chyba największy debil, burak i prostak powinien się był spodziewać, w sobotę ludzie prześcigali się w publikacji zdjęć armagedonu pod ikełami, gdzie ustawiły się setki ludzi w kolejkach. 

W innych sklepach też  były tłumy, bo ludzie na wszelki wypadek pobiegli kupić różne rzeczy. Potem mieliśmy jeszcze niedzielę handlową, a że zamykanie sklepów ogłoszono na poniedziałek,  to w niedzielę działo się na ulicach handlowych, oj działo. 

Bo każda decyzja podjęta w ostatnim czasie przez wielkich mędrców w tym kraju ma wielki sens. Ja jeszcze tego sensu co prawda nie odkryłam, ale przecież jak tylu najmądrzejszych z mądrych się zbiera, to nie ma mowy, że coś głupiego postanowią. Tylko ja, głupi kocmołuch, najwyraźniej  tego nie rozumiem. 

Z lektury interenetu wynika, że działo się też na lotniskach, bo w końcu dłuższe ferie mamy. Granic wszak nie zamknięto, wyjazdów nie zakazano. Na insta widzę, że rodaków też od groma do Polszy pojechało. Król se może to i plebs se może. No, królowi się dostało, że pojechał se chłopina na wakacje z rodziną. Zaraz musiał wrócić, bo taki rwetest się podniósł. Myślę, że teraz 5 razy się zastanowi, zanim się pochwali kolejną wycieczką. 

A te otwarte sklepy to dopiero jazda. Normalnie prawie nie chodzimy do sklepów od wiosny, bo to gówno nie zakupy w naryjcach, z myciem rąk tym lepkim śmierdzącym żabim glutem, gdy nawet kichnąć nie mozesz, bo już plebs zesrany, a i bez tego źrą na człowieka, jakby gówno miał w kieszeni. Chromolę takie zakupy. Przez interenet prawie wszystko można kupić i zaraz na drugi dzień przywiozą pod drzwi, więc i targać nie trzeba. Spożywcze zakupy robi mąż od dawna raz w tygodniu i tylko czasem trzeba chleba dokupić czy jakiejś tam sałatki. Jednak w poniedziałek byłyśmy z Młodą fotografować opuszczony dom w centrum (zadanie wakacyjne z fotografii) i pomyślałam, że skoro ten action otwarty, a my tuż obok robimy te fotki, to wdepnę kupić kanwy i z jedną paczkę akryli, bo Najstarsza chce dla psiapisóły coś piknego namalować pod choinkę, a Młoda chciała jakieś dziwne przekąski. 


Weszłyśmy do actiona (taki tani sklep z wszystkim i niczym chujemuje dzikie węże) i mało nie padłyśmy ze śmiechu. Okazuje się bowiem, że sklep chyba będą malować, bo większość towaru przykryta folią. Ja pitolę. To się już totalnie kupy ani siku nie trzyma. Kanwy i farbek nie kupisz, ale tuż obok są szydełka i włóczki, które możesz brać. Zaraz obok są inne akcesoria z katagorii majsterkowanie, hobby i one też są zafoliowane. Można kupić mydło i proszek do prania, ale majtek już nie. Można kupić wiaderko i wąż ogrodowy, ale bombek na choinkę nie. Pytanie za 300 punktów: po jakiego grzyba tego typu sklepy są zatem w ogóle otwarte? Mydło i proszek to se mogę kupić w byczym hipermarkecie bez szukanie tego, pomiędzy zafoliowanymi półkami. Aktion wygląda prześmiesznie. Podejrzewam, że nie lepiej mają się sklepy kosmetyczne, które też mydło i powidło sprzedają, ale oszczędzę sobie fatygi, by to sprawdzić.

Ale czekaj, hipermarketry też są śmieszne. Byłam ostatnio po kiszoną kapustę w takim jednym dużym. Wszystko można kupić: chleb, mięso, kawę, warzywa, chipsy, podpaski, kondomy, pierdyliard gatunków wina, piwa, wódkę, nawet szklanki i obieraki do warzyw, ale kurwa majtek nie możesz kupić, bo ten kawałek działu jest zafoliowany. Po co? Dlaczego? Niestety nie mam wysokiego wykształcenia a na kursie sprzątaczek takiego poziomu filozofii żeśmy nie przerabiali.

Szkoła

W poprzednim poście napisałam, że ferie przedłużone do 11 listopada, ale to było tak dawno, że już nieprawda. Aktualnie obowiązuje wersja, że ferie są przedłużone do 15 listopada. 

Młoda miała przez tę informację lekki stan depresyjny przez kilka dni. Bo to oznacza przesunięcie egzaminów grudniowych. I jeszcze ogromne zmiany w szkole, co dla niej oznacza totalny chaos i ogromny stres, bo ona normalnie uczy się w niepełnym wymiarze i wszystko się komplikuje. No ale kto by się tam głupią młodzieżą przejmował i durnymi belframi, że o dyrektorach szkół juz nawet nie wspomnę. 

Szkoła Młodej po feriach zaczyna naukę zmianową dla 2 i 3 stopnia, czyli od 3 do 7 klasy. Będzie to wygladać tak, że klasy zostały podzielone na 2 grupy i jedna grupa będzie mieć lekcje do południa a druga po południu. Tego jeszcze w tym kraju nie grali. Po pierwszym tygodniu będzie zmiana. Gdy uczeń nie ma lekcji w szkole, ma się uczyć w domu i nie wolno mu wtedy chodzić do pracy ze student job - tak napisano w mejlu ze szkoły, co Młodą ubawiło setnie. Egzaminy też będą w systemie zmianowym. Jedne klasy rano, drugie po południu.

Jednak to dotyczy tylko i wyłącznie tej konkretnej szkoły! 

Rząd wydał tylko decyzję, że w szkołach nie ma być więcej niż 50% uczniów na raz, a jak to szkoły rozwiążą, to juz ich zmartwienie. W szkole Najstarszej będzie inaczej. Tam będą chodzić pirszoroczni, drugoroczni i zawodówki, reszta będzie mieć lekcje on line. Zawodówka (czyli np klasa Najstarszej) też nie wszystkie lekcje będzie mieć w szkole, a tylko lekcje praktyczne i to nie wszystkie. 

Można tylko współczuć nauczycielom, dyrekcji no i uczniom. Widzę już bardzo wyraźnie w jakim stresie wszyscy żyją. Najstarsza nie ma podręczników, bo mimo że pod koniec wakacji poprosiłam o przysłanie listy, to nic się nie zdarzyło w tej kwestii. Potem Najstarsza była miesiąc na chorobowym i w końcu mentorka mówi, że moje dziecko nie ma książek. Doprawdy? Jak na to wpadlłaś? Miała natychmiast wysłać listę (to już 3 raz, kiedy miała). W tym tygodniu wysłałam mejl przypominający. Bez odpowiedzi. Bez łaski. Nie muszę kupować tych podręczników, mam to w dupie. 100€ mogę wydać na fajniejsze rzeczy. Obejdzie się.

Komunikacja ze szkołami w tym czasie to kompletna porażka. Z nikim nie idzie się dogadać, niczego załatwić. Belfry, coachy itp nie odpowiadają na mejle, co w poprzednich latach było nie do pomyślenia. Zawsze chwaliłam kontakt ze szkołami flamandzkimi nawet tu na blogu. Teraz mogę im i dzieciom, szczególnie tym z problemami oraz ich rodzicom tylko współczuć. Nie ma możliwości spotkania się (teoretycznie można, ale w praktyce nie wychodzi niestety). Dzieci nie dostają pomocy po lekcjach, bo nie wolno. Nie dostają wsparcia ze strony szkoły. Najstarsza ma oficjalną specjalną pomoc, ale w tym roku babka była tylko 2 razy, by o coś formalnego zapytać i tyle. Obłęd i jeden wielki bałagan. Żeby nie powiedzieć burdel. 



Ale My prywatnie żyjemy po staremu.

Dla nas prywatnie nic wiele się nie zmieniło. 

Rodziny i przyjaciół nie odwiedzamy od 7 lat. Korona nie ma z tym nic wspólnego. W domu w swoim własnym towarzystwie czujemy się bardzo dobrze - tak było, jest i pewnie będzie. Toteż dla nas zakaz spotykania z więcej niż jedną osobą spoza domu jest tylko i wyłącznie śmieszny. Możemy komuś tę naszą jedną osobę odstąpić, bo nie korzystamy. LOL

Wyjścia z domu też specjalnie się nie zmieniły. Tu gdzie mieszkamy, można se wychodzić o dowolnej porze dnia i nocy w dowolnym kierunku. Bez maski. Ludzie tu żyją własnym życiem. Gospodarze jak karmili krowy co rano i co wieczór, tak karmią. Bez masek. Kurnik jak śmierdział, tak śmierdzi. O, tu maska by się czasem przydała, ale jakaś lepsiejsza, nie kawałek starych majtek.  Sąsiedzi myją auta pod domem, koszą trawniki, przycinają żywopłoty, gadają przez płot, wyprowadzają psy, łażą całymi rodzinami do lasu, rowerują, biegają. Gdybym nie miała dzieci, nie chodziła do pracy, nie czytała gazety i mejli, nie oddalała się poza wioskę, nawet bym nie wiedziała, że jakaś pandemia istnieje. No ale normalni ludzie ciągle muszą chodzić do roboty, szkół i robić zakupy, a w tym celu trzeba czasem rajską dolinę opuścić i przy okazji zobaczyć, jak w dzisiejszych czasach ludziom wali na dekiel. A potem wrócić do domu i cieszyć się, że człowiek mieszka na zadupiu, a nie np w mieście czy centrum gminy. Chociaż dziś byliśmy w parku w małym miasteczku i jakoś tak tam podejrzanie normalnie. Ludzie z psami, dzieciakami ganiają po całym parku. Ludzie w wieku różnym. Mało kto ma maskę. Sporo ludzi liże lody, bo lodziarnia otwarta. No fakt, tłumów nie było i każdy może drugiego w odlegosći 5m ominąć. Jednak w letnie wakacje tam byłam i wtedy tam o wiele mniej ludzi było, niż dziś. Młoda robi zadanie wakacyjne z fotografii. Wybrała temat "Opuszczone...". 

W parku

Najstarsza za to właśnie po raz kolejny wykazała się opanowaniem i wyczilowaniem. Popsuła nam się frytownica i zanim kurier przywiózł nową, trzeba było - jak za dawnych czasów - smażyć wszystko w patelni. Nastawiła patelnię z olejem i pobiegła po coś na górę. Ja sobie siedziałam w salonie nieśwaidoma, co ona tam robi w kuchni. Ona wróciła do kuchni i pyta flegmatycznie  

- Mamo, czy mogła byś tu przyjść ?

- No, czekaj momencik...

- Lepiej jakbyś szybko przyszła - mówi dalej flegmatycznie - bo patelnia się pali i ogień jest dosyć duży...

No patrzę do kuchni i faktycznie Moja Nastocórka stoi z patelnią w ręcę a na patelni płonie ognisko i szumią knieje.

- No to co mam z tym zrobić? - pyta.

Dobre pytanie! Matka powinna wiedzieć takie rzeczy.

Skoro już to trzymała w ręce, to wywaliłyśmy ognistą patelnię do ogródka na trawę i pozamiatane. Nie był to najmdrzejszy pomysł, ale ważne że skuteczny. Rozważałam przyniesienie piasku z pola, gdzie go dzień wcześniej wywaliłam, ale Nasto stała z tą płonącą patelnią i jakby sie włączył czujnik dymu, to mogla by się pzrestraszyć i dygnąć tym naczyniem i wylac ogień na firanki albo meble... Nie wiedziałam (dopiero potem wyguglowałam), że można w takim wypadku użyć soli, a mamy zwykle z kilo czy dwa w domu, jak chyba każdy.

Dobrze, że to była tylko patelnia z małą ilością oleju, bo z garnkiem pełnym oleju czy frytownicą przesuwanie  mogło, by się źle skończyć. Do tego elektryczna kuchenka halogenowa ma to do siebie, że nie da się od razu wyłączyć gorąca, bo palnik grzeje długo po wyłączeniu. 

Co powinna zrobić mądra matka w takiej sytuacji? 

Powinna wziąć wielką pokrywkę albo blachę z piekarnika i zatkać tę cholerną patelnię szczelnie i poczekać aż ogień zdechnie z braku tlenu.  Następnym razem będziemy lepiej przygotowani. Co i wam radzę. 

Niektórzy mówią, że można użyć gaśnicy albo koca gaśniczego, ale strażacy mówią, że niektóre koce i zwykłe gaśnice mogą sytuację tylko pogorszyć. 

Ważne jednak, że moje dzieci wiedzą najważniejszą rzecz, a mianowicie, iż nie wolno lać wody na płonący olej. No i że Najstarsza jest tak bardzo opanowana. 

Mówią też, że można użyć mokrego ręcznika, ale czy ja bym ryzykowała, że on będzie za bardzo mokry i mi pizgnie tym ogniem w ryj czy na łapy...? Nie, raczej nie.

Zatem czegoś nowego znowu się nauczyliśmy o życiu zupełnie przypadkiem. Nauczyliśmy się, a raczej przypomnieliśmy sobie przede wszystkim, że wszędzie w każdej chwili może się zdarzyć jakiś wypadek i że ten wypadek może się przytrafić nam czy naszym bliskim. I że w związku z tym dobrze być przygotowanym na różne okoliczności, że dobrze co jakiś czas przypominac sobie i dzieciom, co robić w razie pożaru, wypadku, zwarcia elektrycznego, zranienia, pęknięcia rury z wodą itd... Nie wszystko nam przyjdzie do głowy, ale im więcej my i nasze dzieci wiemy, tym lepiej dla nas wszystkich. No i jeszcze po raz kolejny uświadamiamy sobie, że ten śmieszny covid19 to ciągle jeden z pierdyliarda rzeczy, które mogą nam się zdarzyć co z jakiegoś dziwnego i niewyjaśnionego powodu większość ludzi zdaje się ostatnio  totalnie ignorować i lekceważyć. 

Poza tym robimy zdjęcia, dużo zdjęć, bo jest jesień, a to jedna z lepszych pór na cykanie fotek
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko