Mam dużo rzeczy do spisania, bo to był bardzo ciekawy i bogaty tydzień.
Radioterapia i ciekawe dojazdy
Dojazdy z wolontariuszami są po prostu świetne! Poznaje się nowych, entuzjastycznych otwartych ludzi. No wiecie, wolontariuszem raczej żaden ponury egoistyczny burak nie zostaje c’nie? Jak dotąd poznałam już czterech fajnych facetów (tylko patrzeć, kiedy Małżonek zacznie być zazdrosny ;-) ) i pojeździłam wypasionymi brykami - Mercedes, Land rover, Volvo i …Dacia. Jak nie trudno się było domyślić, dobrowolnym przewozem pacjentów zajmują się emeryci. Po markach samochodów i o tym, co już o nich wiem, raczej dość zamożni. Jeden z nich hobbystycznie latał samolotami, inny pracował przy reaktorach atomowych, ale też zna się na aparaturze do radioterapii i wszystkim innym co z promieniowaniem się wiąże. Do tego pracował w najróżniejszych miejscach świata… Pytam ich oczywiście uparcie, dlaczego robią to co robią? Bo lubią pomagać innym. - mówią - Bo nie nudzą się w domu. Bo lubią poznawać nowych ludzi i robić coś pożytecznego.
Dyskutowaliśmy o wolontariacie.
Jeden stwierdził, że gdyby Belgia nie miała tylu wolontariuszy, ilu ma, to ten kraj poszedł by już dawno z torbami a sytuacja życiowa wielu ludzi, zwierząt i instytucji była by opłakana. Mają też podobne obserwacje do mnie na temat ludzi. Jeden przyznał, że wielu jego kolegów puka się w czoło, bo kto normalny pracuje za darmo?!! I to jeszcze używając do tego swojego samochodu… Mówili też o oczekiwaniach niektórych jednostek, że niektórym się wydaje, że jak miałeś raz czas i poświęciłeś go dla tej osoby, to będziesz dostępny też dla niej jutro, pojutrze, w soboty, niedziele, święta o każdej porze dnia i nocy. Bo jak dasz komuś palec, to on chce całą rękę.
Dowiedziałam się też, że szpital w Aalst to „dramakliniek”, czyli że cuda się tam dzieją jeśli chodzi o administrację i że wszystkiego można się spodziewać, czego już sama zdążyłam doświadczyć w tym tygodniu. Potwierdzają jednak (słyszałam już wcześniej wiele dobrego), że jeśli chodzi o same usługi medyczne, czyli jakość leczenia, personel etc, to świetny szpital.
A co takiego mi się przytrafiło? Pisałam już na instagramie, ale zapiszę i tutaj…
Otrzymuję plan wizyt na cały tydzień i tak w minionym tygodniu w środę stało, że poza naświetlaniem mam spotkanie z doktorem prowadzącym. Gdy spece od promieniowania zrobili, co mieli zrobić, przypomnieli mi o wizycie u doktora. Zapytałam ich, gdzie mam się udać i czy potrzeba się gdzieś zameldować. Odpowiedzieli, że nie trzeba nigdzie się rejestrować tylko pójść do tej a tej poczekalni i tam czekać. Poszłam i czekałam skrolując instagrama. Gdy uzmysłowiłam sobie, że już przeczytałam prawie cały internet, popatrzyłam na zegar i się okazało, że już niemal godzinę tam tkwię, a na tablicach wszędzie stoi, że już półgodzinne opóźnienie powinno być niepokojące i że trzeba to zgłaszać. Zapukałam do pobliskiego otwartego pokoju, bodajże onkopsychologa, i zapytałam o doktora. Na co miła pani odrzekła, że jeszcze go tego dnia nie widziała i razem poszłyśmy do administracji oddziału. Tam dowiedziałam się, że doktor jest w innym szpitalu i że w systemie nie ma żadnej wizyty. Skąd wzięła się na moim wydruku z tego szpitala, pozostaje zagadką. Czekałam zatem po nic. Najgorsze jednak, że szofer też czekał i to na podziemnym parkingu, gdzie mało się nie ugotował, gdyż tego dnia było ponad 30 stopni i z 85% wilgotności, jak to w Belgii, czyli parówa nie do zniesienia. A biedak nie mógł nigdzie się oddalić, bo nie wiedział wszak, kiedy się zjawię. Dobrze, jak powiedział, że nie miał innych potrzebujących do przewiezienia na ten dzień.
Inny kierowca opowiedział mi jeszcze lepszą historię. Któregoś dnia przywiózł o ósmej rano na radio jakąś starszą panią i zaprowadził ją do poczekalni. Za pół godziny poszedł po nią, ale okazało się, że nadal czeka. Nic to, zdarza się czasem. Po kolejnych długich minutach jednak postanowił zasięgnąć języka. Co się dowiedział? Że maszyna jest zepsuta! Od kiedy? Od PRZEDWCZORAJ. Dlaczego zatem nikt tamtej pani nie powiadomił? Diabli wiedzą! Belgia, ech!
Dzięki radioterapii dowiedziałam się, że do tego szpitala można się różnymi wejściami dostać. Główne wejście od ulicy to raz, wejście z parkingu to dwa, przez „spoed”, czyli pogotowie - jak wiadomo - też tam można trafić, ale ciekawostką było dla mnie, że niektórzy z kierowców mają specjalne karty elektroniczne otwierające tajne wejścia umożliwiające bezpośredni dostęp do działu radioterapii. Super, bo normalnie trzeba najpierw przebiec 2 (z ulicy) lub 3 (z parkingu) kondygnacje po schodach (zwykłych lub ruchomych) lub windą, potem przejść z kilometr przez labirynt korytarzy, zjechać windą lub zbiec po schodach jedno piętro niżej i znowu przejść kawałek korytarzami, by dotrzeć do mojej poczekalni numer 9. A przez tajne wejście trafiasz od razu na właściwy korytarz. Niezły myk.
Od ostatniego wesołka dowiedziałam się ponadto, że ludzie zwykle jednego kierowcę dostają na radioterapię. Gość był zdziwiony, że jest moim czwartym kierowcą. Śmiał się, że przynajmniej będę wiedzieć, kto jest najlepszy haha. Dla mnie to jednak bomba, bo mogę różnych ludzi poznać i dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy o Belgii.
Na razie dowiedziałam się, że wszyscy oni jednako narzekają na wąskie belgijskie drogi, na niekończące się roboty drogowe, na ograniczenia w wioskach do 30km/h (jeden nawet mandat dostał w tym tygodniu hehe) i na popieprzonych kierowców bez mózgu oraz na hulajnogi. „Niektórzy ciągle szukają nowych metod, by jak najszybciej umrzeć”, że pozwolę sobie zacytować opinię nt posiadaczy hulajnog elektrycznych.
W czwartek musiałam być w dwóch szpitalach na raz. Nie, no dobra, miałam trochę czasu pomiędzy, ale i tak niezła jazda. Było nie było pomiędzy Dendermonde a Aalst jest ze 20 km. Przy tym ja mieszkam jeszcze w innym miejscu, a moi kierowcy w jeszcze innych. Bądź tu mądry i pisz wiersze…
W końcu sąsiadka zawiozła mnie do pierwszego szpitala, gdzie spotkałam się z ginekologiem chirurgiem, tym, który mi odcinał cycka. Przepisał mi on piguły hormonalne i jakieś zastrzyki, które ma mi dawać lekarz rodzinny raz w miesiącu, tylko najsampierw muszę zawieźć do funduszu zdrowia świstek od doktora, by wydali mi zgodę na zniżkę na ten medykament z powodu mienia raka. Potem mam dostać jeszcze inną receptę na medykament, który kosztuje 150€, będzie podawany raz na pół roku w kroplówce i który jest niezwrotny, a który ma zwiększyć szansę na niepowrót tego dziadostwa.
W południe kierowca-wolontariusz odebrał mnie z pierwszego szpitala i zawiózł do drugiego, a potem odwiózł pod dom. Uf. Kolejny tydzień ma dwa takie dni, w których znowu oba szpitale trzeba odwiedzić.
Szczekające psy sąsiada, kłótnia zasiłkowców i inne wiejskie plotki
Nasi sąsiedzi „z innej planety” też ciągle dostarczają nam wrażeń.
Patola ma aktualnie trzy psy, które szczekają całe dnie i noce. Wszyscy już mają dość. Druga sąsiadka zaczęła systematycznie dzwonić po policję. Dzisiejszej nocy wyszliśmy wszyscy w piżamach przed domy, gdy radiowóz podjechał… A patoli nie ma w domu od kilku dni, a tylko czasem ktoś do zwierząt zajrzy.
Psy szczekały wściekle, że mało im szczekaczki nie odpadły, a policjanci przeszukiwali liczne rupieci (teren przed domem i tzw ogród u nich zasadniczo wygląda niczym jakieś wysypisko, czy cuś) przed domem w poszukiwaniu klucza do bramy. Poszukiwania okazały się bezowocne więc sprytny policjant przeskoczył przez ogrodzenie, a gdy drzwi domu okazały się być otwarte, wrzucił do środka jakiś psi smakołyk. Gdy psy zniknęły w domu, zamknął drzwi i przelazł z powrotem przez płot. Rozwiązane. Tymczasowo. Dobre i co.
Chórem podziękowaliśmy i rozeszliśmy się do swoich łóżek, a radiowóz odjechał.
Wydaje mi się, że zapomniałam poprzedniej akcji pełnej wrażeń upamiętnić na mym blogu, a przecież muszę to spisywać, bo postanowiłam, że za jakiś czas wydam te opowieści z dzielni w formie książki. I że bez wątpienia będzie to świetna komedia kryminalna na faktach buachacha.
No weźcie, jak się to nie podpali, to gania nago po ulicy, to znowu idzie striptiz na pierwszej komunii robić albo odjeżdża karetką ociekająca krwią skuta w kajdanki i przytroczona pasami do noszy, by potem opowiadać sasiadom, którzy zajście widzieli, że była kilka dni w szpitalu z powodu ataku serca 🤡. Pomyśleć, że zwykli ludzie do cyrku muszą iść albo do kina, by takie rzeczy zobaczyć.
Wróćmy jednak do rozdziału przyszłej książki sprzed kilku tygodni. W tej scenie gościnnie występuje też Janusz z gatunku Nosaczy. (wszelakie podobieństwa do osób żyjących są zamierzone, bo ja wredna suka jestem i nosaczom nie szczędzę).
Tytułem wstępu dodam, że nasz dom oddziela od rodziny Klałnuf 🤡 wąska dróżka będąca prywatną własnością właściciela naszego domu (zwanego odtąd Właścicielem) oraz betonowy płot, który stoi na granicy działek i Klałnowie nie mogą go ruszyć bez zgody drugiej strony.
Tak się przynajmniej wydawało. Wcześniej już toczyły się draki na ten temat, ale długo był spokój i zaczęliśmy myśleć, że powoli po wstępnych tarciach z nowymi sąsiadami będziemy tu wszyscy dalej mogli żyć jak u pana boga za piecem. Okazało się, że była to tylko cisza przed burzą.
Któregoś dnia wróciwszy z chemioterapii zauważyłam, że para Klałnuf rozwala święty mur graniczny. Zdziwiło mnie to niepomiernie, ale pomyślałam, że pewnie się dogadali jakoś z Właścicielem i że uzyskali zgodę na robienie dziury w murze. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie wysłała zdjęcia z akcji do Właściciela i nie zapytała, czy tamci mają pozwolenie. Właścicielka oddzwoniła w sekundę i oznajmiwszy że jest daleko od domu, zleciła mi znalezienie natychmiastowe jej małżonka, bo NIE, NIE MAJĄ ZGODY!
Nie znalazłam jej małżonka, ale po chwili zjawił się jeden z ich synów i usłyszałam, że próbuje dyskutować z Klałnami. Próbuje, co oznacza, że on gada kulturalnie i przedstawia fakty żądając natychmiastowego zaprzestania, a oni rozwalają mur, traktując intruza jak powietrze.
W końcu zjawił się sam Właściciel, który już nie silił się na kurtuazję tylko pojechał z pełnej paszczy. Tyle tylko, że wtedy dziura już była do samego spodu na szerokość jakiegoś metra. Klałnowie oświadczyli z miną niewiniątka, że będą ocieplać dom i muszą mieć przejście koło domu. Właściciel się na to wpieklił, przypominając że nie mają jego zgody ani na rozwalaniu płotu, ani na ocieplanie domu od stron jego działki (dwóch stron), bo dom stoi na samej granicy i ani centrymetr poza murami domu z jednej strony do nich nie należy, a z drugiej mają jakieś 50 cm marginesu, ale on zakazuje ustawiać tam drabin a rusztowanie i tak się nie zmieści, bo z ryłu stoją zabudowania. Popyskowali, popyskowali, dostarczając mi i drugiej sąsiadce zabawy, i się rozeszli.
Wydawało się, że na tym się zakończy, ale gdzie tam.
Którejś niedzieli usłyszeliśmy z małżonkiem nagle za oknem ojczysty i zaskoczeni wyjrzeliśmy, co to za jeden po naszemu gada. No Janusz jakiś łazi wokół tej dziury w murze i coś mierzy. Oho, szykuje się nowa draka! Stwierdziliśmy jednak, że nie będziemy świnie i „swojego” ostrzeżemy…
Głupi pomysł. 9 lat w Belgii a my ciągle popełniamy ten sam błąd!
Przykazanie miłości do Polaka na obczyźnie powiada bowiem: I będziesz się trzymał od swoich rodaków jak najdalej z dala i nie będziesz próbował dla nich w żaden sposób miłym być ani jem w niczym pomagać, bowiem twoje dobre chęci nie zostaną docenione a za każdy dobry gest dostaniesz z buta. Amen.
Zapomniawszy tej zasady, Małżonek wychynął z chałupy pełen dobrych chęci i zagaił bezczelnie do Polskim Władającego w te słowa:
- Dzień Dobry, cóż to was, Mości Panie, sprowadza do tej spokojnej zapomnianej przez bogi doliny?
No co usłyszał ostrzegawczy warkot i zobaczył, jak stworzenie całe się najeżyło, bo zapewne nie był ci to żaden Rodak Polak Człowiek, a odmieniec jaki, tylko rodaka udający. Odburknęło toto coś, że pracuje tutaj i że będzie ową zagrodę na zimę ocieplało, a nam od tego wara.
Małżonek, zdający się na owe najeżenie i ostrzegawcze pomruki nie zważać, brnął dalej naiwnie w stronę niebezpieczną, by powziętą raz misję ostrzeżenia Janusza doprowadzić do końca. I tak ośmielił się był poinformować istotę, by miała baczenie na fakt, że ów mur i zamiary przebudowy wszelakiej są tu od lat kością niezgody sąsiedzkiej i że to do mnogich przykrości mości nieznajomego przyczynić się może.
Usłyszawszy te słowa, przybysz jeszcze bardziej się nabzdyczył i odszczeknął, że to nie nasza sprawa i że nic nas to obchodzić nie powinno, że on ma umowę, i że zadatku tyle a tyle wziął, i że nic a nic, ziemia, ni wiatr, ni ogień, a już na pewno nie jakiś wioskowy głupek prostaczek rodaczek go nie powstrzyma, bo on już 15 wiosen w tej krainie przebywa to i chyba lepiej mu wiadomo, co można, i że on jest najlepszym specem, i że drugiego takiego to ze świecą szukać, i że wiecznie po wszystkich poprawia, bo wszyscy inni to sami partacze, i że tutaj przeco nic złego przytrafić mu się nie może i tak dalej, i tak dalej… Janusz bowiem wielkim mówcą był, który raz dopuszczony do słowa, pytany czy nie pytany, dopóty godzinami raczył nas będzie opowieściami wychwalającymi jego samego wspaniałość, wielkość, waleczność i mądrość, dopóki głos jego uszu naszych sięgał będzie.
Przytłoczony tymi wielkimi słowy potężnego mędrca ukrytego tylko za przebraniem prostego Janusza Robola Małżonek oddalił się chyżo i po cichu odrzwia naszego domostwa zawarłszy i skoblem zabezpieczywszy, oddał się razem ze swoją wybranką kontemplowaniu Netflixa.
Gdy tylko się Klałnowie w zagrodzie swej na powrót byli zjawili, bard Janusz czym prędzej do nich pobieżył i wszystko, co Małżonek mu przekazał, z lekka tylko ubarwione i podkoloryzowane, im wyśpiewał. Com na własne uszy słyszała przez niedomknięte okno, bo wiedzieć wam trzeba, że i jam ci ową tajemną mowę belgijskiej krainy już była poznała.
Minęło czasu mało wiele jak ten sam dobrodziej znowu zjawił się pod rozkruszonym murem i począł swoją powinność czynić. A wtedy zabrzmiały tam-tamy i wieść od chaty do chaty się poniosła, aż do samego Wielkiego Właściciela dotarła. A wtedy słońce zbladło, gdzieś w oddali zagrzmiało i świat jakby poszarzał na chwilę. Z północy powiało grozą i po chwili zjawił się Właściciel na swoim żółtym warczącym rumaku. Rozpętała się burza na słowa i obelgi pomiędzy Właścicielami a Mędrcem Januszem. Właściciel pochwyciwszy rusztowanie, próbował Janusza na ziemię obalić, najgorszymi najstraszniejszymi przekleństwami weń ciskając. . Janusz zdjęty strachem począł naprzemian a to błagać, by Właściciel przestał na niechybną śmierć go narażać, a to straszyć swoimi pracodawcami oraz karą boską, a to wykręcać się i dowody niewinności swojej przedstawiać... Właściciel zmiarkowawszy, że nijak zbója na ziemię sciągnąć nie podoła, rumaka swego dosiadł i już, już miał szturmem na rusztowanie z warkotem silnika uderzyć, gdy wybranka jego, poczciwa i dobra kobiecina, zakrzyknęła żwawo, że oto wezwani rycerze w niebieskich zbrojach na pomoc już jadą. Zabłyskało na niebiesko. Prawi niebiescy rycerze zmusili nicponia Janusza do powrotu za mury, a wszystkim nakazali do Wielkiej Wyroczni się udać, nim jakiekolwiek nieopaczne kroki podejmą wobec siebie i swego dobytku.
Atoli jeszcze tego samego wieczora Właściciel wraz ze swoimi wiernymi pomagierami przytoczyli ogromne głazy, by wyrwę w murze zablokować i by żadne tałatajstwo po jego włościach już więcej się nie pałętało.
A ja tam byłam,
miód i wino piłam,
a wszystko, com widziała,
czym prędzej żem spisała
ku uciesze waszej.