Zdrowie
Nastała prawdziwa jesieniucha -zimno, buro i ponuro. W takie dni człowiek nie ma chęci do działania, do tego nie rzadko ponure myśli oplątują niczym lepka ciężka pajęczyna i duszą, i ciągną na dno…
W takie dni o wiele trudniej znosi się zwykłe dolegliwości i bezsenność. A właśnie do mnie dotarło, że te moje bóle wszystkich możliwych stawów to wielce prawdopodobnie bynajmniej nie wynik przemęczania ich robotą po długich wakacjach, ale skutki uboczne hormonoterapii, a co za tym idzie, raczej nie ma co liczyć na rychłą poprawę… Nie zdziwi mnie nawet pogorszenie stanu.
Jedna z klientek powiedziała, że jej siostrze, która na podobnym etapie leczenia jest, pomaga preparat z Omega3. Wypróbuję, a nuż coś poprawi. No ale najsampierw muszę do apteki dotrzeć, a jakoś zawsze mi nie po drodze, choć niby na tej samej ulicy stoi, co nasza chałupa… ale chadzam innymi ścieżkami po wsi
jakaś wielka trawa |
Nie po drodze mi w ogóle ostatnio do wszelakich instytucji medycznych, bo coraz bardziej mnie nie stać na ich odwiedzanie. W mordę jeża, ortodontka powiedziała jakiś czas temu, że po zdjęciu aparatu Młoda będzie musieć jeszcze nosić jakiś drut 🧐 i jakiś aparat zdejmowany i że to będzie trochę kosztowało… Kazałam Młodej poprosić o sprecyzowanie tego „trochę” no i w tym tygodniu Młoda przyniosła na karteluszce listę kosztów następnej wizyty na bagatela około 500€, słownie pincet ojro. Bezzwrotnie oczywiście. No chyba ją popieściło, skąd ja niby mam wytrzasnąć pół tysiaka zaraz na początku roku?! Trzy lata temu była mowa o 2,5 tysiąca euro za leczenie ortodontyczne, a tymczasem już 3 tysiące dobiło. Pomyśleć, że za rok Młody zaczyna tę przygodę i ma tak samo jak siostrzyczka krzywe zęby 🙈
Jacierpiędolę, ja muszę w grudniu pół miesiąca urlopu wziąć, co oznacza, że w styczniu otrzymam pół wypłaty. Chorowałam, więc „trzynastki” będę mieć też, co kot napłakał. A tu Małżonek wjechał właśnie na 40% podatek, przez co w zeszłym miesiącu dostał już wypłatę cokolwiek żenującą, a do końca roku lepiej nie będzie. A tymczasem ceny wszystkiego rosną, rosną i rosną. A faktury płyną, płyną, płyną…
Zaraz po wypłacie muszę pójść z Młodym do optyka jakieś w miarę tanie bryle wybrać, żeby mógł w końcu lepiej widzieć.
Sama mam tę piekielną Zometę w grudniu dostać w żyłę, co będzie ponad 150€ kosztowało, ale to faktura, którą szpitale mają zwyczaj miesiąc do trzech po wizycie dopiero wysyłać, więc to zmartwienie na potem.
W minionym tygodniu zadzwoniłam do pielęgniarki z kliniki piersi, by spytać, czy tzw Decapeptyl (na utrzymanie stanu menopauzy) mam ciągle brać co miesiąc. Sprawdziła w kompie i powiedziała, że tak, dopóki biorę piguły Femary (terapia hormonalna), mam dostawać te zastrzyki, czyli przez 5 lat. No okej, terapia hormonalna u nas przynajmniej jest za friko. Oznajmiła, że doktor, który mnie operował, wypisze mi nową receptę. Miała mu to powiedzieć. Po kilku dniach sprawdziłam w aplikacji medycznej no i nic nie ma. Albo nie powiedziała, albo ten zapomniał wklepać w system. Muszę po niedzieli ponownie tam dzwonić, bo zastrzyk muszę wziąć w tym tygodniu. A ja nie znoszę dzwonić gdziekolwiek. Stresuje. nie telefonowanie okropnie. Rodzinny też mi niby to może przepisać, ale takie rzeczy wolę, by doktor prowadzący przepisywał. I tak dobijaj się, człowieku, i proś o wszystko.
A tu jeszcze Młoda ma jutro do psychiatry i kolejna stówa. Tyle, że koszty psychiatry niemal w pełni refundowalne więc tylko na chwilę trzeba się stówy pozbyć.
A po Nowym Roku chciałam w końcu Młodego przebadać w kierunku autyzmu, co też blisko 500€ będzie nas kosztowało.
Trza być kurde bogatym, by dbać o zdrowie fizyczne i psychiczne. A my raczej do tej grupy się nie zaliczamy… Coraz trudniej to wszystko ogarnąć, a tu, panie, grudzień i dwie ważne uroczystości urodzinowe oraz czas prezentów mikołajkowo-choinkowych. Człowiek chce choć raz na kilka miesięcy coś fajnego i miłego zrobić dla bliskich i siebie samego, choć raz-dwa razy do roku jakoś inaczej, wyjątkowo spędzić czas. Coraz trudniej nawet o te drobiazgi.
Przez tego mojego pieprzonego raka mijający rok był wyjątkowo gówniany, a gdy dodać do tego chore okoliczności pandemii i jakichś parszywych wojen to prawda jest taka, że na co dzień zwyczajnie nie chce się człowiekowi żyć. Strach jest myśleć o przyszłości, coraz trudniej się cieszyć teraźniejszością, gdyż spoza stosu nieopłaconych faktur coraz ciężej zobaczyć resztę świata nawet tego najbliższego.
Mam nadzieję, że mimo wszystko, uda nam się, jak zawsze dotąd jakoś wszystko tak zorganizować, by urodziny dziewczyn i koniec roku były dla nas momentami wyjątkowymi. Jeszcze ciągle mam trochę energii i odrobinę magicznej mocy, by bez wychodzenia z domu i wydawania fortuny sprawić, by dany dzień był inny niż wszystkie. Nie ukrywam jednak, że coraz trudniej mi to przychodzi… Bo wszystko mi coraz trudniej przychodzi i coraz częściej mam wszystkiego dość, i nie chce mi się ciągle napierdalać z tymi wiatrakami ani toczyć kamienia pod górę… Boję się, że w końcu przyjdzie taki dzień, w którym nie będzie mi się wcale chciało chcieć…
Na razie jednak staram się żyć i kombinować tak, by jutro miało jeszcze jakiś sens. Staram się unikać myślenia o dalszej niż jutro przyszłości. Rzadko czytam wiadomości ze świata. Żyję z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Nie rozglądam się za bardzo, nie zadaję zbyt wielu pytań, nie chcę wiedzieć, jak żyją inni i czego im brakuje, bo to ich problem, a ja mam swoich dość…
Ludzie z problemami
Sąsiadka coraz bardziej mnie irytuje, gdy przychodzi się żalić na swój ciężki los. Tak, faktycznie ma ciężko - młoda samotna kobieta, którą dopadły tak poważne problemy zdrowotne, że od ponad trzech lat nie jest w stanie pójść do pracy, a zasiłku nie starcza jej nawet na podstawowe wydatki. Szanse na poprawę zdrowia niewielkie. Już komornik do niej wydzwania i straszy więzieniem, bo ma mnóstwo rzeczy niezapłaconych od wielu miesięcy. Boi się, że nie długo odetną jej prąd albo wyrzucą z mieszkania… W Belgii ma tylko matkę, wujka i ciotkę. Całe życie pracowała ciężko. Ostatnie lata na noce w ochronie. Pomoc społeczna z jakiegoś powodu całe gówno jej pomaga (mam porównanie z innymi gminami, gdzie inni znajomi dostali pomoc). Co tydzień chodzi po dary żywnościowe, ale to co czasem dostaje to dla mnie jest szok: przeterminowane produkty ze sklepu i to takie, że nie wiadomo czy się czy się śmiać, czy płakać. No sorry, ale co głodnemu po 3 butelkach sakramencko ostrego sosu albo jakichś wielkich kolorowych liściach z buraków ćwikłowych (szukałyśmy w internecie, bo przyszła się spytać, co to, a ja też nie wiedziałam)? Wysłali ją na kurs o rozsądnym gospodarowaniu pieniędzmi. Poszła i wpadła w ogromne nerwy, bo tam ludzie opowiadali o tym jakie wakacje wykupili, jakie rzeczy do domu kupują, co to nie gotują, a laska nie ma często na zwykły chleb… Podejrzewam, że ona im w gminie wszystkiego o sobie nie powiedziała, bo wiem że już samo pójscie po pomoc było dla niej ogromnym powodem do wstydu. A gdy przyznała się rodzicielce, ta ponoć kilka dni płakała, bo to dumna kobieta po przejściach, która też całe życie harowała by jakoś z córką przeżyć w obcym kraju…
Sąsiadka przychodzi, jak tylko zobaczy, że jestem w domu, i opowiada o tym wszystkim, o myślach samobójczych (od lat jest na antydepresantach), złości się, że ktoś na fb zamieścił fotkę sztuki drogiego mięsiwa, bo uważa, że ten ktoś powinien się wstydzić, gdyż kogoś nie stać na mięso… A ja mam odmienne zdanie na ten temat, bo ja uważam, że żaden człowiek w żaden sposób nie jest odpowiedzialny za problemy innych ludzi ani wcale nie musi się problemami innych ludzi interesować (choć może) ani zastanawiać na każdym kroku, co inni sobie pomyślą o jego talerzu, jego butach, cyckach, czy zachowaniu. Bez przesadyzmu! Czytałam już nie raz na insta, że np szczupłe laski są zasypywane żalami, iż zamieszają swoje zwykłe zdjęcia bez brania pod uwagę, co ludzie z nadwagą sobie pomyślą i jak się poczują ze świadomością istnienia na świecie ludzi szczupłych.
Ludzie, może zatem zakażmy w ogóle tworzenia w mediach profili kucharskich, bo ktoś na świecie jest głodny, zakażmy profili fryzjerskich, bo są ludzie łysi, zakażmy reklam bielizny, bo niektórzy nie mają cycków, nie pokazujmy zdjęć domów, bo na świecie tylu bezdomnych, nie róbmy zdjęć wody, bo tylu ludzi umiera z pragnienia… Mogę wymieniać bez końca… Nie tędy droga!
Szczęściem i powodzeniem ludzi kieruje w dużej mierze ślepy los. Jakiś tam wpływ (są tacy, co twierdzą, że duży) na życie własne mamy sami dokonując różnych wyborów i podejmując decyzje, ale to od losu zależy, gdzie i kiedy przyszliśmy na świat (jak ktoś się urodził w biednej patologicznej rodzinie w dziurze zabitej dechami na końcu świata nigdy nie dorówna urodzonemu w bogatej wpływowej, kochającej rodzinie w samym centrum świata. I - moim zdaniem - ten drugi nie ma żadnego obowiązku, by tym pierwszym się przejmować czy w ogóle interesować, choć bez wątpienia miło by było, gdyby tak zrobił.)
Ja nie oczekuję, by ktoś się ze mną czymkolwiek dzielił, by mi w jakikolwiek sposób pomagał, ale oczywiście jestem wdzięczna i szczęśliwa, gdy tak się dzieje, a dzieje się dosyć często, bo na tym świecie jest sporo dobrych ludzi.
Sama też służę innym pomocą i wsparciem, gdy tylko mogę, gdy mam czas i możliwości. Ale nienawidzę, gdy ktoś w jakikolwiek sposób próbuje mnie zmuszać lub natrętnie namawiać do udzielania drugiemu owej pomocy, wsparcia czy współczucia. Nie lubię też, gdy ktoś nadużywa mojej dobroci. Zwykle dosyć szybko to się obróci przeciwko niemu. Bo wszystko ma swoje granice. Moja cierpliwość też.
Lubię sobie poplotkować z moją sąsiadką. Fajnie jest sobie razem ponarzekać na pogodę, powspominać czasy dzieciństwa i powymieniać się doświadczeniami. Jestem też bardzo dobrym słuchaczem. Wiem, że umiem słuchać i że dzięki wysokiej wrażliwości, bogatemu doświadczeniu oraz dosyć dużej wiedzy psychologicznej potrafię zrozumieć większość ludzi i wczuć się jednym tchem w ich sytuację. Powiem więcej, lubię słuchać ludzi, na prawdę ciekawią mnie ich historie i przemyślenia. Jestem przy tym bardzo cierpliwa i wyrozumiała. Ale to jest też ogromnie wyczerpujące i dołujące. Słuchając zwierzeń ludzi przeżywam osobiście ich problemy i emocje niemal jak własne. I jak własne próbuję je rozwiązać. Często nie śpię potem po nocach i mam trudności ze skupieniem się na codziennej pracy i obowiązkach, bo myślę i kombinuję, jak mogę temu komuś pomóc…
A tymczasem moje życie samo się nie przeżywa i moje problemy same nie rozwiązują. Żyję więc za dwóch albo i więcej ludzi, bo ja przyciągam ludzi z problemami jak gówno muchy.
Kiedyś znowu dostałam wiadomość na instagramie od pewnej dosyć znanej blogerki. Znanej ogólnie, ale nie koniecznie przeze mnie. Obserwuję jej profil gdzieś tam jednym okiem czasem, bo też jest Polką z zagramanicy, ale nie można rzec, bym była wielka fanką. Co nie zmienia faktu, żem na pogaduchy zawsze otwarta jest. Kobieta zagaiła, bo to samo co mnie jej się przytrafiło i chciała popytać o wrażenia z tych różnych terapii… Wiadomes!
No i fajno, wymieniłyśmy się numerami, zdzwoniłyśmy się, pogadałyśmy jak rak z rakiem. Tyle że w pewnej chwili zrobiło się dla mnie trochę… dziwnie, gdy moja nowa znajoma nagle zaczęła opowiadać o różnych dodatkowych alternatywnych terapiach z różnych krajów za tysiące euro, które sobie była zafundowała i przekonywać, że dla własnego zdrowia każdą kwotę warto wydać i że jakbym była zainteresowana, to mogę walić do niej jak w dym… Postanowiłam ograniczyć się do podstawowych terapii i nie myśleć o tym, co by było gdyby…
Przede mną leży faktura ze szpitala na 50€ i z drugiego szpitala na 20€. Mam akurat dokładnie tyle na swoim koncie i za chwilę zrobię przelewy. Konto uzupełni się około 5 grudnia o wypłatę sprzątaczki pracującej na część etatu. Do tego czasu będę żyć z oszczędności. Przechowuję je w zielonym portfeliku z ananasikiem. Rano liczyłam, skwapliwie wydzielając Małżonkowi dychę na chleb i przestrzegając go, by nie przepierdolił reszty na głupoty. Zostało mi 20 euro i 60 centów. Dobrze, że mój rower napędzany jest na dwie kanapki i kubek herbaty… 😜
A jeszcze lepiej, że ciągle umiem się cieszyć z małych rzeczy i mam dystans do świata oraz wielkie poczucie humoru 😎
Dary jesieni
Dostałam od klientów trochę żurawiny z ich ogrodu. Zrobiłam dwa słoiki dżemu i zajadamy dla zdrowotności.
Inny klient powiedział, gdzie ma nieużywany orzech, pod którym mogę iść zbierać dowoli. Poszłam i całą skrzynkę orzechów nazbierałam, ku radości swojej i dzieci. Łupiemy i zażeramy codziennie. Trzeba korzystać, jak jest okazja ☺️.
Szkoła.
W zeszłym tygodniu była w podstawówce pierwsza stacjonarna wywiadówka od czasów koronnych. Dziwnie tak nagle ot tak po prostu z nauczycielem w cztery oczy na żywo gadać.
oczobolnie żółty szkolny korytarz |
Wychowawca nie powiedział niczego, czego bym nie wiedziała na temat naszego synia. Dużo gadaliśmy o wyborze szkoły średniej. Pytał, czy wiemy już, gdzie Młodego chcemy zapisać, a ja spytałam, czy będą w tym roku odwiedzać okoliczne szkoły średnie, jak to drzewiej bywało. Odrzekł, iż nie może tego obiecać, ale jest pomysł, że podzielą klasę na trzy grupy zgodnie z zainteresowaniami i predyspozycjami, by w jednocześnie zaliczyć trzy okoliczne szkoły: ogrodniczą, techniczną oraz ogólniak. Młody by wtedy do tej technicznej mógł pójść, bo to jedna z dwóch szkół, które rozważamy. Druga jest w innej gminie, więc tam i tak nie pójdą z klasą.
Nie dawno przysłali ulotkę o dwudniowym workshopie zaplanowanym na ferie przez tę techniczną szkołę, gdzie w planie stało np drukowanie w 3D, programowanie robotów itp. Od razu wysłałam zgłoszenie Młodego, ale już nie było miejsc. Wpisali go na listę rezerwową, informując, że jak wystarczająco chętnych się uzbiera, to drugą grupę zorganizują… W tym tygodniu przyszło potwierdzenie, że będzie workshop. Zapłaciłam od razu te siedem dych, by się nie rozmyślili, bo Młody jest wielce podekscytowany, a jest to dla nas wszystkich ważne nie tylko z powodu fajnej zabawy dla syna, ale też wyboru szkoły, bo na tych zajęciach Młody będzie miał szansę zobaczyć samą szkołę od środka oraz organoleptycznie przekonać się, czy to jest dla niego adekwatny kierunek, tzn czy takie rzeczy jak technika mu się podobają. Moja nowa klientka - była nauczycielka - mówi, że ta szkoła jest świetnie wyposażona jeśli idzie o nowe technologie i wszelakie inne materiały do nauki i razem z małżonkiem znawcą techniki i komputerów polecają ją z całego serca jeśli dzieciak lubi technikę i chce się uczyć w tym kierunku, a komputery, roboty i nowe technologie to przyszłość.
W tym tygodniu szósta i piąta klasa odwiedziły też Technopolis w Mechelen. Młody opowiadał o wycieczce z ogromnym entuzjazmem. Strasznie mu się podobało. Mieli fajne zadania, gdzie zdobył całkiem przyzwoite punkty. Punkty będą oczywiście na raporcie. Przypomnę niewtajemniczonym w szkolnictwo flamandzkie, że u nas szkolne wycieczki i obozy są obowiązkowe (nieobecność musi być usprawiedliwiona zwolnieniem lekarskim) i są związane z programem szkolnym, ewentualnie z tematem roku szkolnego (w tym roku u nas jest temat impreza). Wszelakie koszty wycieczek i obozów dołączane są po prostu do szkolnych faktur. Część jednak jest dofinansowana z różnych źródeł, jak nie z gminy, czy ogólnie z państwa, to z funduszu zdrowia, to Komitetu Rodzicielskiego w rezultacie często płaci się tylko jakieś groszowe sprawy. Tylko obozy no i wycieczki zagraniczne mogą czasem mocno uderzyć po kieszeni.
A gdy ładna pogoda, czasem lekcje mają na podwórku, a wychowawca opowiada o tym na fejsbukowej grupie klasowej. Dobrze czasem podglądnąć trochę dziecko w szkole czy na wycieczce nie tylko z okazji wywiadówki.