8 lutego 2025

Znowu wróciłam do pracy i znowu jest kicha

 W poniedziałek poszłam po raz pierwszy do pracy po półtoramiesięcznej przerwie. Spodziewałam się, że po tak długich wakacjach trzeba się będzie powoli do pracy przyzwyczajać, jak to zawsze dzieje się po dłużej nieobecności. Człowiek na początku jest zwykle dosyć zakręcony i zdezoriantowany zanim na dobre wejdzie w tryb pracowy i się na powrót wdroży. Zwykle ze dwa tygodnie co najmniej potrzeba, by zacząć czuć się w pracy normalnie...

Miałam jednak nadzieję, że będę przynajmniej pełna sił i energii, czego wszak człowiek po długich wakacjach oczekiwał by od swojego organizmu. Marzenie ściętej głowy.

Rano pojechałam na dyżur z wielką chęcią. Gdy dotarłam do świetlicy, nie było tam jeszcze ani jednego dziaka. Koleżanka siedziała na kanapie skrolując tiktoka w poszukiwaniu świezych inspiracji zajęć. Od razu zaczęłyśmy gadać i w sumie całą godzinę sobie gadałyśmy na luzie z kanapy się praktycznie nie ruszając. Dzieciaki powoli się schodziły, ale było ich na koniec łącznie może z 15 sztuk i przez całe 45 minut miały poniedziałkowo-poranny modus ustawiony chyba, bo poruszały się powoli, ospale, bawiły się lub rysowały cichutko. Nawet szeptem rozmawiały. Jeden chłopiec postawił na stoliku talerzyk z plastikową babeczką, po czym usiadł przy stoliku i tak trwał patrząc przed siebie zaspanym wzrokiem... 

Zaprawdę powiadam wam, nie napracaowałam się na tym dyżurze.

 Nic nie robiłam. 

Siedziałam po prostu i sobie gawędziłam wesoło z koleżanką. Bo czasem tak tam rano jest.

Na koniec zaprowadziłyśmy we dwie wszystkich czworo przedszkolaków do przedszkola, co łącznie dało jakieś 600 metrów powolnego marszu.

Potem wróciłam do domu moim nowym elektrycznym rowerkiem i po tej godzinie nicnierobienia i dwóch krótki przejażdżkach byłam nieludzko zmęczona. Zaległam na kanapie i przesiedziałam tam praktycznie z drobnymi przerwami na piciu , amu i siku do godziny 14tej, kiedy to zaczęłam powoli z ogromną niechęcią (bo ciągle nie miałam sił) szykować się do wyjścia na dyżur popołudniowy. Ten trwał raptem 2 godziny ale w moim odczuciu całą wieczność. W drugiej świetlicy dzieci było więcej, ale też niezbyt dużo jak na tamtą placówkę. Były w miarę spokojne. Nie było ani żadnych większych dram, bójek ani wypadków. Mózg mi działał w zwolnionym tempie. Ciało było zmęczone i powolne. Nie chciało mi się tam być. Nigdzie nie chciało mi się być. Nie chciało mi się żyć w ogóle. I w sumie taki nastrój i poziom sił towarzyszył mi przez resztę tygodnia. We wtorek i czwartek miałam wolne i nie opuszczałam domu. Wyprowadziłam kurczaki, poodkurzałam, ugotowałam, zrobiłam pranie i temu podobne drobiazgi po chwili z przerwami na odpoczynek, picie i jedzenie, bo głodna to byłam w tym tygodniu non stop. Któregoś wieczoru nawet poszłam do łóżka, poleżałam i stwierdziłam, że jestem znowu głodna, więc nie mogę jeszcze spać. Poszłam na dół, odgrzałam sobie zupy, opędzlowałam całą michę i dopiero mogłam spać.

Dziś (piątek) rano po raz pierwszy w tym tygodniu wstałam wyspana i wypoczęta. Uświadomiłam to sobie, gdy zrobiłam poranną gimnastykę, zeszłam na dół i zjadłam śniadanie. Nagle dotarło do mnie, że dobrze się czuję (zarówno fizycznie jak i psychicznie), co było bardzo miłym i satysfakcjonujacym odczuciem. Bo fajnie jest się tak po prostu dobrze czuć, co wcale oczywiste ostatnimi czasy bynajmniej nie jest.

Radość nie trwała jednak zbyt długo. Parę minut przed ósmą aktywowało się już bowiem standardowe WIELKIE ZMĘCZENIE. Tak po prostu. Bez żadnego powodu. BUM! Opadło nagle na mnie i już jestem zmęczona. Od niczego. 

W drugą stronę to niestety tak nie działa. Odzmęczanie to proces długotrwały i trudno osiągalny.

Dziwne mi się to wszystko wydaje. Jeśli wspomnieć jeszcze zeszłotygodniowy wyjazd z Najstarszą do Leuven oraz sobotni wypad do Kringwinkel z Młodą, kiedy to w obu przypadkach na koniec słaniałam się dosłownie na nogach, co mimo ciągle bez ustanku towarzyszącej mi dawki zmęczenia, mimo wszystko było niezwyczajne, bo zmęczenie było gorsze niż innymi razami w porównywalnych okolicznościach, czyli wielce podejrzane. Czyli dziwne.

Zaczęłam zatem nad tym dumać i wydumałam, że trochę to może być wina pogody. Już na instagramie nawet często widzę w postach belgijskich i holenderskich rodaków, że ludzie narzekają, iż pogoda depresyjna, zamulona, mglista. Każdy już dłuższego dnia wypatruje i słońca... Pogoda zawsze ma wpływ, ale nie aż taki.

Może zatem jest to wina Zomety (poza wszystkimi innymi oczywistymi czynnikami, czyli innymi rakoterapiami, menopauzą, autyzmem i wiekiem jako takim)? 

Jednym z podstawowych skutków ubocznych widniejących w opisach tego gówna jest przecież właśnie zmęczenie. To była co prawda już piąta dawka i trochę głupio z mojej strony dopiero teraz do takich wniosków dojść, ale wcześniej ta kroplówka zwykle nakładała się na inne rzeczy, których skutkami ubocznymi też było zmęczenie. Ostatnim razem miałam np Zometę z dzien czy dwa przed zastrzykiem, który też powoduje zmęczenie...

No i jest jeszcze opcja, że może być z tym tak samo jak z innymi medykamentami, które bierze się przez dłuższy czas, czyli że każda kolejna dawka to więcej tego czy innego gówna w organiźmie, a co za tym idzie, coraz intensywniejsze skutki uboczne się objawiają... 

Idąc dalej tym tokiem rozumowania, można by dojść do niewesołych wniosków, że te cudowne piguły brane codziennie i magiczne zastrzyki brane co miesiąc też z każdym dniem, tygodniem, miesiącem zostawiają w moim ciele więcej i więcej syfu i może dlatego zamiast czuć się coraz lepiej i coraz zdrowiej ja się czuję coraz gorzej i coraz słabiej. Boż to kuźwa nie jest normalne, jak ja się teraz czuję, a jak porównać to z tym o ILE LEPIEJ ja się czułam zaraz po operacjach, chemii i radioterapii to coś tu nie pyka...

Coraz baczniej przyglądam się mojemu ciału i coraz bardziej jestem zdołowana, zasmucona i zszokowana w jakim jestem stanie psychofizycznym. Jak staro się czuję fizycznie. I jak szybko postępuje owo starzenie. Moje ciało jest coraz bardziej zmęczone, coraz dłużej muszę odpoczywać, coraz mniej daję rady robić, jestem coraz mniej sprawna fizycznie, stawy są coraz mniej elastyczne, coraz bardziej koślawo i z coraz większym trudem chodzę, a chodzę stosunowo dużo, więc nie można tego zrzucać na brak ruchu czy coś. Jestem w stanie przemaszerowac 7 km ciagiem, ale widzę, że chodzę coraz bardzjej jak stara baba. Krok nie jest już sprężysty jak 5 lat temu, kołyszę się na boki, stąpam niepewnie, czasem nawet się lekko zataczam, czuję, że moje stawy są strasznie sztywne (mimo że je gimnastykuję codziennie i wydają się ogólnie dosyć ruchome, a jednak są w nich jakby jakies blokady) i przestawianie nóg kosztuje coraz więcej wysiłku. Non stop mnie coś pobolewa to tu to tam. Poszczególne części coraz bardziej niedomagają. Powiecie może, że to nic dziwnego, bo tak już to się z wiekiem robi. Ja wiem, że z wiekiem się wszystko pogarasza, tyle że zwykle raczej nie w takim przerażającycm tempie.

Czasem mam uczucie, że mam za mało miejsca w płucach. Jeśli wyjdę po schodach zbyt szybko na górę (1 piętro!) to nie mogę złapać tchu. Niczym jakać osiemdziesięciolatka!

Wspominam tu fakt, że zaraz po chemii i naświetlaniach wróciłam  przeciez do sprzątania i kurde pracowałam codziennie, sprzątając po dwa domy każdego dnia! Byłam zmęczona, bolały mnie okropnie wszystkie stawy, ale kurde ZAPIERDALAŁAM przecież ciężko fizycznie i jeszczde rowerem ZWYKŁYM czasem 10 kilosów do klienta jeździłam i dawałam rady! Było ciężko, ale nie tak jak teraz, a teraz, można rzec,  nie robię prawie nic w porownaniu z zapierdolem na sprzątaniu.

Teraz po 2 latach przestały mnie boleć stawy. Czasem trochę tam marudzą, ale już nie bolą tak bardzo jak wcześniej. Stały się sztywne. Staram się codziennie zaraz po wstaniu każdy staw i stawik rozruszać i trochę mięśnie porozciągać. Jeśli tego nie zrobię, mam trudności z zejściem po schodach i muszę schodzić tyłem, by nie spaść ze schodów na ryj. Trzymam się jednak zawsze mocno poręczy. Jak wchodzę do góry, to też podciągam sie trochę rękami chwytając poręcz. Tak jest łatwiej wejść po schodach. Różne takie triki sobie wypracowałam. Niektóre zupełnie nieświadomie robię i dopiero po czasie konstatuję swoje dziwne obyczaje. Trudno jednak orzec, czy stawy mają sie lepiej z upływem czasu, czy mają się lepiej, bo ich nie katuję codziennie po osiem godzin ciężką pracą i noszeniem ciężarów. Wszak sprzątanie to ciężka orka dla każdego stawu, ścięgna i mięśnia.

 Uczucie słabości i zmęczenia natomiast, mam wrażenie,  pogłębia się z każdym miesiącem. No i znowu zadaję sobie pytanie, czy pogarsza się, bo leki coraz gorszy wpływ mają i moje ciało starzeje się w szybkim tempie, czy też może pogarsza się, bo za mało gonię moje ciało do roboty...? Może jednak powinnam więcej robić, jeszcze więcej chodzić (biegać nie powinnam, to wiem, bo to nie jest wskazane dla stanów zapalnych stawów), więcej się gimnastykować, codziennie sprzątać chatę od strychu do kurnika, więcej rowerować, częściej pływać...? Wszak ja od dziecka ciągle byłam w ruchu. Od małego robota, plus aktywne zabawy i hobby, intensywny sport, a ostatnie lata przed rakiem ciężka robota fizyczna plus rowerowanie jako hobby i relaks. Zatem ten tryb życia jaki teraz wiodę to jednak totalne lenistwo i nieróbstwo. Mimo że codziennie  jakiegoś ruchu zażywam, to jednak w porównaniu z trybem życia sprzed raka można to spokojnie nazwać zupełnym brakiem ruchu. I może tu jest pies pogrzebany...? Nie wiem! Tak się zastanawiam i spróbuję zrozumieć, odkryć, co jest problemem, co jest powodem takiego stanu mojego ciała i ducha. 

Nie wiem, kurde, co jest dzisiaj dla mnie dobre. Nie wiem, czego powinnam robić więcej, a czego unikać. 

Wydaje się niby oczywiste, że zwiększanie ilości ruchu powinno poprawiać kondycję, ale coraz częściej mam wrażenie, że tym wypadku to wcale takie oczywiste nie jest. Nic już nie jest oczywiste ani przewidywalne. Logika coraz bardziej zawodzi. Zmęczenie, które bierze się znikąd i z niczego rozpierdala cały system. Bóle i stany zapalne niespodziewanie pojawiające się w różnych częściach ciała bez widocznego powodu i sensownej przyczyny nie poprawiają bynajmnej sytuacji. W takich okolicznosciach cholernie trudno ocenić, co robi się dobrze, a co źle, czego trzeba robić więcej a czego mniej, bo związek przyczynowo-skutkowy nie zachodzi. 

Znaczy dobra, zachodzi, bo oczywiście każdy wie, że wszystko co się stało i co się dzieje, zaczęło się od wytworzenia się raka w moim ciele, a następnie działania mające się go z tego ciała pozbyć, zrobiły tam przy okazji totalną rozpierduchę. I teraz raka może i tam nie ma (co nawet nie jest tak do konca pewne), ale rozpierducha została zrobiona. Wszystko powywracane do góry nogami, rozkopane, poniszczone, zryte, zatrute, spalone... Domyślam się, że potrzeba lat, WIELU LAT, by odbudować świat po wojnie. A do tego czasu trzeba przecież ciągle żyć w takich warunkach jakie są. Nikt nie wie jak. Trudno się odnaleźć w tym nowym powojennym świecie mojego ciała. Dlatego tyle czasu poświęcam temu tematowi w tym pamiętniku. Nie dam temu spokoju ani to nie da mi spokoju, dopóki nie zrozumiem, o co chodzi.

Wiem, że wielu ludzi (może nawet większość) może sobie żyć spokojnie nie wiedząc i nawet w ogóle nigdy nie zastanowiając się nad tym,  dlaczego coś się dzieje, dlaczego coś jest jakie jest, skąd, po co i dlaczego tak jest i dobrze im z tym. Ja do tej grupy jednak nie należę. Ja zawsze muszę wiedzieć skąd,  po co i dlaczego. Mijając po drodze kwiaty i drzewa, zwierzęta czy jakies wytwory człowieka,  zawsze o nich myślę... Zacząć powinnam jednak chyba od tego, że ja je w ogóle zauważam, w przeciwnieństwie - jak mi się zdaje - do większości ludzi. Wnioskuję to po częstych łał-rekacjach na moje zdjęcia "byle czego" i "niczego", którymi sie ludzie zachwycają. Bo ja widzę każdą pojedynczą rzecz, dostrzegam każdy drobiazg i każdy szczegół, a mój mózg szybko analizuje, to co widzi i wyciąga wnioski, snuje domysły i rozpamiętuje sens i powody. Dlaczego to drzewo w taki sposób urosło, co je ukształtowało? Co robi kogut domowy na łące pod lasem? Przed czym ucieka ten królik? Na co kawki tak krzyczą?  Dlaczego ta pani kuśtyka? Co znaczą poszczególne dźwięki wydawane przez kury? Co powoduje, że niebo ma taki nietypowy kolor? Ja muszę nad wszystkim się zastanowić i wszystko przeanalizować. Robię to non stop o każdej porze dnia i nocy. Gdy jestem w sklepie lubię oglądac rzeczy, dotykać ich i zastanawiac sie jak powstały (w sumie do do secondhandu czy na pchli targ chyba właśnie po to najchętniej chodzę). Lubię wiedzieć, jak działa świat, każdy organizm od bakterii do zwierzaka i jakie są zalezności między tym wszystkim. Lubię wiedzieć, jak działa moje ciało, a w tym mózg. Co powoduje, że działa tak a nie inaczej i co powduje, że coś przestaje działać lub działa niewlaściwie. 

Dlatego mnie wkurzają durne banalne odpowiedzi lekarzy na moje pytania. Ten sam problem mają moje Młode. Odpowiedź, że to skutek uboczny leku to dopiero dolanie oliwy do ognia naszej ciekawości. My musimy wiedzieć jak konkretnie to się dzieje. Co robi ten lek, jak i na co konkretnie wpływa, że w ostateczności pojawiaja  się takie a nie inne konsekwencje. 

I dlatego teraz ja chciałabym ze szczegółami wiedzieć, co konkretnie powoduje, że moje ciało nie robi tego, co powinno i reaguje tak jak nie powinno. Będę zatem w tym grzebać, aż się jak najwięcej dowiem. Nie znalazałam jednak jak dotąd właściwej lektury ani tekstu w necie (bo pewnie normalni ludzie się tym nie interesują to i nikt o tym nie pisze), ale szukam.

Tak czy owak udało mi się przeżyć ten tydzień. Było ciężko. Cały tydzień, kiepsko się czułam i ciągle narzekałam, ale przeżyłam cały tydzień. Jakoś. Będę próbować dalej. Jeśli to wina Zomety, to za tydzień czy dwa powinno zacząć się poprawiać. Jeśli to wina zbyt długiego wolnego to też powinno się poprawiać.

Jeśli natomiast zwyczajnie stan mojego ciała się ogólnie pogarsza z miesiąca na miesiąc no to się poprawiać nie będzie. Trzeba czekać. Znowu czekać. A potem coś zdecydować - kopać się dalej z tym koniem, czy poddać się.

Tak czy owak na dłuższą metę nie dam rady wykonywać tej pracy. To JUŻ nie jest praca dla mnie.  Tutaj bardzo się pomyliłam w ocenie sytuacji. Głównie to w ocenie swojego AKTUALNEGO rzeczywistego stanu zdrowotnego, psychicznego i fizycznego. Gdybym zaczęła z 7 lat temu albo gdybym przynajmniej perfekcyjnie władała językiem niderlandzkim,  dziś być może miała bym jakies szanse w tym zawodzie. Teraz jest jednak na to za późno. Już nie ogarnę pewnych rzeczy i nie ma się nawet co łudzić, że się nadaję do tej pracy. Nie nadaję się. Nadawałam się 20 lat temu, ale ten pociąg już dawno odjechał.

Gdyby forma funkcjonowała jak powinna, gdyby drużyna się nie rozpadała, raczej dziś nie wracałbym już do pracy. Uczciwość by mi na to nie pozwoliła. Teraz jednak sytuacja jest taka, że brakuje ludzi do pracy, przeto nawet osoba niepełnosprawna, jaką bez wątpienia dziś jestem, może się przydać. Mogę pomóc przeprowadzać dzieci ze świetlicy do szkoły i z powrotem, mogę je rejestrować, mogę się nimi bawić, mogę im książkę poczytać, przytulić,  czy nawet jakieś proste zajęcia zorganizować. Mogę im zmienić pampersa, podetrzeć kuper i pomóc umyć rączki. Mogę pozamiatać salę i umyć toalety. Nie można powiedzieć, że jestem tak całkiem do niczego, ale pełnych obowiązków nie jestem w stanie wykonywać, bo są dla mnie za trudne, za ciężkie i zbyt skomplikowane. Nie ogarnę ani ciałem ani rozumem. 

Gdybym miała jakieś alternatywy, też bym nie wracała. Po prostu złozyłabym zwyczajnie wypowiedzenie i poszłabym próbować czegoś innego. Niestety jestem aktualnie w czarnej dupie jeśli idzie o możliwości na rynku pracy. Nie widzę dla siebie żadnych perspektyw, żadnych możliwości, żadnych realnych szans na jakąkolwiek pracę. Oficjalnie mam tylko dyplom szkoły pomaturalnej i to w zawodzie totalnie bezużytecznym i bezsensownym (po co dziś komuś jakiś tytuł bibliotekarza?! kto normany chciałby pracować dziś w jakiejś bibliotece? ), ale tutaj nawet liceum mam nie uznane, bo nigdy sie o to nie starałam, gdyż procedura jest dla mnie skomplikowana, kosztowna i realnie mało przydatna. Pomijając fakt, że nie ma żadnych wakatur w bibliotekach to i tak nie widzę siebie już w tej robocie. No i poza tym lekarka powiedziała mi kiedyś, że tutaj biblioteka to polityka, czyli innymi słowy, żeby dostać tam pracę trzeba mieć rodzinę pracującą w gminie... 

Bez dyplomu szkoły wyższej raczej nie mam szans na lekką pracę, bo co niby można robić bez dyplomów i konkretnych umiejętności. No, będąc zdrowym i młodym to pewnie wiele reczy, ale nie mając raka i pół wieku na karku.

Pracę fizyczną wykonywałabym z chęcią, ale wiek i zdrowie mi na to nie pozwoli. Przynajmniej na razie. Jednocześnie społeczeństwo i prawo oczekuje, że powinnam jeszcze blisko jakieś 20 lat solidnie poracować. Jedyne sensowne rozwiązanie, jakie mi się w tym momencie nasuwa,  to strzelić sobie po prostu w łeb i zakończyć to gówniane życie.

Na razie czekam jednak na wiosnę. Wiosna jest dobra na wszystko. Dni będą dłuższe, będzie więcej słońca, będzie cieplej, będą ptaki świergotać, kwiaty zakwitną masowo. Wiosną świat jest lepszy, a latem jeszcze lepszy. A właśnie parę dni temu gdy rano szłam kury wypuszczać i nawet jeszcze ciemnawo było, wyszedłszy na podwórko usłyszałam TO: ptaki śpiewały! Ze dwa dni później koleżanka w świetlicy oznajmila z radością, że gdy jechała rano do pracy rowerem, słyszała świergot ptaków i  że pomyślała: hurra, wreszcie wiosna idzie!

Tak, niektóre koleżanki też dojeżdżają rowerami do pracy. Niektóre też, tak jak i ja, nie mają prawa jazdy, ale inne zwyczajnie z wyboru, bo tu mnóstwo ludzi kręci do roboty na rowerze, mimo że pod domem 3 auta stoją a prawko w portfelu tkwi. Bo mogą.

Nasza Rico zachorowała. Nie mam pojęcia na co. Nie byliśmy u weta, bo nie mam skutera, żeby pojechać ze zwierzakiem, a do wetów jest wszedzie daleko, więc na nogach nie pójdzie, a rowerem się nie da zabrać zwierzaka. Tam kota czy psa to by może i zabrał, ale nie kurę czy świnkę. Zabrałam Rikotkę do domu, do kuchni, bo stała posępnie z opuszczoną główką przez pół dnia w jednym miejscu za werandą, a zimno okrutnie było. Włożyłam ją do niskiego pudełka, takiego po owocach i postawiłam jej tam miskę z wodąi drugą z żarciem. Nie obchodziło ją to jednak przez cały dzień. Gdy zostawiłam ją samą to wyszła z pudełka i zaparkowała na chodniku koło zlewu i tam sobie stała. Znowu wsadziłam ją do pudełka i już tam została. Pogorszyło jej się i leżała, jak z diabła skóra z głową opartą o pudełko albo na podłodze. Głaskaliśmy ją co chwilę a ona czasem mówiła cichutko ko-ko-ko. Ona jest milutką, sympatyczną, spokojną i cichutką kurką. Można ją brać na ręce, głaskać i przytulać.  Jej piórka pachą przyjemnie chrupeczkami, tak samo jak papużkom. Lubi być głaskana po pleckach i po wolku. Czuprynki tylko nie lubi mieć dotykanej.

Myśleliśmy, że jej godziny już są policzone, ale po pewnym czasie zauważyliśmy, że śpi już normalnie jak kura, czyli z dziobem pod skrzydłem. Kolejnego dnia wieczorem gdzieś koło 21 nagle zaczęła grzebać w jedzeniu. Dałam jej więc makaronu, a ona go zeżarła. Chodziła po pudełku dosyć długo, a rano długo spała. Budziła się tylko, jak ktoś przyłaził do kuchni i zapalał światło nad zlewem. Głównego nie świcieliśmy, by jej nie denerwować bez powodu. Rano już stała w pudełku, więc zabrałam ją na spacer razem z resztą stada. Dziobała trawę i szukała jadalnych skarbów. Nie grzebała, bo nie miała sił i w ogóle chwiała się na nogach trochę i potykała. Odusnęłam wielką donicę i odkryłam w ten sposób 4 tłuste prosionki, które ona pochłonęła. Ucieszyłam się, bo to wyraźny znak, że lepiej się poczuła. Po chwili podreptała jednak w kierunku domu i ukryła się w kąciku, więc znowu ją zabrałam do kuchni, a ona poszła w kimę. Potem znowu wyskoczyła z pudełka i stała sobie obok na wycieraczce. Po południu wyraźnie już była ożywiona, więc jak stado przyszło do werandy na żer, Młoda otworzyła drzwi do ogrodu i nasza czarna przyjaciółka podreptała do koleżanek i kolegów. Gęsia na początku, nie wiedzieć czemu,  dziobała ją po kurzych stopach. Ona wszystkich dziobie po stopach, co jest dosyć oryginalne, ale rzadko to w ogóle robi, bo Gęsia też jest przyjazną i milutką kurką. Tym razem jednak przez chwilę była upierdliwa do koleżanki, jakby chciała powiedzieć "Mieszkałaś u człowieków. Widziałam przez okno. Teraz już zatem nie jesteśmy koleżankami! Idź sobie do swoich człowieków". Do wieczora Rico trzymała się trochę na uboczu i dużo dłużej odpoczywała niż inne kury. Wieczorem włożyłam ją do kurnika, bo koguty dramę jakąś czyniły (jak zwykle zresztą) i ona się zdenerwowała i poszła sobie w stronę domu. Sama pewnie uznała, że może w stadzie człowieka będzie jej lepiej...? A koguty odgrywają podobny teatr co wieczów. Gdy Heniek wlezie już do kurnika Chica próbuje skorzystać z okazji i wysyeksować jakąś kurę. Wtedy ta krzyknie i Heniek wypada z kurnika jak dziki i spuszcza wpierdol Chicowi, po czym znowu włazi do kurnika a Chica znowu zabiera się za kurę... I tak mogą długo... Młoda często zamyka kurnik wieczorem, a że ona jest bardzo niecieprliwa, to wkłada po prostu kury po kolei do środka i kończy w ten sposób przedstawienie.

Dzis (sobota) Rico wyszła rano z kurnika przed Gęsią i Sunny, i kręci się po ogrodzie. Była razem z kurami i ze mną na spacerze grezbaniowym poza ogródkiem i została z nimi tam do końca. Zachowuje się już w miarę zwyczajnie. Może będą z niej jeszcze kury. Mamy nadzieję, że wyzdrowiała i wszystko będzie z nią dobrze.

Najstasrza miała w tym tygodniu jakieś krótkie spotkanie z jednym ze swoich mentorów z biura pracy. Młodsza Siostra chciała jej towarzyszyć, ale dotarła tylko do przystanku i poległa. Miała zły zdrowotnie dzień, a na polu było niemiło (zimno, wietrznie i wilgotno), przeto całe ciało zaczęło ją boleć i piec, co było  nie do wytrzymania. Wróciła więc znerwowana, obolała i bardzo chora do domu. Mówiła, że nawet pod paznokciami ją bolało od tego skurwiałego zimna. Resztę dnia spędziła więc praktycznie w łóżku wracając do siebie. I tak wygląda jej życie. Są dni, gdy jest w miarę dobrze, a wtedy może nawet do miasta pojechać, zakupy sobie porobić, a nawet dla przyjemności pójść do jakiegoś muzeum, parku rozrywki czy baru. Potem to odchoruje, ale przynajmniej ma chwilę przyjemności. Żadna z tych chwil nie jest sama w sobie bezbolesna, ale dopóki czerpana przyjemność niweluje dostatecznie skutki uboczne to jednak jest na plus. 

Ja trenowałam kiedyś sztuki walki, co wiązało się przecież z bólem, ale mimo bólu, wyczerpania było przecież fajne i przyjemne. Tak jest z wieloma rzeczami w życiu, że robimy je z przyjemnością, mimo że mają skutki uboczne. Ona ma pod tym względem podobnie, że mimo bólu, mdłości, wymiotów, bólu głowy itd itd mimo wszystko decyduje się czasem na wyjście  z domu.

Tyle tylko, że dla niej skutki uboczne mają też podstawowe czynności codzienne. Mycie rąk jest bolesne, noszenie kążdego ubrania jest niekomfortowe, a wielu bolesne, prysznic powoduje pieczenie całego ciała, okropny ból głowy i mdłości, a nawet gorączkę. Trzymanie przedmiotów w dłoni jej ciało odczuwa jako ból. 

Każdy jak coś trzyma w dłoni to to czuje. Czujemy fakturę, temperaturę, ciężar, bo każdy ma w skórze mnóstwo różnych czujników, zwanych receptorami. Nasze mózgi te odczucia analizują i mówią nam co czujemy i czy jest to dla nas bezpieczne. Próbowaliście pewnie dotykać kaktusa czy ostu. Co powiedział wam mózg na ich temat? Fajnie było tego dotykać, czy bolało? A i gorących przedmiotów też pewnie dotykaliście nie raz. Zauważyliście może porownując się z innymi, że coś co dla was było zbyt gorące, dla innej osoby jeszcze było do zniesienia albo odwrotnie - dla ciebie coś jest mocno cieple, ale nie gorące, a drugi wrzeczy że parzy. Każdy z was na pewno ma takie faktury których lubi dotykać i taie których nie lubi, które go łaskoczą lub brzydzą. Lubicie dotykać skóry jaszczurki, węża czy ślimaka albo ryby? Ja wiem, że jedni lubią a drugich to brzydzi lub nawet przeraża. Jeden lubi dotyk jedwabiu, aksamitu, czy wełny a dla drugiego to jest obrzydliwe doświadczenie. Bo nasze mózgi różnie interpretują bodźce odbierane przez receptory. To samo dotyczy dźwięków, zapachów czy bodźców wzrokowych. Głośne hałasy większość ludzi przerażają i powodują dyskomfort, to samo jasne światła i błyski. Większość skrzywi się albo wręcz ucieknie na zapach padliny, przypalenizny, odchodów. Dobrze wiecie, że nie każdy da rady pracować przy zwłokach, z odchodami, a dla innych nie jest to wcale trudne... Długo by o tym pisać, ale ja chcę tylko przekazać, że mózg Naszej Młodej większość bodźców interpretuje niewłaściwie. Można rzec, że ciągle nadinterpretuje i robi z igły widły. Dotyk, czy zapach większości rzeczy jest przez jej mózg uznawany najwyraźniej za niebezpieczny, dlatego mózg reaguje na to syganłami bólowymi, mdłościami, potami, gorączką, chce uciekać od tego. Ciągle ze wszystkim walczy. Sam ze sobą walczy bo dane wydają się ze sobą sprzeczne... Ja to tak widzę w każdym bądź razie obrazowo. 

Mój mózg też wiele rzeczy źle interpretuje i uważa za niebezpieczne, choć nie aż tak bardzo jak mózg Młodej. Cholernie trudno jest żyć, gdy nawet lekki wiatr , umycie się, czy zapach czyjegoś perfumu może spowodować, że poważnie się rozchorujesz.


5 komentarzy:

  1. Piszesz o raku, piszesz o tym co terapia daje Twojemu organizmowi. Piszesz o swoich przezyciach o przezyciach twojej rodziny. Piszesz o swoim dziecinstwie. Twoje cialo dzwiga to dowsiadczenie. Czy ma prawo byc zmeczone menopauza, rakiem, zwylymi troskami. Zwyle wspieramy bolaca czesc a pozostala czesc? Starzejemy sie od 21 roku zycia. Komorki ktore dojrzaly dzwigaja ciezar. Nie tylko od czasu kiedy nam sie cos przytrafia. To nie ocena to spojrzenie, na twoj problem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To wszytko oczywista prawda, żadne tam odkrycie. Sama o tym mówię co najmniej raz w każdym wpisie :-) Mówię też o innym oczywistym i dosyć znanym raczej fakcie, że normalne starzenie to długotrwały proces, a jak się coś przytrafia to postarzeć się można w bardzo krótkim czasie tak bardzo jak w normalny sposób postarzelibyśmy sie dopiero w ciągu kolejnych 5 czy 10 a może nawet 40 lat... Co dzieje się w moim przypadku i co jakby robi różnicę, no bo nasze prawo mówi, że do blisko siedemdziesiątki musimy być sprawni i być w stanie nie tylko na swoje życie zarobić, ale też na życie na emeryturze, przy czym niemal ćwierć albo i połowę zarobionych pieniędzy jeszcze oddać państwu. Zatem nie samo zmęczenie jest dla mnie problemem, bo państwo nikt nie zabrania nikomu być zmęczonym. Każdy jednak oczekuje, że będę w stanie zarobić na swoje utrzymanie. Może Ty nalezysz do farciarzy, którzy nie muszą się marwtwić o takie rzeczy jak płacenie czynszu, faktur za energię, wodę czy śmieci, zakup żywności i przyodziewku, opłaty za szkoły, leczenie, więc dla ciebie zmęczenie to tylko naturalny objaw starzenia, z którym łatwo ci się pogodzić, a nawet cieszyć, bo leżeć sobie będziesz do góry wentylkiem, oddawać przyjemnościom i ogólnie żyć powoli... My takiego komfortu i bezpieczeństwa niestety nie mamy dlatego zmęczenie jest dla mnie ogromnym problemem i powodem wielu obaw oraz strachu przed przyszłością.

      Usuń
    2. Latwo dzielisz ludzi na farciarzy, tych co maja lepiej. Czy ja w tym komentarzu wspomnialam cos o sobie? Latwo dzielic ty to masz dobrze lezysz wentykiem. Uwazam ze kazdy ma troski, choroby, radosci i mile dni, problemy zycia, ktore sa dla niego wazne, ktore mu moga ciazyc, z ktorymi przychodzi mu zyc. No ale co tam wiekszosc z nas to zwykli ludzie. Ale co tam ja wedlug ciebie leze wentylkiem .

      Usuń
  2. Jedni dochodzą po leczeniu szybko do pełnej sprawności, inni wolniej, ale są i tacy, którzy lądują na rencie. Lekarze chyba nie zbywają, po prostu każdy jest inny.
    Byłam na spotkaniu z koleżankami, u jednej mąż na leczeniu onkologicznym, u drugiej brat. Każdy z panów tak różnie reaguje na wlewy chemii i funkcjonuje po , że aż trudno uwierzyć. Podobnie jest chyba z powrotem do sprawności.
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, że każdy człowiek jest inny i każdy inaczej na wszystko (nie tylko na leczenie) reauguje i inaczej wszystko znosi. Dla, mnie jak wiadomo, sama chemia czy operacje to była błahostka. Ani się nie bałam, ani nie przejmowałam w trakcie, kiedy inny dosłownie ze strachu umierają. Z kolei dla mnie koszmarny jest ten tak badzo powolny powrót do zdrowia, co dla wielu z kolei jest już pełnią szczęścia, bo im wystarczy, że nie mają raka i że w ogóle żyją. Dla mnie życie samo w sobie jako istnienie nie ma wartości, jeśli nie mogę z tego życia korzystać należycie tak jak chcę i potrzebuję.
      W kwestii lekarzy tym razem chodziło mi o to, że lekarze udzielają odpowiedzi takich, jakie zadowolą pewnie więszkość normalsów ale nie mnie. Bardzo ten fakt uświadomiło mi oburzenie córki, że w kontekście menopauzy lekarze od razu mówią o ciąży i od razu pocieszają, przedstawiają alterantywy, bo więszkość młodych kobiet (w ogóle ludzi ) ma obsesję na punkcie posiadania dzieci, więc dla nich ten temat jest najważniejszy, a tymczasem Najstarsza z oburzeniem powiedziała "pieprzy tak o ciąży, jakby mnie to w ogóle obchodziło, jakby to był najwięszky problem! Przecież dziecko można se adoptować. Ja bym chciała się dowiedzieć szczegółów o ważnych rzeczach, jak problemy z kościami czy mózgiem". Ja mam podobny problem z lekarzami i nie chodziło mi o to, że zbywają (no, w przypadku tej mojej pary z kliniki piersi to tak, bo oni zbywają, ale to tylko ta dwójka i ten konował, którego nam przydzielili na rodzinnego kiedyś, ale to już specjalny przypadek) tylko że traktują często człowieka jak debila, czy pierwsza lepszą małpę, która nie potrzebuje wiedzieć, jak coś działa, a tylko chce kolorową pigułkę albo fajny zabieg.

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko