Kurza twarz!!! Przegapiłam dni otwarte w szkołach! Ba, w ogóle jakoś nie jestem na bierząco z czasem i dopiero nagle mnie olśniło, że koniec roku szkolnego się zbliża, a ja nie jestem nań gotowa jeszcze.
Młodemu już znudziła się aktualna szkoła. Wczoraj poszliśmy jeszcze oboje na dzień informacyjny nt drugiego stopnia, ale z nastawieniem, że szkoła techniczna to nie jest miejsce, do którego powinny chodzić epickie Ajzajdory i że poraz zwijać żagle... albo raczej rozwinąć i spływać. Przecież jego w ogóle nie obchodzi to, czego oni się tam uczą. Nie ma też specjalnego talentu ani tym bardziej większej ochoty do majsterkowania.
Można by rzec, że ta szkoła to pomyłka, ale ja tak na to mimo wszystko nie patrzę. Gdyby tam nie poszedł, to byśmy nie wiedzieli, czy to dla niego, czy nie.
Tak to jest, gdy musisz wybrać szkołę w wieku 11 lat, kiedy jeszcze nie masz pojęcia kim jesteś i co cię interesuje. STEM wetenschappen (nauki ścisłe i techniczne) nie jest może dla niego jakimś trudnym kierunkiem. Zaliczał wszak wszystkie testy i egzaminy na 60-90% bez jakiegokolwiek specjalnego przygotowania, co stanowi doskonały wynik, szczególnie jeśli dodać, że pozostali uczniowie, by osiągnąc podobne albo i gorsze wyniki ryją od rana do nocy, a starzy zabierają im telefony, zamykają w pokojach, zakazują wychodzenia, gier, zabaw i w ogóle pogrom na grandę, a tymczasem Młody wraca ze szkoły i gra na kompie, słucha muzyki, ogląda seriale, a wyniki jakoś same się robią...
Poza tym to mała, w miarę spokojna szkoła o dobrej renomie, o czym nie raz mówiłam. Bez wątpienia nie jest to czas zmarnowany. Młody wiele się tam nauczył i wiele o sobie dowiedział. Teraz jest o dwa lata starszy, odrobinę mądrzejszy i doroślejszy. Dziś wie, że techniczne kierunki nie są dla niego i że chce spróbować czegoś nowego i zupełnie inną drogą pójść.
Wybór jest trudny, bo Młody ciągle nie ma skonkretyzowanych zainteresowań. Znaczy wróć, ma konkretne zainteresowania, ale czy nadają się one na szkolny kierunek i budownie swojej przyszłości to już inna sprawa.
Po powrocie z jego szkoły na szybko przejrzeliśmy razem po raz kolejny ofertę pobliskich szkół, ale ciągle nic nas na kolana nie rzuciło. Sugerowałam po cichu, że może pobliska szkoła ogrodnicza i biotechnologia, ale po pierwsze do tej szkoły poszedł kolega, który go całą szóstą klasę hejtował i którego Młody nie życzy sobie więcej w swoim życiu oglądać. Po drugie chemia, fizyka i biologia choć bardzo ciekawe, to wymagają dużo nauki, a Młody nie lubi się przecież zbytnio wysilać.
Jest jednak jedna szkoła, którą jakoś przypadkiem wyguglowałam kilka tygodni temu i która bardzo mnie zainteresowała, więc pokazałam ją młodemu, a potem razem czytaliśmy informacje i oglądali video z dnia informacyjnego... Nie jest to tradycyjna szkoła. Nie ma tradycyjnych lekcji, a bardziej wykłady, na które zapisuje się wedle potrzeby, a plan tygodnia uczniowie sobie sami ustalają przy pomocy coachów wedle własnych potrzeb. Uczniowie sami mogą decydować na jakie zajęcia chodzą, a czego uczą się sami. Podręczniki są tylko do matmy, języków i przyrody. Resztę potrzebnych informacji każdy zdobywa wedle uznania - może to być książka, internet, może być wycieczka, muzeum, czy samodzielne zaprojektowanie i skonstruowanie deskorolki... To tak w wielkim skrócie i uproszczeniu mówiąc.
Młodemu aż oczy się świeciły, gdy oglądaliśmy video i czytali informacje. Uznał, że to jest właśnie szkoła dla niego. Szkoła, w której samemu decyduje się o tym, kiedy i jak człowiek się nauczy tego co potrzeba się nauczyć, a do tego można podążać za swoimi zainteresowaniami i talentami, i gdzie wychodzenie poza schemat jest cenione a nie karane.
Spodobał mu się też jeden kierunek, którego nazwy na polski nie bardzo potrafię przełożyć, bo nie wiem, jak na poslki przetłumaczyć "welzijn" choć rozumiem, co to słowo znaczy. Maatschapij en welzijn - społeczeństwo i dobre samopoczucie (?) Mniejsza jednak o nazwę. Dość, że chodzi o nauki społeczne, o szerokie zainteresowanie człowiekiem jako jednostką i społeczeństwem, czyli psychologia, wiedza o społeczeństwie, statystyki, takie rzeczy. Tematyka zatem całkowicie różna od tego, co dotychczas miał się uczyć. Na koniec powiedział, że jeśli uda się go zapisać do tej szkoły, "to jego życie jest już ustawione".
Tyle, że to jest największy właśnie problem. Formularz zgłoszeniowy do zapisu na drugi stopień szkoły średniej można będzie wysłać od 23 czerwca, ale wysłanie formularza nie gwarantuje miejsca w szkole. Ba, w ogóle może się okazać, że nie ma wcale miejsc w trzeciej klasie na wybranym kierunku.
I wtedy będziemy w dupie... Więc trzeba wymyślić jakiś plan B.
Druga kwestia to sprawa dojazdu. Wybrana szkoła jest dosyć daleko. Musiałby najpierw jechać rowerem na dworzec, potem 20 minut pociągiem, a potem jeszcze autobusem. Inna opcja (druga taka sama szkoła) to przesiadka z pociągu na pociąg.
Podobną specjalną szkołę, choć nię tą samą, mamy też trochę bliżej, bo 10 km od nas, tyle że do niej tylko i wyłącznie rowerem można się dostać, bo tam to już w ogóle nic nie jeździ. Ale weź jeździj codziennie po 10 kilosów rowerem do szkoły z tornistrem... Niby wnuczek sąsiadki - też specjalny ludek - tam jeździ i daje radę, ale Młody nie jest nim. Nie jest też wielkim fanem roweru... On w ogóle nie jest fanem jakiegokolwiek większego wysiłku fizycznego, co mu też wolno i nikt go do tego zmuszał nie będzie.
Wymyśliliśmy, że jakby się udało zapisać go, to kupimy mu składany rower elektryczny i se będzie go brał do pociągu, by potem z pociągu do szkoły dojeżdżać jeszcze. Z rowerem elektrycznym może i z tą bliższą szkołą by się udało, ale moim zdaniem, skoro już iść dalej do szkoły to już przy okazji wydostać się trochę z zadupia do jakiejś cywilizacji, do jakiegoś miasta ruszyć, a nie na jeszcze większe zadupie się pakować.
No ale to wszystko łatwo się pisze, a w praktyce okazać może się wszystko o kant dupy, bo ciągle jest kitówa z miejscami w szkołach.
Taka sama jak z domami. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że szkoła-marzeń jest tam, gdzie byśmy chcieli zamieszkać, czyli w prowincji Antwerpia, ale tam nie ma prawie nic do wynajęcia, a jak jest, to ceny chore, bo powyżej 2 tysięcy za miesiąc (widziałam i za ponad 4 tys!), a i nawet takich domów nie ma więcej niż jeden na ruski rok. Gdyby kogoś dziwiło, co się tak na dom uparliśmy, to wam powiem, że apartamenty z JEDNĄ czy DWOMA sypialniami kosztują tu też conajmniej ponad 900€ za miesiąc (w dupnicy, bo w centrum mista to ponad tysiąc często) (dodam, że teraz mniej płacimy za wielki dom z ogrodem i 4 sypialniami), a apartamenty z czterema pokojami to chyba w ogóle nie istnieją.
Dziś widziałam jeden dom, a raczej domiszcze z 3 sypialniami i 7 hektarowym ogródeczkiem (czy jak kto woli dom z małym lasem) za 1800ojro i tylko 10 kilometrów od Mechelen i przystankiem koło domu. Kurde, gdyby tylko nas było stać na coś takiego, to dziś bym sie przeprowadziła.
Niestety od ostatniego wpisu nie znalazł się ani jeden dom w promieniu 40km od Antwerpii , który by się nadawał dla naszej Piątki. Nie mówiąc juz o tym, by móc jakiś obejrzeć, czy choć list motywacyjny do właściciela wysłać. A trzeba wam wiedzieć, że teraz takie czasy właśnie nastały, że trza listy motywacyjne pisac, by mieć szansę wynająć jakieś lokum. Już nawet sobie skraftowałam taki uniwersalny list, który tylko dopasować wystarczy i wysłać, gdyby się jakiś dom kiedyś pojawił na horyzoncie. Pewnie marne na to szanse, a jednak uparcie oglądam po kolei ogłoszenia z różnych aplikacji codziennie zaraz po przebudzeniu. Trochę to dołujące, gdy kolejne i kolejne dni widzisz po 1, góra 5 ogłoszeń z domami spełniającymi niby kryteria wyszukiwania, ale tylko w teorii, bo np za daleko albo klity, albo no dom z wszystkich stron otoczony drogą (kto w ogóle normalny może mieszkać w czymś takim?)
Był jeden dom, trochę dalej niż 40 km, ale nawet odpowiedzi na moje zgłoszenie chęci obejrzenia nie otrzymałam z biura nieruchomości. Jednym słowem chujnia z grzybnią i patatatajnią, jeśli idzie o szukanie domów do wynajęcia.
Wspominam sobie, że jeszcze parę lat temu pisałam ludziom, zainteresowanym emigracją czytelnikom bloga, którzy do mnie zagajali, że spokojnie znajdą tu mieszkanie i tak zaiste wtedy było. Teraz jest smutna tragedia na rynku nieruchomości. Zarówno w kwestii wynajmu jak i kupna. Ceny z kosmosu zupełnie nie proporcjonalna do stanu tych budynków. Niektóre z oglądanych przeze mnie mieszkań bardziej jakieś szopy dla gęsi przypominają niż coś, w czym można by godnie mieszkać. Budynki z lat trzydziestych albo i końca osiemnastego wieku, miniaturowe pokoiki, zagrzybione ściany, zabytkowe łazienki i kuchnie albo znowu nowoczesne, że we wszystkich pomieszczeniach jednakie paskudne wielkie szare płytki jak w grobowcu, a w kuchni brzydkie jednolite szafki bez uchwytów, a łazienka bez wanny. Ogródeczki do połowy albo i po całości zajebane kamieniami, płytkami lub zalane cementem, ewentualnie od siaty do siaty albo od muru do muru (zalezy czy wieś to czy miasto) trawa na 3 mm i zero krzaczka, zero kwiatka, bo o drzewach to juz nawet nie mówię, gdyż w tym kraju prawdziwe drzewa to coraz rzadsze zjawisko.
Właśnie u nas na wsi jest draka o drzewa, bo któregoś dnia przyjechały ekipy z gminy (na szczęście Najstarsza nie robi przy drzewach) i zabrały sie za wycinanie dębów i innych ładnych drzew przy drodze. Okoliczni mieszkancy wyszli z ryjem i kazali ekipom spierdalać, a potem opisali sytuację na fb, zaalarmowali ochronę przyrody, napisali petycję i ogólnie zrobili dym. Zamysł jest taki, by wykosić dęby i na ich miejsce posadzić obcięte na kwadratowo mini drzeweczka, bo komuś bardzo przeszkadzają liście i żołędzie spadające na drogę. No faktycznie kto to widział, żeby na wsi jakieś głupie drzewa rosły i jeszcze ptaki na nich siadały srając debilom na łby.
Tak to jest gdy połowa Brukseli sprowadzi się na wieś, ale nie podoba im się, że wszędzie koguty pieją, że drzewa cień rzucają, że krowy na pastwisku stoją, że w polu pietruszka rośnie, że wszędzie daleko jest, że w ogóle straszna wieś na tej wsi. Miastowy chciałby mieszkać na wsi, ale takiej która nie jest wsią tylko miastem. Zrobi więc wszystko, by tę wieś na miasto przerobić. Moim zdaniem właśnie coś takiego u nas na wsi zachodzi.
Kolejną rzeczą, która coraz bardziej zaczyna mi sen z powiek spędzać jest moja praca. Nie aktualna, bo to jest stabilnie teraz - bez szału, raz lepiej, raz gorzej zdrowotnie, ale powoli idzie się do przodu i dzień za dniem przemija. Co jednak potem?
Czas mniejszej świetlicy, gdzie teraz prawie codziennie dyżuruję, coraz szybciej zbliża się do końca. Jeszcze 3 dni maja (potem jest długi weekend), potem 4 tygodnie czerwca i zamykamy. Nie wykluczone że na zawsze, jeśli firma nie znajdzie wystarczającej ilości personelu, a ciągle odnawiają ogłoszenia, że szukają wychowawców do nowej świetlicy. Mimo że stoi tam, iż nie potrzeba żadnego doświadczenia ani żadnego wykształcenia (bo to właśnie taka będzie teraz świetlica, gdzie byle debil może dostać pracę), i tak najwyraźniej ludzie się nie kwapią... No, logicznie myśląc, to skoro poszła plotka, że nikt od nas, czyli ludzie z kilkunastoletnim doświadczeniem i stażem, nie zgodził się tam pracować, to ludzie pewnie ostrożnie do tego podchodzą, bo przecież to wieś - wszyscy się znają i wszyscy wszystko wiedzą. A jeszcze (nawet sama na fb widziałam) niektórzy rodzice ogłaszają wszem i wobec, że od września nie będą posyłać swoich pociech do nowej świetlicy, bo nie wierzą, że jakość opieki będzie zagwarantowana.
Nie ukrywam jednak, że ja biorę pod uwagę możliwość zgłoszenia swojej kandydatury, jeśli nie znajdziemy domu gdzie indziej, jeśli nie znajdę innej pracy, i jeśli we wrześniu nadal będą szukać ludzi do pracy, bo w sumie co mnie zależy? Ja nie mam 15 lat doświadczenia i jakichś specjalnie wygórowanych oczekiwań co do zarobków, a i standardy oferowane przez świetlicę zaczęły mi być totalnie równo w paski, bo i coraz więcej rzeczy jest mi w paski.
Przez chwilę rozważałam zgłoszenie swojej kandydatury na rezerwę do świetlicy szkolnej u nas w gminie, ale chyba nie chcę pracować w szkolnej świetlicy. Po tym, co słyszę od koleżanek czasem i co pamiętam z opowieści dziewczyn na kursie to chyba lepiej trzymać się od szkół daleko. Nie dalej jak w piątek koleżanka, który pełni dyżury na przerwie południowej w jednej ze szkół opowiadała, że już nie mogła się doczekać kiedy wreszcie ta JEDNA (tyle trwa ten dyżur) godzina w końcu minie. W niektórych szkołach dzieci są nieznośne. Wspominały dawniejsze czasy, kiedy nauczyciele i wychowacy jeszcze jakiś posłuch mieli, przynajmniej wśród maluchów. Teraz gówniaki zaledwie kilkuletnie potrafią pyszczyć, wdawać się w głupie dyskusje, a nawet kopać czy bić wychowawcę, gdy nie podoba im się, że ktoś im uwagę zwrócił.
Trudno zgadnąć od czego to zależy, bo patrząc np na te dzieciaki z mniejszej świetlicy, to one są fajne, spokojne, posłuszne... Nie to, że wszyscy tam jakoś cichutko się zachowują, że nie mają głupich pomysłów czy głupich dyskusji, bo czasem są, ale to CZASEM. Ogólnie respektują nasze decyzje, zalecenia, przepraszają, gdy zwrócisz uwagę na naganne zachowanie, pytają czy mogą to, czy mogą tamto i akceptują spokojnie odmowę. Tam pojojczą czasem, że "a tamta pani pozwoliła...", "a wczoraj można było...", "buuuuu" ale znają granice.
W tej drugiej też wielu, widać, ma w swoim życiu jakichś rodziców, którzy nauczyli je podstaw zachowań społecznych, jakichś norm i odrobiny kultury. Niektórzy jednak zdają się być wychowani w jakiejć dziczy, gdzie obowiązują prawa dżungli albo i nawet to nie... Mniejsza jednak o to.
Ciągle chodzi mi po głowie, by spróbować wrócić do sprzątania, bo to była taka spokojna i beztroska praca... Niestety wydaje mi się, że nie podołam, że ciągle jest to dla mnie za wiele... Wczoraj rano nie pracowałam, zatem zabrałam sie od razna za sprzątanie, pranie, gotowanie, pieczenie i fajnie wszystko mi szło, świetnie się czułam, miałam wrażenie, że góry mogę przenosić i to uczucie, że juz wszystko jest po staremu... a potem wsiadłam na rower, by pojechać na popołudniowy dyżur i już w połowie drogi będąc poczułam nagle znowu TO cholerne obezwładniajace, oblepiające po kolei całe moje ciało i umysł nieludzkie ZMĘCZENIE. Dojechałam do świetlicy z uczuciem, że nie dam rady przetrwać tych dwóch godzin. Potrzebowałam się położyć, odpocząć, spać... To były trudne dwie godziny, ale jakoś dałam rady.
Nadal jednak nie potrafię ocenić, ile jeszcze mogę być na chodzie, a kiedy powinnam odpocząć, bo nie czuję wcześniej żadnych symptomów zmęczenia, dopóki granica nie zostanie przekroczona i ono się nie pojawi z pełną mocą. Teraz u mnie jest tylko dwa stany: mogę wszystko i nie mogę już nic. Nie ma czegoś takiego, że jestem już trochę zmęczona, nie ma ostrzeżenia o kończącej się baterii - zupełnie jak w moim chromebooku. W pewnym momencie po prostu się wyłącza i tyle. Tyle że w komputerze przynajmniej mogę na ikonce sprwdzić ile tej baterii jest, a ja nie mam takiej ikonki.
I jak tu niby przewidzieć na co mnie stać? Jak bez tego mam do cholery znaleźc nową pracę?
Nie, nie wiem, nie mam pojęcia, nie mam najbledszego pomysłu, co zrobię w sierpniu, gdy wygaśnie moja umowa. A czas ten moment zbliża się nieubłaganie. Trzęsę więc już trochę portkami, bo przecież nie mogę zostać bez dochodu...
Jak w takiej niepewnej sytuacji mam znaleźć dla nas nowy dom? A powinniśmy się ptrzeprowadzić własnie dlatego, byśmy wszyscy mogli zwiększyć swoje szanse na jakąś pracę.
Jak załatwic miejsce w dobrej szkole bez dobrej pracy i przeprowadzki?
To nie są pytania do was, żeby było jasne, żeby znowu nikt nie czuł się w obowiązku na nie odpowiadać i niech lepiej nawet nie próbuje...
To są pytania, które postawił nam nasz los, a odpowie na nie zapewne przyszłość. Te pytania zadaję ja samej sobie i sama sobie wcześniej czy później na nie odpowiem.