25 maja 2025

Charleroi, najbrzydsze miasto świata

 Odwiedziłam znajomą w Charleroi. 

Wielu kojarzy to miejsce pewnie z lotniskiem. Niektórzy być może słyszeli też, że kilkanaście lat temu Charleroi otrzymało miano najbrzydszego miasta na świecie. Właśnie miałam okazję na własne patrzały się przekonać, że opinia bynajmniej nie jest przesadzona. 

Charleroi jest dużym miastem, jednym z największych w tym kraju, bodaj największym w Walonii. Liczy sobie coś około 200 tysięcy mieszkańców, czyli nie jakaś tam popierdółka. Kiedyś dzięki przemysłowi i kopalniom  należało do najbogatrzych miast w Europie. Nadal jest dosyć ważnym miastem dla tego kraju, nie tylko z powodu lotniska, ale czasy jego świetności to już historia. 

Charleroi jest  paskudne i ma bardzo złą atmosferę. Podobno też bardzo wysokie bezrobocie i wysoką przestępczość... No ale po kolei.

Pojechałam tam z nastawieniem, że na pewno nie taki diaboł straszny, jak go malują. Gdy wysiadłam na dworcu, jeszcze się w tym utwierdziłam. Dworzec bowiem niczego sobie. Trochę mi się podobny wydał do tego w Ostendzie. Okolice dworca może i nie powalają na glebę, ale czysto, nowocześnie, spokojnie. 

Spojrzałam na mapę w telefonie i poszłam dalej przez mostek nad rzeczką Sambrą. Też dość ładny, a przy nim pomnik...


dworzec (mam tylko pochyła zdjęcie xd)




Potem spotkałam jakiś dziwny kościół. Z pierwa myślałam, że to jakieś muzeum, czy teatr, bo słyszałam jakąś muzykę z tamtej strony... Podeszłam bliżej, a tam kazało, że to jakiś kościół. Nawet jakaś msza czy inna tam ceremonia się odbywała, więc tylko zerknęłam do środka i poszłam dalej... Parę ludzi siedziało i słuchało ględzenia księżula, czy innego tam szamana.

kościół

Ciemne szyby były na jakimś budynku, to se samojebkę cyknęłam heheha

stara baba na wycieczce

Dalej napotkałam jakiś pieroński pusty plac, dający niepokojące uczucie... Może dlatego, że taka wielka pusta przestrzeń, a puste przestrzenie w mieście są niepokojące i nienaturalne.


Co kawałkek znajdując się duże figurki różnych komiksowych postacu. Nie znam ich i ich nazwy nic mi nie mówią, bo nie jestem fanem komiksów i guzik mnie one obchodzą, ale fajnie wyglądały i moje uczucie na temat miasta się dzięki nim poprawiało... Takie uśmiechy w szarej codzienności.


Mijałam też i inne różne ciekawe obiekty. Mniej lub bardziej dziwne. 


dziwny budynek i jakieś kręciadło na górce


Park wydał mi się całkiem ładny, tylko te psie kupy, którymi trawnik był usłany trochę mnie zdziwił, bo we Flandrii w parkach jest czysto. Ludzie często na trawie piknikują, dzieci się turlają i w ogóle... A tu taka niemiła śmierdząca niespodzianka. Chodniki, jak się później przekonałam, też psimi odchodami usłane. Sporo też śmieci się wala na mieście. Walonia jednak jest znana z tego, że jest tam brudno.


Potem było już tylko gorzej.

Zobaczyłam jakiś targ, a że był na mojej trasie, to postanowiłam popatrzeć, czym tam handlują. 

Niestety nie odzobaczę już tego :-(

Zobaczyłam coś okropnego. 

Wiecie, ja nie chodzę po targach i w ogóle unikam tego typu zgromadzeń, jeśli tylko mogę. Żyję sobie w swojej bańce i czasem mam dosyć wypaczone pojęcie o świecie rzeczywistym, a potem nagle doznaję niemiłego zderzenia z rzeczywistością, utwierdzając się tym samym, że świat jest do bani, a ludzie to najgorszy i najbardziej skurwysyński gatunek zwierząt.

Jakoś tak naiwnie przekonana byłam, że takie rzeczy jak handel żywymi zwierzątkami na targach należą już po prostu do mrocznej historii Europy. Niestety się myliłam. 
Oto w tym tzw wielkim mieście europejskim nagle zobaczyłam masę przerażonych, sponiewieranych małych wrażliwych istot powciskanych do małych klatek wystawionych na widok publiczny, ciągle szturchanych i obmacywanych przez głupi plebs. 

Myślisz, że żyjesz sobie w dwudziestym pierwszym wieku i nagle jedziesz do Walonii i dup, wypierdala cię do zacofanego tępego średniowiecza.

Już dawno nic tak okropnego na żywo nie widziałam. I nie chcę oglądać. Kurczacki, kaczusie, gołąbki, przepiórki, króliczki... Wystraszone, głodne, spragnione, niektófre wyraźnie chore albo wyczerpane. 
Po jaki chuj wlec te gadziątka na jakiś jebany targ? Dla mnie juz sam fakt istnienia takich debilnych targów samych w sobie w dzisiejszych czasach to jedno wielkie nieporozumienie, bo niby czemu to służy? Po co to? Chyba tylko, żeby wkurzać ludzi i żeby ulice blokować, i żeby śmierdziało na pół wsi jakimś gównianym żarciem albo surowymi rybami.
Ogromnie smutno mi się zrobiło i odtąd już świat nie był ten sam.

Od tego miejsca ciężko już było zobaczyć w tym mieście cokolwiek ładnego. I to bynajmniej nie tylko z powodu mojego nastawienia. Po prostu im głębiej w miasto, tym gorzej się ono prezentuje, a już przejście poza centrum na drugą stronę to jakby przejście do innego wymiaru...

koszmar :( 

serce mi się pokruszyło w drobny mak i umarło :(


Dwa zdjęcia  poniżej to samo centrum. 

Czysto, przestronnie, budynki ciekawe, ale jakoś tak strasznie przygnębiająco. Menele mnie zaczepiały, a było to w biały dzień, koło południa, żebrząc na "jedzenie".
Poza tym nawet w tym centrum widać lokale do sprzedania lub wynajęcia, a idąc dalej uliczkami czujesz coraz większe obrzydzenie. Zaczyna cię otaczać coraz większa i większa brzydota i coraz intensywniejsze negatywne emocje zaczynają ci towarzyszyć.

Miasto, jak to miasta przemysłowo-górnicze, pewnie i za czasów świetności nie grzeszyło urodą. Bo i nie taki był cel miast przemysłowych, by zachwycać.

Jednak teraz to, moim nader skromnym zdaniem, obraz nędzy i rozpaczy. Innymi słowy syf, kiła i mogiła. Raz to to co się widzi, a dwa to to co się czuje, idąc ulicami. Miasto ma bardzo nieprzyjemną auręm czego oczywiście na zdjęciach nie zobaczycie, bo to trzeba poczuć. Choć i też nie każdy ma pewnie do tego czujniki...

Gdy wrzuciłam zdjęcia na insta/fb, odezwało się kilka osób, że były, widziały i podzielają moją opnię na temat Charleroi. 

Nie zmienia to oczywiście faktu, że miasto jest ciekawe i być może wybiorę się tam innym razem w celach turystycznych, by obejrzeć muzeum fotografii, muzeum przemysłu i pospacerować nad kopalnią, w której zginęło wielu górników. Może nawet metrem się przejadę, gdy dokończą w końcu te stacje, które latami były popularnym punktem wycieczek urbexerów... W każdym bowiem miejscu są rzeczy ciekawe, nawet jeśli są brzydkie i odpychające to można się tym interesować...

 
jakiś kościół - w środku zastałam tylko kilkoro czarnoskórych 

centrum

Po drodze minęłam sporo różnych knajp do wynajęcia lub po prostu opuszczonych i zapbitych deskami. Te, które działały, były albo napisane arabskimi hieroglifami, albo miały w nazwie jakieś afrykańskie wtręty albo przez afrykanów wypełnione.

Byłam głodna i spragniona, wstąpiłam więc do Maka. Frytki jak frytki, fanta jak fanta, ale musiałam siku, więc zapytałam o kibel. Już dawno nie widziałam takiego brudnego kibla w maku. Znaczy dobra, w maku kible zawsze są brudne i zawsze śmierdzą. Z tym że zwykle są zwyczajnie zaszczane, zawalone kawałkami srajtaśmy, czyli "normalne", a ten nie był zaszczany tylko zwyczajnie po prostu brudny, w sensie nie posprzątany. Umywalka, ściany i podłoga chyba wody z mydłem z rok nie zaznały. Kosz na śmieci miał taką warstę kurzu, że z grobowcem faraona mógłby konkurować. Fuj fuj fuj.

Tym bardziej nie odważyłabym się w tym mieście wejść do jakiegokolwiek innego lokalu gastronomicznego, bo wszędzie widziałam głównie panów w koszulach nocnych, a to raczej nie jest dobre towarzystwo... 

Czytając nazwiska na kolejnych drzwiach tylko utwierdzałam się w przekonaniu, że to już nie jest za bardzo belgijskie miasto... Przy okazji dokonałam ciekawej obserwacji, że tam gdzie na domach owszem europejskie nazwiska były, to i mieszkania cieplej się prezentowały: przed domami czysto, kwiaty i dekoracje w oknach, drzwi umyte, skrzynka na listy pomalowana... Sposób bycia i obycia różnych narodów jednk różni się znacznie....

I tak na każdej ulicy dwie kamienice zamieszkane, niektóre nawet dość przyzwoite, a pomiędzy nimi opuszczone, zabite dechami, walące się albo do wynajęcia czy sprzedania... Patrząc na niektóre z obrzydzeniem, zastanawiałam się, jak w ogóle można mieszkać tam, skoro obok masz taką obrzydliwą ruderę zamieszkaną przez pająki i pewnie też grubszą zwierzynę...? To musi być przygnębiające.

Wszędzie widać piszczącą biedę i zaniedbanie.




obraz nędzy i rozpaczy










opuszczona apteka

jakaś opuszczona szkoła



Ta poniższe budowle bardzo mnie zaciekawiły. Z pierwa nie wiedziałam co to też jest. Internet mi podpowiedział, że to zmyślne wieże ciśnień. 
Teren był ogrodzony i co kawałek zaopatrzony w tabliczki z zakazem wstępu i informacjami o grożącym niebezpieczeństwie, że w sensie się zawalić może. Obok był jeszcze budynek, chyba po jakiejś dawnej knajpie, który nie miał jednej ściany i w środku już jakieś drzewa mieszkały, ale też kłódka wisiała na bramie i inormacja o minitoringu.
wieża ciśnień...?


Widząc takie popękane, brudne, opuszczone budynki zawsze zastanawiam się, dlaczego do cholery tego nikt nie zburzy i nie postawi czegoś normalnego czy choćby drzew jakiś nie posadzi...? Po co to takie stoi i straszy i grozi zawaleniem, pożarem i td. 
W BE, w tym w naszej gminie, pełno takich opustoszałych, grożących zawaleniem albo już do połowy zawalonych budynków i nikt z tym nic nie robi. Właściele albo na drugim końcu świata mieszkają albo nie żyją, albo mają to po prostu w dupie. Jakoś nikt nie wymyślił pewnie dotąd żadnego prawa, by jakoś nad tym syfem zapanować i takie opuszczone miejsca jakoś spożytkować.

A tu z drugiej strony człowiek widzi tysiące ludzi na belgijskich ulicach bez dachu nad głową, setki tysięcy ludzi czekajacych latami na mieszkania socjalne, no i ogólny brak mieszkań, domów i patologiczne ceny nieruchomości i zaczyna się zastanawiać o co tu kurde chodzi? Czy nie można jakoś tych dwóch faktów ze sobą połączyć, nie można by wyciągnąc z tego sensownych wniosków i czegoś z tym zrobić...? 

Ano pewnie by można, tylko po co. 

Czasem mam wrażenie, że zabytki chyba w każdym kraju ważniejsze są od ludzi i nawet jakby ludzie mieli ginąć, to nikt nie ma prawa ich tknąć. Lepiej jak stoją i straszą niż ktoś by je zburzył i coś na to miejsce sensownego stworzył.

W utrzymywaniu nędzy, bezrobocia i bandytyzmu prawdopodobnie wielu ma swój interes. Tak samo jak patologiczna sytuacja na rynku nieruchomości jest dla wielu bardziej niż korzystna i wielu na tym lody przecież kręci. Bo ludzie już takie so, że po trupach lubią iść do celu. Ale co ja tam wiem...

Mówię, co widzę i co czuję. Tylko tyle....


szkoła... raczej nie chciałabym tam uczęszczać

był jakiś budynek,
 potem dobudowano coś brzydkiego z przodu,
co jest i tak opuszczone

dom i knajpa do wynajęcia

zabite dechami, walące się...

super nowoczesny miejski chodnik w samym centrum handlowym
psich kup nie fotografowałam



ładne grafitti, ale lokal opuszczony

szerszenie gniazdo se pierdyknęły na balkonie



kawałek normalnego miasta



Wycieczkę do Charleroi uważam za udaną, ciekawą i wielce pouczającą. Spotkałam się z byłą sąsiadką i zobaczylam, w jakim upiornym miejscu mieszka. Dzielnia, gdzie po zmroku lepiej nie wychodzić to raz, a dwa samo jej mieszkanie... Za darmo bym tam nie zamieszkała, nie mówiąc, żeby za to jeszcze komuś płacić, takie warunki i metraż. No, ale jej na lepsze warunki nie stać, bo żyje z zasiłku z powodu choroby...

Przy okazji dowiedziałam się (a sąsiadka boleśnie przekonała na własnej skórze), że tam w Walonii zupełnie inne zasady i inne prawo obowiązują, a urzędy całkiem inaczej funkcjonują niż u nas we Flandrii. Przeprowadzka stąd tam to nie jak zmiana miejsca zamieszkania w tym samym kraju, tylko bardziej jak emigracja do zupełnie innego kraju. Inny język, inne prawo, inne zasady, inne warunki. 

* * *

A na koniec dałam czadu z pociągami. Koń by się uśmiał. Nawet ja sama z siebie się śmiałam, ale też wkurzona trochę byłam na siebie, bo mój powrót do domu przeciągnął się o dobrych parę godzin.

Najpierw przeliczyłam się w obliczeniach albo znowu przeceniłam swoje możliwości. 

Od dworca do miejsca docelowego mojej wizyty było coś ponad 4 kilometry. Tyleż samo z powrotem, a szłam oczywiście na nogach, bo chciałam oglądać miasto, to raz, a dwa, bo w Walonii w weekendy autobusy jeszcze gorzej jeżdżą niż u nas we Flandrii. 

Gdy wracając zobaczyłam dworzec z dość daleka, do odjazdu było zaledwie 5 minut i zaczęłam podbiegać po trochu, ale moje nogi teraz nie umieją za bardzo biegać - strasznie bolą i są sztywne w stawach, więc słabo mi to szło. Zresztą doktorek, co mi ostatnio USG kolana robił, odradzał skaknie i bieganie, jeśli chcę jeszcze trochę tego kolana poużywać.... 

Dotarłam do dworca, ale nie mogłam znaleźć przejścia na inne perony, a mój pociag nie odjeżdżał akurat z pierwszego. Nota bene nie byłam jedyną osobą - nigdzie nie było widać żadnego oznaczenia, a do tego oni tam po francusku gadają, a ja nie bardzo. Cofnęłam się do jakiegoś okienka i pani mi podpowiedziała po angielsku, gdzie jest przejście podziemne, ale wtedy to już było wchuj późno... To wielki dworzec z wieloma peronami. Dobiegłam na właściwy peron, by zobaczyć jak na pociągu wyświetla się napis "nie można już wsiadać", czyli że już odgwizdane i pociąg rusza. Następny za godzinę. 

Ale zobaczyłam, że mogę inną trasą pojechać, tylko że wtedy się trzeba za parę stacji przesiąść. Git.

Poszłam na inny peron (od cholery ich tam jest), wsiadłam do pociągu, konduktor zaraz sprawdził bilety i zaczęłam się gapić przez okno, a wtedy stało się to, co często się ostatnio dzieje - mój mózg całkowicie wykasował informacje o przesiadce. 

Jechałam sobie zatem spokojnie z myślą, że w końcu dojadę do Brukseli, aż w końcu podano komunikat, że aby dojechać do jakieś dupnicy większej, trzeba się przesiąść na autobus z powodu robót na torach. WTF?

Mój francuski jest gorszy niż zły, ale tyle to jeszcze udało mi się z grubsza zrozumieć i wtedy mózg miał przez chwilę totalenego laga. Jaka kurwa Dupnica Większa? Jaki znowu autobus? Gdzie ja kuźwa w ogóle jestem? Dlaczego nie dojechałam do Brukseli, jak chciałam. O co tu chodzi. No powiadam wam, totalna zawiecha systemu. I wcale a wcale mój mózg sobie nie przypominał, że miałam się przesiąsć, a tego nie zrobiłam. Jeszcze się poszłam jak głupia zapytać do tego autobusu, czy do Brukseli jedzie, a ludzie popatrzyli na mnie jak na czuba... Skretynienie do kwadratu. Niestety dość często mi się coś takiego zdarza.

Dopiero przeczytałam nazwę wioski i wyguglowałam, ale nie pamiętam, co to było za zadupie, ale coś długiego nie do wymówienia jak dla mnie. 

W każdym razie nie tylko nie zbliżyłam się do domu, czy choćby do Brukseli, ale wręcz się w cholerę oddaliłam. 

Żeby było śmieszniej, zapomniałam o jednym zabawnym fakcie, co doprowadziło do jeszcze większego braku zrozumienia mojej sytuacji i utrudniło mi znalezienie właściwego pociągu powrotnego. 

Fakt nazywa się różnice w nazwach miejscowości w różnych językach. W takim sensie, że Antwerpia po niderlandzku to Antwerp, a po francusku to Anvers, Mechelen po niderlandzku to Mechelen a po francusku Malines, Luik to Liege, Dendermonde to Termonde, Aalst to Alost, Kortrijk to Courtai itd...

Tego dnia dowiedziałam się, że Bergen to to samo co Mons. Bardzo kurwa śmieszne. Kto w ogóle te nazwy wymyślał i po co zmieniał je całkiem? Nazwa to nazwa i moim zdaniem nie powinno się nic z nią kombinować. Ale nie, ludzie muszą zawsze kombinować.

Popatrzyłam na apkę w swoim telefonie i pokazało mi, że powinnam wsiąść do pociągu do BERGEN i tam się przesiąść na pociąg do Brukseli. Tyle tylko, że na tablicy nie pokazywało żadneg pociągu do Bergen, a sporo było na czerwono skreślonych, bo przez ten jakiś remont były autobusy zastępcze. 

No i czemu mi apka pokazuje, że do Bergen jadą, jak tablica mówi, że nie jadą? 

Zapytałam pracownika kolei jak dostać się do Brukseli. Znaczy po prostu nazwę podałam (podobna akurat w obu językach), bo ziomek nie mówił po niderlandzku i on mi pokazał na swoim telefonie i na tablicy, że mam pojechać do Mons. 

Jakiego kurde znowu Mons, jak na mojej apce nie ma żadnego Mons...? 

Takiego zaćmienia mózgu to dawno nie miałam, ale niestety miewam teraz dosyć często podobne objawienia. No a to zapominanie w try miga o czymś, jak to, że trzeba się za chwilę przesiąść, to moja brutalna codzienność niestety...

W końcu zaiskrzyło na synapsach, trybiki ruszyły ospale i powoli nawiązano połączenie mózgowe i dodano dwa do ośmiu i coś tam zaczęło mi świtać, że to zależy kogo spytać, jeśli idzie o pytanie na temat miast w Belgii. Zapytałam wujka gugla jak Walony mówią na Bergen i wujek powiedział, że Mons. Jprdl!

Nazwę mają durną, ale za to jaki tam dworzec, Panie! Mucha nie siada, komar nie kuca! Zachwyciłam się. Powiedziałam też do Bergen-Mons, że ja tam kiedyś wrócę, by pozwiedzać to miasto, bo dworcem mnie zaciekawiło, czyli nie ma tego złego, żeby na dobre nie wyszło.

A jadąc w końcu do tej Brukseli sprawdziłam sobie połączenie i się okazało, że muszę tam czekać godzinę na przesiadkę. Pstryknęłam więc apkę od autobusów i ta mi powiedziała, że jak się wyrobię w 3 minuty z przedostaniem się z dworca pociągowego na autobusowy w Brukseli Pólnocnej, to mogę wrócić autobusem do swojej wsi i nie będę musieć gonić Małżonka autem na drugą wieś o późnej porze. 

Marne na to szanse, nawet jak pociąg na czas przyjedzie, a oczywiście jebaniutki spóźnił się dwie minuty.

Tyle że przyjechał na pierwszy peron, czyli najbliżej wyjścia. Postanowiłam spróbować swoich sił w wyścigu z czasem i przebiec wcale nie krótką trasę w ciągu jednej minuty. Bo kto głupiemu zabroni.

 Jako się rzekło, opcja biegania juz mi nie działa w moim ciele i bardziej niż kiepsko mi to szło, więc po przebiegnięciu jakichś trzech metrów po prostu próbowałam bardzo szybko iść, by sprawdzić, czy autobus odjechał czy może będzie spóźniony, bo co mam do stracenia, skoro pociag i tak dopiero za godzinę będzie. Mam czas na takie fanaberie.

 Sztywne i ciężke jak kawały drewna nogi, ból w kolanach i stopach, bolesne skurcze w całych nogach... starość nie radość... ale idę, walczę z bólem i ociężałością i nagle słyszę za sobą autobus, oglądam się. To mój! Znowu zaczynam biec. Ciężko idzie, ale adrenalina dodaje siły. Nogi jak kłody. Bolą, skurcze łapią po całości. Płuca bolą i nie mogę złapać tchu. 

O losie, jaka ja jestem stara! 

Ale biegnę uparcie. Na szczęście stały tam inne autobusy w drodze, jak to na dworcu, i dużo ludzi czekało na ten autobus na przystankum, a kierowczyni nie jechała zbyt szybko. Fartem starsza babka prowadziła autobus, bo jakby to ta młoda blondyna była, co jak pirat jeździ, to nie miałabym szans dopiec na czas. Ale dobiegłam. Aktywowałam bilet. Wsiadłam. Przyjechałam na wieś... 

A tu jeszcze pieprzony kermis u nas i centrum zamknięte. Autobus zatrzymał sie koło piekarni, a stamąd jest dużo dalej niż spod kościoła. Myślałam, że nie dojdę do domu, tak mnie nogi bolały i tak byłam zmęczona. Ale doszłam. I byłam z siebie dumna. 

Co za przygoda!

dworzec w Bergen/Mons



 


24 maja 2025

Pora by wszystko pozmieniać. Tylko jak?

 Kurza twarz!!! Przegapiłam dni otwarte w szkołach! Ba, w ogóle jakoś nie jestem na bierząco z czasem i dopiero nagle mnie olśniło, że koniec roku szkolnego się zbliża, a ja nie jestem nań gotowa jeszcze. 

Młodemu już znudziła się aktualna szkoła. Wczoraj poszliśmy jeszcze oboje na dzień informacyjny nt drugiego stopnia, ale z nastawieniem, że szkoła techniczna to nie jest miejsce, do którego powinny chodzić epickie Ajzajdory i że poraz zwijać żagle... albo raczej rozwinąć i spływać. Przecież jego w ogóle nie obchodzi to, czego oni się tam uczą. Nie ma też specjalnego talentu ani tym bardziej większej ochoty do majsterkowania. 

Można by rzec, że ta szkoła to pomyłka, ale ja tak na to mimo wszystko nie patrzę. Gdyby tam nie poszedł, to byśmy nie wiedzieli, czy to dla niego, czy nie.  

Tak to jest, gdy musisz wybrać szkołę w wieku 11 lat, kiedy jeszcze nie masz pojęcia kim jesteś i co cię interesuje. STEM wetenschappen (nauki ścisłe i techniczne) nie jest może dla niego jakimś trudnym kierunkiem. Zaliczał wszak wszystkie testy i egzaminy na 60-90% bez jakiegokolwiek specjalnego przygotowania, co stanowi doskonały wynik, szczególnie jeśli dodać, że pozostali uczniowie, by osiągnąc podobne albo i gorsze wyniki ryją od rana do nocy, a starzy zabierają im telefony, zamykają w pokojach, zakazują wychodzenia, gier, zabaw i w ogóle pogrom na grandę, a tymczasem Młody wraca ze szkoły i gra na kompie, słucha muzyki, ogląda seriale, a wyniki jakoś same się robią... 

Poza tym to mała, w miarę spokojna szkoła o dobrej renomie,  o czym nie raz mówiłam. Bez wątpienia nie jest to czas zmarnowany. Młody wiele się tam nauczył i wiele o sobie dowiedział. Teraz jest o dwa lata starszy, odrobinę mądrzejszy i doroślejszy. Dziś wie, że techniczne kierunki nie są dla niego i że chce spróbować czegoś nowego i zupełnie inną drogą pójść. 

Wybór jest trudny, bo Młody ciągle nie ma skonkretyzowanych zainteresowań. Znaczy wróć, ma konkretne zainteresowania, ale czy nadają się one na szkolny kierunek i budownie swojej przyszłości to już inna sprawa. 

Po powrocie z jego szkoły na szybko przejrzeliśmy razem po raz kolejny ofertę pobliskich szkół, ale ciągle nic nas na kolana nie rzuciło. Sugerowałam po cichu, że może pobliska szkoła ogrodnicza i biotechnologia, ale po pierwsze do tej szkoły poszedł kolega, który go całą szóstą klasę hejtował i którego Młody nie życzy sobie więcej w swoim życiu oglądać. Po drugie chemia, fizyka i biologia choć bardzo ciekawe, to wymagają dużo nauki, a Młody nie lubi się przecież zbytnio wysilać.

Jest jednak jedna szkoła, którą jakoś przypadkiem wyguglowałam kilka tygodni temu i która bardzo mnie zainteresowała, więc pokazałam ją młodemu, a potem razem czytaliśmy informacje i oglądali video z dnia informacyjnego... Nie jest to tradycyjna szkoła. Nie ma tradycyjnych lekcji, a bardziej wykłady, na które zapisuje się wedle potrzeby, a plan tygodnia uczniowie sobie sami ustalają przy pomocy coachów wedle własnych potrzeb. Uczniowie sami mogą decydować na jakie zajęcia chodzą, a czego uczą się sami. Podręczniki są tylko do matmy, języków i przyrody. Resztę potrzebnych informacji każdy zdobywa wedle uznania - może to być książka, internet, może być wycieczka, muzeum, czy samodzielne zaprojektowanie i skonstruowanie deskorolki... To tak w wielkim skrócie i uproszczeniu mówiąc. 

Młodemu aż oczy się świeciły, gdy oglądaliśmy video i czytali informacje. Uznał, że to jest właśnie szkoła dla niego. Szkoła, w której samemu decyduje się o tym, kiedy i jak człowiek się nauczy tego co potrzeba się nauczyć, a do tego można podążać za swoimi zainteresowaniami i talentami, i gdzie wychodzenie poza schemat jest cenione a nie karane. 

Spodobał mu się też jeden kierunek, którego nazwy na polski nie bardzo potrafię przełożyć, bo nie wiem, jak na poslki przetłumaczyć "welzijn" choć rozumiem, co to słowo znaczy. Maatschapij en welzijn - społeczeństwo i dobre samopoczucie (?) Mniejsza jednak o nazwę. Dość, że chodzi o nauki społeczne, o szerokie zainteresowanie człowiekiem jako jednostką i społeczeństwem, czyli psychologia, wiedza o społeczeństwie, statystyki, takie rzeczy. Tematyka zatem całkowicie różna od tego, co dotychczas miał się uczyć. Na koniec powiedział, że jeśli uda się go zapisać do tej szkoły, "to jego życie jest już ustawione". 

Tyle, że to jest największy właśnie problem. Formularz zgłoszeniowy do zapisu na drugi stopień szkoły średniej można będzie wysłać od 23 czerwca, ale wysłanie formularza nie gwarantuje miejsca w szkole. Ba, w ogóle może się okazać, że nie ma wcale miejsc w trzeciej klasie na wybranym kierunku. 

I wtedy będziemy w dupie... Więc trzeba wymyślić jakiś plan B. 

Druga kwestia to sprawa dojazdu. Wybrana szkoła jest dosyć daleko. Musiałby najpierw jechać rowerem na dworzec, potem 20 minut pociągiem, a potem jeszcze autobusem. Inna opcja (druga taka sama szkoła) to przesiadka z pociągu na pociąg. 

Podobną specjalną szkołę, choć nię tą samą,  mamy też trochę bliżej, bo 10 km od nas, tyle że do niej tylko i wyłącznie rowerem można się dostać, bo tam to już w ogóle nic nie jeździ. Ale weź jeździj codziennie po 10 kilosów rowerem do szkoły z tornistrem... Niby wnuczek sąsiadki - też specjalny ludek - tam jeździ i daje radę, ale Młody nie jest nim. Nie jest też wielkim fanem roweru... On w ogóle nie jest fanem jakiegokolwiek większego wysiłku fizycznego, co mu też wolno i nikt go do tego zmuszał nie będzie.

Wymyśliliśmy, że jakby się udało zapisać go, to kupimy mu składany rower elektryczny i se będzie go brał do pociągu, by potem z pociągu do szkoły dojeżdżać jeszcze. Z rowerem elektrycznym może i z tą bliższą szkołą by się udało, ale moim zdaniem, skoro już iść dalej do szkoły to już przy okazji wydostać się trochę z zadupia do jakiejś cywilizacji, do jakiegoś miasta ruszyć, a nie na jeszcze większe zadupie się pakować.

No ale to wszystko łatwo się pisze, a w praktyce okazać może się wszystko o kant dupy, bo ciągle jest kitówa z miejscami w szkołach.

Taka sama jak z domami. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że szkoła-marzeń jest tam, gdzie byśmy chcieli zamieszkać, czyli w prowincji Antwerpia, ale tam nie ma prawie nic do wynajęcia, a jak jest, to ceny chore, bo powyżej 2 tysięcy za miesiąc (widziałam i za ponad 4 tys!), a i nawet takich domów nie ma więcej niż  jeden na ruski rok. Gdyby kogoś dziwiło, co się tak na dom uparliśmy, to wam powiem, że apartamenty z JEDNĄ czy DWOMA sypialniami kosztują tu też conajmniej ponad 900€ za miesiąc (w dupnicy, bo w centrum mista to ponad tysiąc często)  (dodam, że teraz mniej płacimy za wielki dom z ogrodem i 4 sypialniami), a apartamenty z czterema pokojami to chyba w ogóle nie istnieją. 

Dziś widziałam jeden dom, a raczej domiszcze z 3 sypialniami i 7 hektarowym ogródeczkiem (czy jak kto woli dom z małym lasem) za 1800ojro i tylko 10 kilometrów od Mechelen i przystankiem koło domu. Kurde,  gdyby tylko nas było stać na coś takiego, to dziś bym sie przeprowadziła. 

Niestety od ostatniego wpisu nie znalazł się ani jeden dom w promieniu 40km od Antwerpii , który by się nadawał dla naszej Piątki. Nie mówiąc juz o tym, by móc jakiś obejrzeć, czy choć list motywacyjny do właściciela wysłać. A trzeba wam wiedzieć, że teraz takie czasy właśnie nastały, że trza listy motywacyjne pisac, by mieć szansę wynająć jakieś lokum. Już nawet sobie skraftowałam taki uniwersalny list, który tylko dopasować wystarczy i wysłać, gdyby się jakiś dom kiedyś pojawił na horyzoncie. Pewnie marne na to szanse, a jednak uparcie oglądam po kolei ogłoszenia z różnych aplikacji codziennie zaraz po przebudzeniu. Trochę to dołujące, gdy kolejne i kolejne dni widzisz po 1, góra 5 ogłoszeń z domami spełniającymi niby kryteria wyszukiwania, ale tylko w teorii, bo np za daleko albo klity, albo no dom z wszystkich stron otoczony drogą (kto w ogóle normalny może mieszkać w czymś takim?)

Był jeden dom, trochę dalej niż 40 km, ale nawet odpowiedzi na moje zgłoszenie chęci obejrzenia nie otrzymałam z biura nieruchomości. Jednym słowem chujnia z grzybnią i patatatajnią, jeśli idzie o szukanie domów do wynajęcia. 

Wspominam sobie, że jeszcze parę lat temu pisałam ludziom, zainteresowanym emigracją czytelnikom bloga, którzy do mnie zagajali, że spokojnie znajdą tu mieszkanie i tak zaiste wtedy było. Teraz jest smutna tragedia na rynku nieruchomości. Zarówno w kwestii wynajmu jak i kupna. Ceny z kosmosu zupełnie nie proporcjonalna do stanu tych budynków. Niektóre z oglądanych przeze mnie mieszkań bardziej jakieś szopy dla gęsi przypominają niż coś, w czym można by godnie mieszkać. Budynki z lat trzydziestych albo i końca osiemnastego wieku, miniaturowe pokoiki, zagrzybione ściany, zabytkowe łazienki i kuchnie albo znowu nowoczesne, że we wszystkich pomieszczeniach jednakie paskudne wielkie szare płytki jak w grobowcu, a w kuchni brzydkie jednolite szafki bez uchwytów, a łazienka bez wanny. Ogródeczki do połowy albo i po całości zajebane kamieniami, płytkami lub zalane cementem, ewentualnie od siaty do siaty albo od muru do muru (zalezy czy wieś to czy miasto) trawa na 3 mm i zero krzaczka, zero kwiatka, bo o drzewach to juz nawet nie mówię, gdyż w tym kraju prawdziwe drzewa to coraz rzadsze zjawisko.

Właśnie u nas na wsi jest draka o drzewa, bo któregoś dnia przyjechały ekipy z gminy (na szczęście Najstarsza nie robi przy drzewach) i zabrały sie za wycinanie dębów i innych ładnych drzew przy drodze. Okoliczni mieszkancy wyszli z ryjem i kazali ekipom spierdalać, a potem opisali sytuację na fb, zaalarmowali ochronę przyrody, napisali petycję i ogólnie zrobili dym. Zamysł jest taki, by wykosić dęby i na ich miejsce posadzić obcięte na kwadratowo mini drzeweczka, bo komuś bardzo przeszkadzają liście i żołędzie spadające na drogę. No faktycznie kto to widział, żeby na wsi jakieś głupie drzewa rosły i jeszcze ptaki na nich siadały srając debilom na łby. 

Tak to jest gdy połowa Brukseli sprowadzi się na wieś, ale nie podoba im się, że wszędzie koguty pieją, że drzewa cień rzucają, że krowy na pastwisku stoją, że w polu pietruszka rośnie, że wszędzie daleko jest, że w ogóle straszna wieś na tej wsi. Miastowy chciałby mieszkać na wsi, ale takiej która nie jest wsią tylko miastem. Zrobi więc wszystko, by tę wieś na miasto przerobić. Moim zdaniem właśnie coś takiego u nas na wsi zachodzi. 

Kolejną rzeczą, która coraz bardziej zaczyna mi sen z powiek spędzać jest moja praca. Nie aktualna, bo to jest stabilnie teraz - bez szału, raz lepiej, raz gorzej zdrowotnie, ale powoli idzie się do przodu i dzień za dniem przemija. Co jednak potem?

Czas mniejszej świetlicy, gdzie teraz prawie codziennie dyżuruję, coraz szybciej zbliża się do końca. Jeszcze 3 dni maja (potem jest długi weekend), potem 4 tygodnie czerwca i zamykamy. Nie wykluczone że na zawsze, jeśli firma nie znajdzie wystarczającej ilości personelu, a ciągle odnawiają ogłoszenia, że szukają wychowawców do nowej świetlicy. Mimo że stoi tam, iż nie potrzeba żadnego doświadczenia ani żadnego wykształcenia (bo to właśnie taka będzie teraz świetlica, gdzie byle debil może dostać pracę), i tak najwyraźniej ludzie się nie kwapią... No, logicznie myśląc, to skoro poszła plotka, że nikt od nas, czyli ludzie z kilkunastoletnim doświadczeniem i stażem, nie zgodził się tam pracować, to ludzie pewnie ostrożnie do tego podchodzą, bo przecież to wieś - wszyscy się znają i wszyscy wszystko wiedzą. A jeszcze (nawet sama na fb widziałam) niektórzy rodzice ogłaszają wszem i wobec, że od września nie będą posyłać swoich pociech do nowej świetlicy, bo nie wierzą, że jakość opieki będzie zagwarantowana. 

Nie ukrywam jednak, że ja biorę pod uwagę możliwość zgłoszenia swojej kandydatury, jeśli nie znajdziemy domu gdzie indziej, jeśli nie znajdę innej pracy,  i jeśli we wrześniu nadal będą szukać ludzi do pracy, bo w sumie co mnie zależy? Ja nie mam 15 lat doświadczenia i jakichś specjalnie wygórowanych oczekiwań co do zarobków, a i standardy oferowane przez świetlicę zaczęły mi być totalnie równo w paski, bo i  coraz więcej rzeczy jest mi w paski.

Przez chwilę rozważałam zgłoszenie swojej kandydatury na rezerwę do świetlicy szkolnej u nas w gminie, ale chyba nie chcę pracować w szkolnej świetlicy. Po tym, co słyszę od koleżanek czasem i co pamiętam z opowieści dziewczyn na kursie to chyba lepiej trzymać się od szkół daleko. Nie dalej jak w piątek koleżanka, który pełni dyżury na przerwie południowej w jednej ze szkół opowiadała,  że już nie mogła się doczekać kiedy wreszcie ta JEDNA (tyle trwa ten dyżur) godzina w końcu minie. W niektórych szkołach dzieci są nieznośne. Wspominały dawniejsze czasy, kiedy nauczyciele i wychowacy jeszcze jakiś posłuch mieli, przynajmniej wśród maluchów. Teraz gówniaki zaledwie kilkuletnie potrafią pyszczyć, wdawać się w głupie dyskusje, a nawet kopać czy bić wychowawcę, gdy nie podoba im się, że ktoś im uwagę zwrócił. 

Trudno zgadnąć od czego to zależy, bo patrząc np na te dzieciaki z mniejszej  świetlicy, to one są fajne, spokojne, posłuszne... Nie to, że wszyscy tam jakoś cichutko się zachowują, że nie mają głupich pomysłów czy głupich dyskusji, bo czasem są, ale to CZASEM. Ogólnie respektują nasze decyzje, zalecenia, przepraszają, gdy zwrócisz uwagę na naganne zachowanie, pytają czy mogą to, czy mogą tamto i akceptują spokojnie odmowę. Tam pojojczą czasem, że "a tamta pani pozwoliła...", "a wczoraj można było...", "buuuuu" ale znają granice. 

W tej drugiej też wielu, widać, ma w swoim życiu jakichś rodziców, którzy nauczyli je podstaw zachowań społecznych, jakichś norm  i odrobiny kultury. Niektórzy jednak zdają się być wychowani w jakiejć dziczy, gdzie obowiązują prawa dżungli albo i nawet to nie... Mniejsza jednak o to.

Ciągle chodzi mi po głowie, by spróbować wrócić do sprzątania, bo to była taka spokojna i beztroska praca... Niestety wydaje mi się, że nie podołam, że ciągle jest to dla mnie za wiele... Wczoraj rano nie pracowałam, zatem zabrałam sie od razna za sprzątanie, pranie, gotowanie, pieczenie i fajnie wszystko mi szło, świetnie się czułam, miałam wrażenie, że góry mogę przenosić i to uczucie, że juz wszystko jest po staremu... a potem wsiadłam na rower, by pojechać na popołudniowy dyżur i już w połowie drogi będąc poczułam nagle znowu TO cholerne obezwładniajace, oblepiające po kolei całe moje ciało i umysł nieludzkie ZMĘCZENIE. Dojechałam do świetlicy z uczuciem, że nie dam rady przetrwać tych dwóch godzin. Potrzebowałam się położyć, odpocząć, spać... To były trudne dwie godziny, ale jakoś dałam rady.

Nadal jednak nie potrafię ocenić, ile jeszcze mogę być na chodzie, a kiedy powinnam odpocząć, bo nie czuję wcześniej żadnych symptomów zmęczenia, dopóki granica nie zostanie przekroczona i ono się nie pojawi z pełną mocą. Teraz u mnie jest tylko dwa stany: mogę wszystko i nie mogę już nic. Nie ma czegoś takiego, że jestem już trochę zmęczona, nie ma ostrzeżenia o kończącej się baterii - zupełnie jak w moim chromebooku. W pewnym momencie po prostu się wyłącza i tyle. Tyle że w komputerze przynajmniej mogę na ikonce sprwdzić ile tej baterii jest, a ja nie mam takiej ikonki.

I jak tu niby przewidzieć na co mnie stać? Jak bez tego mam do cholery znaleźc nową pracę?

Nie, nie wiem, nie mam pojęcia, nie mam najbledszego pomysłu, co zrobię w sierpniu, gdy wygaśnie moja umowa. A czas ten moment zbliża się nieubłaganie. Trzęsę więc już trochę portkami, bo przecież nie mogę zostać bez dochodu...

Jak w takiej niepewnej sytuacji mam znaleźć dla nas nowy dom? A powinniśmy się ptrzeprowadzić własnie dlatego, byśmy wszyscy mogli zwiększyć swoje szanse na jakąś pracę.

Jak załatwic miejsce w dobrej szkole bez dobrej pracy i przeprowadzki? 

To nie są pytania do was, żeby było jasne, żeby znowu nikt nie czuł się w obowiązku na nie odpowiadać i niech lepiej nawet nie próbuje...

To są pytania, które postawił nam nasz los, a odpowie na nie zapewne przyszłość. Te pytania zadaję ja samej sobie i sama sobie wcześniej czy później na nie odpowiem. 








19 maja 2025

Badanie okresowe w świetlicy, fizjoterapia i reszta dni tygodnia

 W czwartek prosto z pracy podjechałam do kinezysty, znaczy fizjoterapeutki, która próbuje mi rozmasować napięte z ciągłego stresu mięśnie, ale na razie efekty są raczej mierne. Ten ostatni masaż miał wyjątkowo skutki uboczne, choć może też być i tak, co nawet jest o wiele bardziej prawdopodobne, że zwyczajnie przyszedł znowu gorszy moment. Dość, że po powrocie od kinezystki było mi zimno i ogólnie czułam się jakbym miała wysoką gorączkę, ale termometr upierał się, że nie mam. Poza tym chciało mi się spać i ogólnie byłam jakaś rozpieprzona. Nie szło żyć. Nie mówiąc, żeby cokolwiek się chciało robić. Miałam pedałować do sklepu po coś na obiad, ale szybko doszłam do wniosku, że to będzie dzień takeway'a. Tak też i było. Małżonek zamowił ulubiony makaron z sosem, ja pizzę 4 sery na sosie śmietanowym, Młoda margeritę, a Młody peperoni. Najstarsza się wyłamała i pojechała do Azjatów po sushi i jakiś ryż z sosem. Fajnie mieć stare dzieci.

mój cień idący na spacer 


Dziś  (piątek) nie mamy prądu od 8 do 15, bo zmieniają kable i słupy na nowe. Bawią się już w to od tygodnia, ale dziś nastał dzień podłączania wszystkiego.

 Fajnie jest mieć wszystko na prąd w domu. Wręcz rewelacja, gdy prąd wyłączą. 

Rano przezornie, zanim udałam się na dyżur, zrobiłam sobie herbaty do termosu, by mieć na drugie śniadanie po powrocie, a także kawy z cynamonem, by przed wyjsciem na popołudniowy dyżur wypić sobie na zimno z mlekiem. Miałam iść do punktu pocztowego odebrać moją paczkę z Japonii, ale uznałam, że pewnie i tak mi jej nie wydadzą, bo nie ma prądu. Jutro se pójdę.

Pisać bloga se mogę korzystając z hotspota, czyli danych komórkowych w telefonie. W sumie wystarczy na chwilę włączyć, by się zlogować, a potem wyłączyć. Zapisze się, gdy oddadzą prąd. Choć w sumie to znowu tak dużo danych nie zeżera. Już nie raz pisałam sobie w ogródku czy tam gdzieś na dworcu siedząc. 

Ten tydzień minął mi całkiem dobrze, powolutku i spokojnie. Pogoda nadal słoneczna.  Ba, panuje susza i deszczu na razie nie zapowiadają. Nie jest to dobre ani pożądane, ale skoro już jest, to korzystamy z tego. Małżonek każde popołudnie spędza w ogrodzie z książką i kawą, a potem jeszcze łazi. Tak go wzięło na maszerowanie, że codziennie robi koło 7 kilosów. Ja z nim nie chodzę, bo chodzenie wciąż koło domu mnie irytuje. Od czasu do czasu spoko popatrzeć, co tam w swojej trawie piszczy, ale bez przesadyzmu. Ja wolę w nowych miejscach chodzić. Właście kombinuję, gdzie by tu jutro uderzyć, ale jeszcze nie wymyśliłam. Bo za dużo jest do wyboru. Na razie mam plan na niedzielę. Pojadę odwiedzić byłą sąsiadkę.

Jeśli chodzi o aktywność fizyczną, to ciągle dojeżdżam rowerem do pracy. Elektrycznym bo elektrycznym, ale kręcę nim codziennie po conajmniej 12 km, a jak mam czas to wracam okrężną drogą i wydłużam trasę o kilka kilosów. Poza tym czasem bawię się z dziećmi na podwórku, co niekiedy całkiem sporo gimnastyki mi dostarcza. Czasem pójdę na jakiś spacer, ale ostatnie dni raczej nie miałam na to ochoty ani też sił. 



W minionym tygodniu mieliśmy też w robocie badanie okresowe. Lekarka i pielęgniarka przyjechały do naszej świetlicy i każdy dostał po 15 minut na badanie. Tutejsze badania okresowe to taki trochę pic na wodę fotomontaż. Pielęgniarka zbadała mi wzrok, ciśnienie, wagę i zmierzyła mi obwód brzucha i to tyle badania. Gdy zczytają dowód, to mają dostęp do części mojego medycznego dossier, więc zobaczyła, że nie mam ważnego szczepienia na tężec i zapytała, czy może mnie zaszczepić od razu szczepionką skojarzoną  tężec i krztusiec. Dla mnie bomba, bo u swojego lekarza pewnie musiałabym za to zapłacić, a tak było od firmy. Potem poszłam do lekarki, która zapytała jak się czuję i wyraziła swój podziw i uznanie, że zrobiłam kurs i że w ogóle pracuję po raku, a potem życzyła mi zdrowia i powodzenia. O i tak wyglądało całe badanie okresowe. Później otrzymałam mejlem atest, że mam pozwolonie na wykonywanie pracy.

Pracowałam głównie w mniejszej świetlicy, gdzie jest spokojnie, sielsko i miło i gdzie pełnię dyżury najczęściej z dawną klasową koleżanką Najstarszej. W tym tygodniu robiłyśmy dla dzieci zabawy z wodą, bo gorąc był cały tydzień, więc chlapańsko w wodzie jest mile widziane przez każdego smrola. Było łowienie plastikowych rybek na magnesowe wędki, puszczanie baniek, psikanie wodą, zabawa plastikowymi garnczkami i wodą z orbeezami.

Koleżanka przyniosła też głośnik na bloototha, więc i dzikie danse były w jeden dzień. Tylko piątkowe popołudnie spędziłam w większej świetlicy, ale i tam było spokojnie, bo po pierwsze piątek ogólnie spokojniejszym tam dniem jest, a po wtóre starszaki były na szkolnej wycieczce i później wracały. Tylko jeden łobuziak z przedszkola znowu nam uciekał i ganiałam za nim po całym szkolnym podwórku. Tak mnie to wnerwiło, że potem jak ten chwilę się zajął zabawką naścienną, a starszak poszedł mu przeszkadzać, to tak ryja na niego wydarłam, że się wszyscy na chwilę uspokoili i uciszyli i wreszcie można było ich spokojnie pozapisywać. 

Te codzienne zapisy do świetliy są wielce irytujące. Zwłaszca jak jest więcej niż 20 dzieci, bo to wygląda tak, że oni ganiają po szkolnym podwórku do czasu, aż się pojawimy na horyzoncie, a wtedy panie nauczycielki nakazują im się ustawić w parach jedna para za drugą, a duży ma trzymać za łapkę przedszkolaka. Dzieci faktycznie się ustawią w miarę szybko, ale my musimy każde dziecko z osobna zapisać przez aplikację z telefonu, zanim wyruszymy. Można wklepać imię i nazwisko, można skanować kod, z tym że kod po pierwsze mało które dziecko w ogóle nosi ze sobą, a po drugie skanowanie tego w słońcu trwa bardzo długo, bo telefon nie widzi kodu. Zasadniczo o wiele szybciej wklepiesz imię. O ile je znasz. A trzeba wam wiedzieć, że to nie jest tak jak w PL, że każdy nawet niezbyt ogarnięty potrafi napisać prawidłowo imiona i nazwiska ze słyszenia. Tutaj mamy taką zbieraninę ludzi z całego świata, że nikt nie wie, jak zapisuje się dane imię czy nazwisko. Czasem masz 5 dzieci w grupie, których imię tak samo się wymawia, ale zapisuje totalnie inaczej. Do tego każdego dnia przed szkołą czeka na nas inna grupa dzieci, bo to nie jest tak, że zawsze te same dzieci przychodzą do świetlicy. Niektóre chodzą tylko rano, inne tylko po południu we wtorki, inne tylko w środy, a jeszcze inne raz na ruski rok. Czasem jeszcze jakiś rodzic po prostu za późno przyjdze i jakieś randomowe dziecko idzie z nami, mimo że nie jest zapisane do świetlicy. Wtedy nie ma go w systemie i wtedy trzeba wziąć ze szkoły jego dane, przede wszystkim telefon do rodzica. Zapisywanie trwa dosyć długo i gównażerii się szybko nudzi, więc zaczynają cudować. A do tego jest kilku takich przedszkolaków, którzy uciekają, jeśli ich mocno za łapę nie trzymasz. Nie wiem jak inne panie, ale mnie z tym już szlag trafia. Dawniej jak we trzy chodziłyśmy po dzieci, to jedna mogła stać i tych najgorszych  dwóch małych upierdliwców po prostu trzymać mocno, ale jak musisz zapisywać dzieci, to nie dasz rady jednocześniej smroda trzymać, zwłaszcza, że to takie dzieci, co po pierwsze się nie sluchają wcale, a po drugie często nie da się ich nawet ciągnąć za sobą, bo wywalają się na glebę i nawet nie dasz rady cih podnieść (lekkie toto nie jest)... Jestem jak najbardziej za inkluzywnością w szkołach i świetlicach, ale za ty musi iśc dostateczna ilość personelu, czego u nas dziś nie ma. Zatem - moim nader skromnym zdaniem - powinno się  rodziców poinformować, że w aktualnej sytuacji dzieci specjalnej troski nie mogą u nas przebywać i tyle, bo to się może kiedyś źle skończyć. Niech taki smról  wybiegnie na ulicę pod auto na ten przykład... Dobrze, że tylko czasem tam muszę być, bo to już nie na moje nerwy.




Dni mijają, a post nadal w budowie. Ciągle mi ktoś lub coś przerywa i gubię myśl. Zakończę zatem pochwaleniem się moimi zakupami w Japonii.






Nie, że byłam, bo o tym to ja mogę tylko pomarzyć i marzę. Zdwiedzenie Japonii od zawsze było moim marzeniem, ale jakos się dotąd nie złożyło.  

Póki co w kesti japońskich rzeczy to po pierwsze Młody wciągnął mnie do oglądania trzeciej częsci Jojo's Bizzare Adventure. House'a skończyliśmy oglądać i zaczęliśmy Wiedźmina, co mu się spodobało, ale on mi zaproponował trzeci sezon Jojo i faktycznie trzeci jest zarąbisty! Nawet chyba bardziej mi się to podoba niż ostatnie sezony House'a, bo już tak na siłę były zrobione, że aż czasami zęby bolały przy oglądaniu. Doszło do tego, że już nawet "jare jare" mówię, zamiast ja prdl haha. Nawet mi się japońskie liczebniki przypomniały, bo przecież trenując karate nauczyłam się liczyć do 10 po japońsku, no i paru innych słówek. Oglądam też systematycznie insta Cesarzowej Emi , która opowiada mnóstwo ciekawostek i czasem uczy wymawiać słowa po japońsku. Ona ma też kanał na Youtube , ale ja nie mam jakoś cierpliwości do ogląðania długich filmów, bo co innego czytanie, a co innego oglądanie. Tylko kilka oglądnęłam. Ciekawe są zapewne wszystkie, a jest ich dużo i są długie. Zacne. Myślę, że zakolegowałabym się z Emi, gdyby los postawił nas kiedyś na swojej drodze, bo wydaje się być też być normalna inaczej, nietuzinkowa, oryginalna, niesamowita, no i bardzo mądra, a ja lubię mądrych ludzi. Emi gada po polsku, ale mieszka w Japoni, tak nawiasem mówiąc i razem z paretnerem prowadzą też sklep internetowy z japońskimi produktami, który dziś już mogę wam szczerze polecić, gdyż dokonałam pierwszych zakupów testowych.

Zamówienie złożyłam pod koniec kwietnia i oni tam bardzo szybko się uwinęłi z pakowaniem i już pierwszego maja paczka została nadana. Szybko też dotarła do Belgii. 

I wtedy zaczęły się schody.

Jak to w Belgii, wszystko musi być utrudnione, skomplikowane i cholernie drogie. Gdy dostałam z poczty wezwanie do zapłaty, to kopara opadła mi na asfalt. No bo zakupy kosztowały mnie łącznie jakieś 25€ - zamówiłam bowie tylko 3 paczki herbaty, jeden żelki i jeden krem do rąk. Jako się rzekło, było to zamówienie próbne. Przesyłka ze strony japońskiej kosztowała 13€, co jest - moim zdaniem - tanio. W końcu z Japonii jest kawał drogi.

A tu poczta poprosiła o zapłacenie kolejnych 26€. Przy czym 6€ to podatek, a reszta usługi Duany, bo oni muszą przecież sprawdzić, czy w paczcze jest to, co stoi na opisie i sporzadzić stosowny protokół. To już nawet nie jest śmieszne. To jest żenujące i wkurwiające. Przy takich cenach to człowiek by się przynajmniej spodziewał, że szybko się uwiną. Ale gdzie tam. DWA TYGODNIE (od dnia dotarcia paczki do Belgii) trwało, zanim dostałam w końcu paczkę do punktu pocztowego. Zapłaciłam oczywiście natychmiast po otrzymaniu powiadomienia przez pocztową aplikację. 

To zamówienie zatem to jakby skórka za wyprawę, ale nie żałuję, bo w końcu mam duży zapas herbaty genmaicha i teraz mogę się delektować nią każdego dnia. Kiedyś kupiłam sobie małą paczuszke w japońskim sklepie i pokochałam od pierwszego łyka ten smak zielonej herbaty z prazonym ryżem. Pozostali domownicy nie podzielają mojego gustu, co - nie ukrywam - mnie raduje. Więcej dla mnie.

Krem do rąk o zapachu róży jest dosłownie boski. Dłonie długo pachną prawdziwą różą. Poza tym świetnie się wchłania i dobrze nawilża. Mają też w tym  sklepie Wabi-Sabi Store inne zapachy i nie omieszkam się ich zamówić za jakiś czas, bo ceny mnie mimo wszystko nie zniechęcą. Kwestia zamówienie stosownej ilości rzeczy, najlepiej w kilka osób. 

Żelki melonowe też były pychota i te już wszystkim podeszły. Tylko paczusia ciut mała. 


herbata genmaicha 🍵 

to  mi się podoba 

czajnik z termometrem i kubek z sitkiem oraz pokrywkę są bezcenne

herbata ze słońcem ;-)

Z ostatnich zakupów jeszcze jedną rzeczą muszę się koniecznie pochwalić. Nabyłam żeliwny garnek do pieczenia chleba. W zestawie z garnkiem był jeszcze okrągły koszyk do wyrastania i …szpachelka. Do tego ostatniego nie jestem przekonana. Używam nadal plastikowej, którą kupiłam do robienia tortów. 

Garnek natomiast sprawdza się świetnie. Chleb jakby bardziej miękki z niego wychodzi niż ze szklanego naczynia. No i przede wszystkim nie boję się, że mi się w rękach kiedyś rozpryśnie. Ciężki, jako to żelastwo i porządnie się nagrzewa i dobrze trzyma temperaturę, więc uważac trzeba, by się nie poparzyć.