3 października 2015

Co ma wspólnego karate z baletem?

I znowu piątek! Godziny pracy odrobione, obiad ugotowany, chałupa częściowo ogarnięta, pranie zrobione i się suszy, jeszcze tylko odfajkować zakupy i bloga, i możemy zaczynać weekend.

Wcale nie zamierzałam i nie planowałam pisać postów raz w tygodniu, ani tym bardziej w piątek - to czysty przypadek, samo się tak ustaliło niechcący. Nie raz pisząc o wielu rzeczach w jednym poście, łudzę się, że ze 2-3 tygodnie będę mieć odpoczynek od pisania, bo nie będzie nic wartego utrwalenia na piśmie. Jednak zwykle już w poniedziałek chciała bym otworzyć bloggera, bo coś fajnego się wydarzyło - wg mnie oczywiście. Walczę jednak z tymi chęciami dzielnie. Wiedziałam, że można się uzależnić od grania (grywało się kiedyś namiętnie), od czatowania (ileż to razy w Domku Baby Jagi -  moim pokoju czatowym - rozmowy kończyły się o czwartej, czy piątej nad ranem, a potem w robocie człowiek nieprzytomny był), od facebooka (może mniej niż od gier, ale można). Okazuje się, że pisanie też wciąga bardziej niż powinno i trzeba się czasem puknąć w głupi łeb i zamknąć bloggera, zanim się wystuka pierwsze zdanie, bo potem jeszcze tylko 3 słowa, 1 zdanie... no to już skończę ten 1 akapit... dobra, tylko ten temat, bo zapomnę, co chciałam.... i ani się człowiek obejrzy a jest już 3 godziny w plecy... a za następną "chwilkę" zdziwienie, o cholibka, już północ dochodzi?!! Nie wiem, czy inni blogerzy też tak mają, bo może nie...? 

Z drugiej zaś strony nasuwa się refleksja...

Opowiadając o tym, co się wokół nas dzieje - wszak tylko z rzadka piszę o czymś innym niż nasze bieżące życie i przygody - uświadamiam sobie, jakie fajne mamy życie, jakie ciekawe i wesołe. Zapisując wydarzenia minionego tygodnia, odkrywam, że prawie każdy dzień przynosi nowe przygody, nowe doświadczenia, nowe wyzwania, nową wiedzę. Czytałam gdzieś nie dawno poradę dla tych biedaków, co nie zwykli patrzeć na świat przez różowe okulary. Jakiś znacholog radził im, by pod koniec każdego dnia zapisywali 3 dobre, fajne, wesołe, miłe rzeczy, z którymi mieli tego dnia styczność i to miało pomóc im uświadomić sobie, że nie tylko samo zło ich spotyka, że szklanka może być jednak do połowy pełna... Pisanie tego pamiętnika ma podobne działanie. Co prawda ja  zawsze jestem zadowolona z życia, jednak utrwalenie na piśmie rzeczy dla mnie istotnych pozwala mi  jeszcze bardziej je docenić i intensywniej się nimi cieszyć. Przy okazji niektóre sprawy  mogę dzięki temu lepiej zrozumieć i przemyśleć. Wszak zawsze zastanawiam się podczas pisania, co ja w zasadzie chcę ludziom powiedzieć opisując to czy tamto, dlaczego uważam coś za ważne itd.

Magdalena B-P dawno temu - ruiny zamku w Czorsztynie
Skończył się wrzesień, czyli mamy już za sobą miesiąc nauki. W tym tygodniu w Akademii Muzycznej wszystkie zajęcia były otwarte dla rodziców i dziadków, czyli można było pójść z dzieckiem i popatrzeć, jak wyglądają lekcje i ewentualnie wypytać nauczycieli o szczegóły. Byłam w obydwa dni - w pierwszy z Młodym, drugi sama. Młodemu się podobało, jak siostra ćwiczy. Przy ćwiczeniach rozciągających pod koniec lekcji postanowił nawet wziąć czynny udział, czym szczerze rozbawił  pozostałych rodziców i dziadków. Mi też się podobało. Odkryłam przy tym coś, czego bym nawet nie podejrzewała:

 Lekcje baletu bardzo przypominają treningi  karate. 

Co prawda wiedziałam, że jeden z moich dawnych idoli Jean-Claude van Damme (Belg zresztą), trenował zarówno sztuki walki jak i balet, jednak nie pomyślałam, że te dwie - wydawało by się - odmienne rzeczy mają tyle wspólnego. 

wspomnienia...
Przyglądając się lekcji wracałam w myślach do czasów, gdy wkładałam keiko-gi (to białe wdzianko, którzy niewtajemniczeni nazywają błędnie kimonem), wchodziłam do dojo oddając w drzwiach ukłonem szacunek dawnym mistrzom, nauczycielowi, współćwiczącym i samej sztuce walki oraz filozofii z nią związanej. Ćwiczenia rozpoczynaliśmy i kończyliśmy odpowiednią ceremonią powitania i zakończenia, wypowiadając adekwatne teksty po japońsku. Każda postawa, każdy ruch, każda technika, każdy układ nosiły japońskie nazwy, które trzeba było znać. Każde ćwiczenie z partnerem zaczynało się i kończyło wzajemnym ukłonem mającym wyrażać szacunek dla współćwiczącego, czy przeciwnika. Ćwiczenia wymagały staranności, sumienności, wytrwałości, tysiąckrotnych powtórzeń i ciągłego doskonalenia. Strój karateki mimo swojej prostoty musiał być założony starannie i zgodnie z przyjętymi normami. Egzaminy na pierwsze stopnie to wiązanie pasa i składanie keikogi. Pas karateki powinien z obydwu stron zwisać równo, nie może też być za krótki ani za długi. 

A jak się mają sprawy na zajęciach baletu?

Na początku dziewczęta (lub chłopcy, bo zdarzają się odważni w niektórych grupach) witają panią prowadzącą specjalną formułką po francusku wykonując przy tym jakiś specjalny gest, piruet, ukłon - każda musi coś oryginalnego wymyślić. Lekcja również kończy się  specjalnym pożegnaniem nauczycielki - dziewczynki ustawiają się gęsiego, po czym kolejno podchodzą do nauczycielki, podają rękę, dygają i żegnają się z panią. Każdy ruch, każda poza nosi francuską nazwę, a baletnice muszą nie tylko prawidłowo je wykonywać, ale też nazywać. Strój baletnicy też musi być staranny i w pełni kompletny, a włosy związane w kok, tak idealnie, by ani jeden włosek nie sterczał niesfornie. Dziewczęta ćwiczą postawy, kroki, gesty, układy - wszystko starają się powtarzać sumiennie, starannie i cierpliwie.

Widzicie podobieństwa?

wspomnienia...
wspomnienia...
W obydwu dziedzinach ważne są prawidłowe postawy, cierpliwość, wytrwałość, schludność itd itp. W karate bardzo ważna była też znajomość historii tej sztuki walki, filozofii Dalekiego Wschodu związanej z danym stylem, nazwisk i osiągnięć poszczególnych mistrzów oraz różnic pomiędzy różnymi stylami. Podejrzewam, że podobnie ma się sprawa z baletem.


To odkrycie jest dla mnie niesamowite. Przyznam, że kiedyś, dawno temu, uważałam balet za zajęcie dla zmanierowanych panienek. Dziś wiem, że to hobby dla wytrwałych, silnych  i odważnych, że balet to ciężka praca, że to ból i litry potu, czyli tak samo jak sztuki walki - nie dla byle kogo :-)



Mam jeszcze jeden temat na dziś do omówienia. Jednak najpierw mały przerywnik humorystyczny z ostatniej chwili.
Młoda przyniosła pościel do prania. Kazałam więc wyjąć z szafy świeżą i założyć. Próbowała wmówić mi, że to dla niej za trudne. Zaproponowałam więc wezwanie siostry do pomocy. Wtenczas uniosła się honorem i stwierdziła, że jednak sama to zrobi. Po czym oddaliła się kierunku swojego apartamentu.
Po pół godziny zeszła dumnym krokiem z góry oznajmiając:
- Zadanie wykonane! Kołdra stawiała opór, ale zwyciężyłam.
Prawdziwe baletnice łatwo się nie poddają :-)

Dziś po raz pierwszy byłam w pracy z dziećmi... znaczy po raz pierwszy tutaj. Dziewczyny przecież praktycznie wychowały się w bibliotece, gdzie przesiadywały z matką wiele godzin razem z gromadą innych dzieci oglądając książki, rysując, grając w gry i wygłupiając się - to nie była zwyczajna, nudna  biblioteka... i chyba nie jest do dziś (takie mam podejrzenia, choć nie jestem na bieżąco raczej).

Jeśli  pamiętacie  z poprzednich wpisów, że dzieci zostawały w domu same przez całe wakacje, to zastanawiacie się pewnie, co mnie nagle napadło?

Wakacje i inne ferie mają to do siebie, że wszyscy je mają o tym samym czasie. Natomiast "pedagogische studiedag", czyli konferencje nauczycieli w każdej szkole są kiedy indziej, a dzieci mają wówczas wolny dzień. Natomiast z moja trójcą jest jak z wilkiem, kozą i kapustą - nie wszystkie kombinacje są dozwolone, tyle, że w tej trójce nikt nikogo nie zżera. Mogę zostawić obie młode - są tym wręcz zachwycone. Mogę zostawić wszystkich razem - nie ma wielkiego entuzjazmu, ale i wielkich protestów. Jednak opcja jedno duże i jedno małe nie wchodzi w grę, bo stare dzieci się cykają w pojedynkę opiekować braciszkiem, co bynajmniej mnie nie dziwi, bo samemu czasem trudno sobie poradzić - co dwie głowy to nie jedna.  Najstarsza miała wolny poniedziałek i w piątek normalnie szła do szkoły.

Szkoła informując o dniu wolnym, nie dała żadnych namiarów na świetlicę, stąd wziął się pomysł, by zabrać je do pracy. Informacja o nowej świetlicy dotarła już po tym, jak zapytałam klientów, czy mogę przyjść z Młodymi i okazało się, iż nie mają nic przeciwko. Nawiasem mówiąc, nie są to zwykli klienci, tylko ludzie, którzy pomagają nam od pierwszych naszych dni we Flandrii.
Wygłosiłam przeto długą pogadankę do młodzieży na temat grzecznego siedzenia w jednym miejscu i ewentualnej zabawy na podwórku i pojechaliśmy. Gdy weszliśmy do domu (właściciele są zwykle w swojej firmie, gdy przychodzę) czekała na nas wielka przesympatyczna niespodzianka. Po pierwsze włączony telewizor w salonie - kanał z bajkami, jakże by inaczej! Na stole masa różnych gier. Do tego specjalny list do dzieci, w którym ta zwariowana rodzinka poinformowała je, gdzie jest lodówka z napojami i zachęcała do częstowania się, że ciastka, które leżą koło listu są również dla nich i gdzie jest pilot do tv. Już się trochę przyzwyczaiłam do tego typu gestów, bo zdarzają się często, ale jednak zawsze jest to cudowne uczucie być tak miło potraktowanym przez drugiego człowieka. Tacy serdeczni pracodawcy to prawdziwy skarb.
W południe, gdy przyjechali na obiad (w Belgii rzecz normalna pójść do domu na przerwie), przywitali Młodych wesoło i zaczęli wypytywać o różne rzeczy... Znaczy najsampierw przywitało je psisko, które wpadło do domu jak tornado  i zaskoczone obcymi człowiekami w jego domu zaczęło głośno szczekać. Jednak po minucie już miało ochotę lizać Młodego po twarzy, bo pysk akurat miało na wysokości jego głowy, a ten był zachwycony możliwością głaskania takiego wielkiego włochatego zwierzaka. Okazało się, że mój Trzy-i-pół-latek całkiem fajnie mówi po niderlandzku i to poprawnie. Od razu opowiedział tej fajnej pani, że widział jej kota. Wszak to wielki miłośnik zwierza wszelakiego jest. Gdy zapytała, czy jadł ciastka, odpowiedział najpierw, że "tylko jedno". Jednak siostra wtrąciła, iż to nie prawda, wtedy przyznał się do trzech, odliczając ładnie na paluszkach i wzbudzając uśmiech wszystkich. Zauważył, że pies się mu przygląda i poinformował o tym jego właścicielkę. Potem pani powiedziała, że pies musi iść na dwór zrobić siku, a Młody dodał, że kupkę też i że on robi to w toalecie... Mam bardzo pogadanego syneczka. Jednak pierwszy raz słyszałam, jak mówi sam od siebie pełnymi zdaniami po niderlandzku i to było fajne. Jeszcze wiele się musi nauczyć, ale efekty zabawy z belgijskimi rówieśnikami i innych zajęć w przedszkolu już widać wyraźnie.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima