9 września 2016

Post z moimi kwiatkami choć nie o kwiatach bynajmniej.

Jak widać, wróciłam do prostszego szablonu bloga. Tzw "dynamiczny" jest do du..szy. Nic tam nie działa jak należy, wiesza się.... no ale może to trzeba się na tym znać, zaś moja znajomość HTMLu jest mniej niż słaba. Ba, chwilami mam problemy z opanowaniem niektórych funkcji bloga. No cóż - nie te lata. Nie mam dziś czasu na poznawanie tajników informatyki i nadążanie za nowinkami, jak to drzewiej bywało. Matki nie mają czasu na takie rzeczy, no chyba, że pracują akurat przy komputerze... No, ja czasem pracuję - ścieram kurz z klawiatur i czyszczę monitory hehe. Ten szablon spełnia moje oczekiwania w każdym bądź razie, a ludzie niech mówią, co chcą :-) 

mój ogródek
Pierwszy tydzień roku szkolnego ma się ku końcowi. Co możemy powiedzieć? Dziki szoł. Ciągle się wdrażamy i pewnie jeszcze chwile to potrwa, zanim wszystko wskoczy we właściwe tryby i przestanie zgrzytać.

Ku mojej wielkiej radości okazało się,
że mam przerwę w nauce. Hura! Było za mało chętnych. Czekamy do grudnia. Może do tego czasu ludzie się namyślą i zbierze się wystarczająca grupa. Póki co cieszę się, że tak się złożyło. Myślałam zrobić sobie przerwę po tym etapie, żeby nadrobić niektóre zaległości ... bardziej życiowe. Ale los zdecydował, że przerwę mam teraz. I git. Spróbuję ten fakt wykorzystać dla dobra rodziny. 
mój ogródek

Na dobry początek mały i duży chłopiec zaliczyli wstępną wizytę u dentysty. Duży zaczyna naprawianie zęba w przyszłym tygodniu. Mały dostał skierowanie do dentysty dziecięcego, który ma ponoć uporządkować całą małą paszczękę za jednym razem. A bałagan jest, bo zębów to Młody niestety po matce nie odziedziczył - wcześnie mu wyszły i wcześnie się zaczęły psuć - słabiutkie ząbeczki. Nie ma chyba co liczyć, że drugie się lepsze udadzą, ale może akurat. Póki co trzeba naprawić mleczaki.
mój ogródek

Oczywiście, oczywiście, no jasne, każdy to wie (nawet ja, serio!), że najlepiej jest chodzić regularnie do dentysty (pediatry, ginekologa, psychoterapeuty, mechanika, fryzjera i kogo tam jeszcze fajnego znacie) i wszystko mieć zadbane i leczone na bieżąco. I cieszę się, że wy wszyscy tak właśnie robicie. Gratki. Szkoda tylko, że o wiele łatwiej jest to napisać niż wykonać. 
Oto ciemna strona emigracji się kłania. Po wskoczeniu z rozpędu w nowe, obce miejsce dosyć trudno jest (a czasem nawet niemożliwe) być ze wszystkim na bieżąco, zwłaszcza gdy nie tylko o swoje cztery litery musimy się troszczyć, ale za to tylko na siebie jesteśmy zdani. I tak najpierw się trzeba dowiedzieć jak to wszystko i każde z osobna działa,  i co gdzie można znaleźć lub zdobyć. Trzeba nauczyć podstaw języka, jeśli takowych się nie zna, bo chodzenie wszędzie z tłumaczem na dłuższą metę jest wielce niefajne. W końcu trzeba znaleźć też jakąś pracę i zarobić troszkę kasiorki, bo za darmo - jak powszechnie wiadomo -  można co najwyżej wpiernicz dostać. Na wszystko inne trzeba sobie zapracować. No chyba że się jest uchodźcą... ale szsza, o tym nie wolno mówić (dlatego kiedyś napiszszszę). Zwykły śmiertelnik musi wszystko sam ogarnąć. I spoko luz da rady, tylko trochę to trwa, a w międzyczasie na liście rzeczy do zrobienia uzbiera mu się kupa spraw różnych. Na wszystko przyjdzie jednak kiedyś czas i w końcu człowiek się weźmie, bo przecież lepiej późno niż wcale. 

mój ogródek

Tymczasem Młoda zaliczyła dni przyjaźni, to jest wycieczkę szkolną z nocowaniem. Pierwsze słowa po powrocie wypowiedziane podczas wręczania reklamówki z mokrym dresem i butami:
- Rano wrzucili mnie do jeziora w ubraniu, a potem to już sobie pływałam... 
I weź tu człowieku puść dzieci z nauczycielami to ci całkiem dobre jeszcze dziecko do jeziora wywalą! :-)
Pływali kajakami. Mieli dopłynąć do boi, zawrócić kajak i dopłynąć do brzegu. Gdy już mieli wysiadać, nauczyciel w nagrodę przewrócił łódkę i tak wszyscy znaleźli się w wodzie. Czyli koty zostały ochrzczone :-) Młoda zachwycona, bo oprócz kajaków pływali też w kanu i była najszybsza i ogólnie fajnie było i wesoło, a pogoda dopisała...

mój ogródek
Jednak bez przygód się nie obeszło. W poniedziałek rano Młode postanowiły pójść na najbliższy przystanek, bo nie łatwo jest jechać rowerem z tornistrem (podręczniki, II śniadanie, laptop - wyjazd był dopiero po lekcjach), walizką i śpiworem. Jednak akurat trafiły na kierowcę De Lijnu, który uważa ostatni przystanek za zbędny. Fajny gość z niego.  Zawrócił więc skrzyżowanie wcześniej. Dziewczyny nawet widziały swój autobus z przystanku... Chwilę później zadzwoniły i powiedziały, że autobus pojechał inną drogą. 

Człowiek  ma w takich momentach wielką ochotę nakopać komuś solidnie do dupy. Jedna z niewielu rzeczy w tym kraju, która mnie wkurza i to do entej potęgi to DE LIJN - flamandzkie autobusy. Jak mówi znajoma - te wszystkie rozkłady jazdy to informacja, że w tym miejscu może czasem jakiś autobus się pojawić, ale kiedy i czy aby na pewno, to do końca nie wiadomo. Dopóki nie korzystaliśmy często  ze środków transportu publicznego, miałam dużo lepsze o nich zdanie. Teraz jednak coraz bardziej mnie wnerwia. Jakby nie patrzeć płacę za bilety po kilkadziesiąt euro i dobrze by było usługę, za którą się buli kasę, otrzymać. Wiem, że trzeba napisać skargę, ale po pierwsze język obcy mi tego nie ułatwia, a po drugie z rozmów ze znajomymi z całej Flandrii wiem, że to tyle daje, co gadanie do obrazu lub rzucanie grochem o ścianę. De Lijn nie ma sensownej konkurencji i ma w dupie ludzi, bo i tak będą z ich usług korzystać, gdyż nie mają alternatywy.  A pies ich drapał!

Gdy dziewczyny zadzwoniły do mnie, akurat byłam w trakcie odtransportowywania Młodego do szkoły, a przystanek tuż obok. Poczekały więc na mnie, po czym podzieliłyśmy się bagażem i pojechałyśmy na rowerach pod szkołę. Dziewczyny naturalnie się spóźniły jakieś pół godziny. Ja natomiast spod szkoły miałam jeszcze 5 km do miejsca pracy i nie całe 10 minut czasu. Ha! Punkt dziewiąta otwierałam pilotem bramę. Dobrze że w tym kraju wszędzie są ścieżki rowerowe i że pociąg nie jechał, bo na przejeździe trzeba czasem dobrych parę minut postać jak się trafi, na kilka pociągów pod rząd. 
mój ogródek

W następny dzień Najstarsza pojechała autobusem i poszła na ten sam przystanek, bo kto szaleńcowi zabroni. Autobus jechał o dziwo tak jak powinien. Jednak w miasteczku ciągle jest remont na skrzyżowaniu i okazało się, że TEN autobus wcale nie przyjeżdża na tamten przystanek co nam się wydawało, że powinien przyjeżdżać (i wszystkie znaki na ziemi i niebie oraz tymczasowy przystanek z numerem naszego autobusu zdawały się to potwierdzać). Autobus do Brukseli tamtędy jedzie, ten nie. Nie, bo nie, bo to De Lijn jest, kurwa mać. 
Tymczasem minęła 16.30 kiedy to autobus powinien dotrzeć do wsi. Minęła 17.00 kiedy to dziecko powinno być dawno w domu i nic. Dzwonimy. Nie odbiera. No masz babo placek. Pewnie telefon po lekcjach ciągle wyciszony. Nic dziwnego, ale czemu sama nie daje znaku życia? Zgadniesz jak nie wiesz? W międzyczasie zadzwoniła znajoma, która była odebrać pierwszaków z ośrodka sportu i rekreacji (jeździli samochodami z nauczycielami i rodzicami, którzy się zgłosili na ochotnika - popularna tutejsza praktyka jeśli idzie po wycieczki szkolne). Powiedziała, że Młoda wraca rowerem a ona przywiezie jej bagaże do domu. W końcu nasz pierwszak dotarł do domu i oznajmił, że siostra jest w drodze. Idzie na nogach bo autobus, o którym było wyżej, nie jechał, a ona nie miała nic na koncie żeby zadzwonić a nie słyszała, jak my dzwoniliśmy. 7 km (słownie: siedem kilometrów) na butach w upał. Extra! Pojechałam po nią rowerem i przywiozłam ostatnie 2 km na bagażniku. Opieprzyłam po drodze za nie poinformowanie, że kasa na koncie telefonu się skończyła. No ale włączyło się jej 'przypadkiem zupełnie' przesyłanie danych po sieci, a 10 € to na YT mgnienie oka przecież :-) Ukatrupić to mało! Udała się mamusi cała Trójca :-)
mój ogródek

Wraz z rozpoczęciem roku szkolnego ustaliliśmy, że w tygodniu laptopy służą tylko do celów edukacyjnych, a wieczorem są ładnie wyłączane. Matka, weź się ty puknij w łeb! Nastolatki i przestrzeganie takich głupich zasad. Phi! Tak więc co wieczór muszę drzeć ryja z dołu albo fatygować się osobiście do pokoju wspólnego dziewczyn i przypominać, co następuje. No ale wczoraj i ten system zawiódł.  Raz przypomniałam przy okazji obgadywania lekcji i zadań domowych, drugi raz upomniałam i kazałam wyłączać grę. Za trzecim razem się wkurzyłam... aż mąż się obudził, bo się wcześniej położył i zasnął był hahaha. Ale dziś nawet nie ma focha, że szlaban na laptopa jest. Jakiś postęp czy co?

A jutro drugie zajęcia w akademii rysunku. Kupiliśmy dziś dwie skrzynki na narzędzia, bo się okazało, że dzieci w tym właśnie noszą akcesoria plastyczne typu ołówki, farby, pędzle, tusze, węgiel etc. Faktycznie, bardzo dobry pomysł - wszystko się zmieściło i wygodnie się nosi. Dotarła też nasza przesyłka z Holandii, więc było co zapakować do tych skrzynek. 

 Jak mówiłam niedawno, zgłosiłam się do pracy w bibliotece jako wolontariusz. Wolontariat w tym kraju to chyba dość popularna sprawa. Widuję ogłoszenia różnych instytucji szukających wolontariuszy do przeróżnych prac.  Można pracować w domach opieki, na koloniach, w świetlicach, w różnych urzędach itp. Już jakiś czas temu pomyślałam, że taki wolontariat może być niegłupim sposobem na doskonalenie języka i poznanie nowych, ciekawych ludzi. W sumie to dawno bym się gdzieś zgłosiła, gdyby nie brak czasu.

Jednak gdy zobaczyłam ogłoszenie na stronie naszej biblioteki to mi się przypomniało, że kiedyś ktoś powiedział:
  Gdy masz mało czasu - znajdź sobie dodatkowe zajęcie!

Znajdywanie dodatkowych zajęć to moja specjalność i faktycznie zawsze czas się znajdzie. Tym razem biblioteka szukała ludzi do oprawiania książek. No i dobrze. Nie dawno się głowiłam właśnie, jak oprawia się książki w tą cholerną samoprzylepną folię, bo miałam nie lichy problem z oprawieniem agendy do szkoły. To dziadostwo przyklejało się do wszystkiego, ale nie do książki. Dziś już wiem jak się za to zabrać i wcale to nie jest trudne, choć nieco trudniejsze i bardziej czasochłonne niż oprawianie w zwykłą folię czy papier, ale za to fajniej wygląda na książce niż tamte.. Nie bez znaczenia jest jednak jakość folii. Ta, którą mają w bibliotece jest dużo lepsza, niż ta taniocha którą ja nabyłam do oprawienia agendy.
Po co mi ten wolontariat? No, dobrze myślicie, nie po to by nauczyć się używać samoprzylepnej folii, bo pewnie na YT by znalazł jakiś poradnik dla idiotów. Jednak tak sobie wydumałam, że skoro mam szukać pracy w bibliotece w przyszłości, to dobrze by było podglądnąć jak ta instytucja tutaj funkcjonuje i czym się różni od polskich odpowiedników. Słownictwo biblioteczne też najlepiej pozna się u źródła. Przy oprawianiu książek to się człowiek może za dużo nie dowie, ale od czegoś trzeba zacząć. I zaczęłam. Pierwszego dnia poznałam niektórych bibliotekarzy i innych wolontariuszy. Sympatyczna gromadka. Dowiedziałam się że sprzątaczka jest też Polką, ale godziny pracy nam się nie pokrywają, więc na razie się nie spotkamy. Siedząc i zawijając w te sreberka, znaczy folię, uświadomiłam sobie ponadto, że to akuratne dla mnie zajęcie. Spokój, cisza, nikt nic nie chce, nigdzie nie muszę gonić, nic szybko robić. Relaks. Czysta przyjemność po prostu. Już choćby dla tych dwóch godzin odpoczynku od codziennej rutyny warto było się zgłosić. Babki jednak już zapowiedziały, że inna robota też się dla mnie znajdzie. 


No cóż, ja nie mogę tkwić długo w jednym miejscu. Musi się coś dziać cały czas, żeby nie skisnąć z nudów. A teraz pora podlać te wszystkie chabazie, które tu pokazałam, bo umrą. Pogoda bowiem iście letnia - gorąco, słonecznie, upalnie, choć rano zimno i mgliście... Tak jak lubię. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko