16 czerwca 2018

Czytać po polsku belgijskim dzieciom? Czemu nie

Nasze panie przedszkolanki wpadły na ciekawy pomysł - czytanie dzieciom w różnych językach. Belgijskie szkoły (i przedszkola) mają to do siebie, że w każdej prawie klasie są dzieci z różnych krajów, które w domu mówią w innym języku, niż ten którym posługują się w szkole. I tak jakiś czas temu panie zapytały innojęzycznych rodziców i dziadków, czy zechcieli by wpaść któregoś dnia  do szkoły i poczytać dzieciom coś w swoim języku ojczystym? Niektórzy zechcieli. 

Ja byłam w szkole w zeszłą środę poczytać bajkę o lwach, którą wcześniej musiałam przetłumaczyć z niderlandzkiego na polski. Tutaj jest seria dwujęzycznych książeczek nic-nac i po polsku też są, ale o lwach, który to temat właśnie przerabiano w szkole, nie było. Zatem pani wysłała mi książkę niderlandzko-turecką mejlem, ja przetłumaczyłam na polski i odesłałam, a pani wydrukowała, zalaminowała każda kartkę i zbindowała. Tak powstała niderlandzko-polska książeczka na potrzeby danej chwili. Oczywiście ja ją zaraz zepsułam - po przewróceniu drugiej kartki wszystko się rozsypało haha. Mistrzyni chaosu po prostu.


Wcześniej pani przeczytała tę samą książkę po niderlandzku, więc dzieci znały jej treść, a dzięki obrazkom mogły sobie przypomnieć, o co chodzi. Po zakończeniu czytania, wszyscy próbowali powtórzyć różne polskie wyrazy - najpierw te związane z tematem książki, a potem dzieci mogły same pytać o różne słowa. Dziwne było, że "mama" to "mama", ale "papa" to "tata". Super śmieszna okazała się "kanapka" - po niderlandzku "boterham". "Dziękuję" zaś jest wyrazem niewymawialnym ani dla dzieci, ani dla pani :-) Wybierając się do szkoły, kupiłam trochę polskich słodyczy - niestety w sklepiku były tylko Michałki i Mieszanka Wedlowska, a galaretki dla większości belgijskich dzieci są bleeee. Tak samo jak dla mnie większość belgijskich tak wszedzie zachwalanych czekoladek. No mówcie co chcecie, ale mne żadne belgijskie czekoladki nie przekonują, a próbowałam większości z tymi drogimi ręcznie robionymi włącznie. Fuj fuj fuj! Gorsze już są chyba tylko czarne żelki. Jedno, co na prawdę dobre jest w Belgii ze słodkich rzeczy to speculoos. Smarowidło już mi się trochę przejadło, ale ciastka chyba się nigdy nie znudzą pycha.

No ale dobraaa, wróćmy do szkoły, bo chciałam jeszcze opowiedzieć o jednym pomyśle, który mi się spodobał. W 3 klasie - jak wiadomo - uczą się liter, no i w klasie Młodego mają literkowy kufer. To taki zabawkowy kuferek - dość duży, cały oklejony literami. Ten kuferek poszczególne dzieci zabierają od czasu do czasu do domu, a pani wkłada tam literkę którą akurat przerabiają i zadaniem dziecka jest znaleźć w domu coś na tę literę i zabrać do szkoły. Nie może to być pierwsza lepsza rzecz, bo zabawa polega na tym, by reszta dzieci odgadła co siedzi w kufrze i zaczyna się na taką a nie inną literę. Młody przyniósł literkę K. Konijn czyli królik był świetnym pomysłem, ale się nie zmieścił do kufra. Koe, czyli krowa tym bardziej. Młody zabrał zatem malutką "kussentje" czyli poduszeczkę. Bardzo fajna zabawa i ciekawe zadanie domowe.

U starszaków też było ciekawie, choć już nie tak fajnie. We wtorek Młoda ze trzy razy rano powtórzyła, że mają ostatnią lekcję wuefu i że pewnie nauczyciel da im na koniec wycisk i że sie znowu upoci jak świnia. Miała ewidentnie jakoweś złe psieczucia, bo koło jedenastej zadzwonili do mnie ze szkoły i powiedzieli że Młoda siedzi w piwnicy w sali chorych. Już myślałam, że jak zwykle ból brzucha, a tu niespodzianka, coś nowego - skręcona kostka tym razem. Ha! I co ja niby mam uczynić z taką informacją będąc zajętą myciem czyjegoś sraczyka? Co, rowerem po nią pojadę i na szprychę ją wezmę?

Dobrze, że tata akurat był tego dnia w domu. Plany co prawda miał inne, niż siedzenie pół dnia na pogotowiu, no ale dobrze, że był i pojechał po tego lesera i zawiózł na pogotowie, gdzie jej kopyto sfotografowali i stwierdzili skręcenie. To nawet poszło szybko jak na szpital, ale potem czekali, i czekali, i czekali, i czekali... 4 godziny aż jakiś uczony w piśmie wypełni te wszystkie durne papiery. Młoda mało z głodu nie umarła, bo śniadania za wiele nie zjadła, a potem już nie było okazji się pożywić. Co gorsza swój telefon zostawiła nieopacznie w tornistrze, a  tornister tata zaniósł do domu, gdy wstąpili tam po dowód tożsamości Młodej. Jak żyć, panie, w takich warunkach - bez jedzenia, telefonu, kawy...? Do tego jeszcze mieli za mało drobnych na parkometr, a tam cywilizajca nie dotarła i parkometry na monety zamiast normalnie na kartę no i mieli tylko na godzinę, a parkingowy przylazł zaraz, jak tylko czas się skończył i wsadził za wycieraczkę świstek na 15€. No cóż, przy tym szpitalu nie dało się widocznie wjechać na parking dla karetek, jak to ostatnio zrobili, gdy Młoda miała zarządzone badania wszelkie. Nie to że specjalnie po chamsku, ale zwyczajnie zakręcony stresem przedszpitalnym M_Jak_Mąż po znalezieniu rzeczonego szpitala wjechał na pierwszy lepszy parking, jaki się napatoczył i dopiero potem zajarzył, że to był parking dla dostawcow i karetek haha. No ale co, VIPy przeco nie będą na zwyczajnym parkować c'nie? Nawet się nikt nie zapytał, czy im wolno.

Młoda na początku schodziła po schodach na zadku i wszystko kazała sobie wnosić i znosić do/z pokoju, a to laptop jej zanieś na dół, a to pić jej przynieś do pokoju. Potem skakała jak polny konik, czy raczej słonik, na jedenj nodze. A teraz chodzi jak Mżawka ze Smoka Wawelskiego się skradając. Jeszcze ma jeden dzień na ćwiczenie różnych metod poruszania, bo w poniedziałek trzeba przecie zasuwać rowerem do szkoły, wszak najważniejsze egzaminy do napisania zostały, a do tej budy nie da się inaczej dostać w czasie testów. Autobus za często się spóźnia, by ktoś ośmielił się zaryzykować. Zresztą 2 kilosy do przystanku też nie przefrunie raczej. Spóźnisz się 5 minut - do widzenia, po egzaminach. Zatem komu w drogę, temu rower. Że nie da się rowerem ze skręconą kostką? Eeee ja ze skręconą kostką pojechałam na obóz karate. 3 treningi dziennie codziennie i nie ma że boli :-) Biegałam na boso (znaczy jednym kopytem w bandażu) po 3 kilometry po asfalcie. Trochę dłużej mi zajmowało to niż innym, ale wojownicy się łatwo nie poddają. Trochę dłużej się goiło niż powinno, ale czego się nie robi dla swojego hobby i pokazania innym że nie jesteś cieniakiem :-) Ona też jakoś sobie poradzi, bo pewnie nie będzie mieć innego wyjścia... W ostateczności tata weźmie te 3 dni wolnego, ale to w ostateczności...


Mnie zaś się znowu cosik popsuło - energia się wyczerpała i nie może się naładować zwyczajnymi metodami. Przy przemęczeniu każą pić dużo wody. Piję dużo wody, mleka, soków, herbat i co 5 minut muszę siusiu, poza tym nic się nie zmieniło. Każą uzupełnić magnez - ja nie rozstaję się z tabletkami od dawien dawna. Dostałam też w aptece inne tabletki przeciw zmęczeniu - różne witaminy i minerały. Nie pomogły jak dotąd a już minęło sporo czasu. Zalecają jedzenie dużej ilości owoców. Uwielbiam owoce tak samo jak słodycze i zawsze jem dużo. Nie działa. Mówią, żeby ograniczyć kawę... Nie jestem fanem kawy. Piję 1-2 kubeczków (malutkich do expresu) dziennie i to z mlekiem i cukrem. Radzą więcej spać. Nie mogę spać więcej niż 8-10 godzin, bo nie mam na to czasu, a 8 nie pomaga. Poza tym musze często chodzić do wc, bo piję dużo wody i to mi przeszkadza w spaniu :-) Ma ktoś jeszcze jakieś superowe sztuczki, tricki, rady na przemęczenie? Tak, słyszałam że bezrobocie jest skuteczne, ale to z kolei na głowę szkodzi... Spróbuję dociągnąć do urlopu, ale jak poniedziałek będzie taki sam jak mijający tydzień to idę po wolne do doktora, bo to nima śmiocio jak masz zawroty głowy podczas jazdy rowerem albo chodzenia z wiadrami po schodach - zabić się można o ścianę albo żywopłot. Myślę, że wszystkiemu winna ta moja nienormalna przemiana materii - co zjem to się spali i dupa. Do roboty noszę masę żarcia - kanapki, termos herbaty, mleko, ciastka, owoce, woda. Często jeszcze u klientów kawa, ciastka, czekoladki. Pochłonę to wszystko i nadal czuję dziurę w brzuchu. Ktoś jeszcze tak ma? Czy to jest normalne? Wkurza mnie to już. Ostatnio mam też jazdę na chipsy. Nigdy nie przepadałam za chipsami - tam parę przechrupałam, ale teraz gdy znudziły mi się czekolady i ciastka żrę chipsy. Nie wiem, może mi soli brakuje w organiźmie? Lekarze mówią, że przy niskim ciśnieniu powinno się pić kawę i używac soli, a ja ani za tym ani za tym nie przepadam.... Ale chipsy ostatnio wcinam jak małpa kit. Kiedyś zobaczyłam że na paczce XXL napisali iż tam jest 6-8 porcji buachacha. Dla kogo? Bo ja to sama na raz opitalam :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima