Wspominałam już o tym na Instagramie, ale głupio by było nie zanotować tego zdarzenia w pamiętniku. Sąsiadka dostarczyła nam bowiem trochę gorących atrakcji.
Niedziela wieczór. Zabraliśmy z małżonkiem swoje książki i udaliśmy się do sypialni, by oddać się w spokoju i w komforcie naszym lekturom. Jeszcze się dobrze nie ukokosiłam pomiędzy moimi wszystkimi poduszkami, jak zza okna usłyszeliśmy żwawe dyskusje. Ki czart tak tam się awanturuje po nocy? Wyglądamy zza żaluzji a to sąsiedzi - cała rodzina wyraźnie podekscytowana czymś. Gdy poleźli w naszą uliczkę wiodącą do ogródków, pomyślałam, że pewnie kot albo pies im nawiał. Jednak nagle zaczęli dzwonić naszym dzwonkiem i wołać nas jakby się paliło. Słowo „brand” uświadomiło nam, że chyba faktycznie gdzieś się pali. Ba, pierwsza myśl, że u nas i nawet na strych w panice pobiegłam, a tam Najstarsza zdziwiona patrzy na mnie zza swojego telefonu…
Czyli to nie u nas się pali! Uff. Gonię na zewnątrz a tam już Młoda pokazuje ogień w oknie na piętrze u sąsiadki. Sąsiad, który nas wołał już dzwoni po straż. Mówimy, że laska jest w domu. Sąsiad, że chyba nie, bo pukali i nikt nie opowiadał. Jak nie, jak tak. Widzieliśmy ją, nawet mieliśmy ochotę wytargać to głupie za kłaki, ale tylko powiedzieliśmy, by ogarnęła swoje zwierzęta… (Dzieci zauważyły z okna, że pies dusi kurę i pognały drzeć się na psa przez płot i jaśnie pani wylazła z domu…). No więc jest w domu zapewne, bo i auto stoi przeco… Sąsiad, który jeszcze gadał ze strażą, dodał że są chyba ludzie w domu…
Okazało się, że drzwi od ogródka otwarte. Weszliśmy zatem do domu i wołaliśmy, ale nikt nie odpowiadał. Ciemno jak w dupie, dymem wali… Sąsiad polazł na górę i woła, że ją znalazł w płonącym pokoju na podłodze… Poszliśmy zatem i my i wynieśliśmy ją do ogródka. Oddychała, ale była nieprzytomna. Wtedy nadjechały straże, policja i pogotowie, co wyciągnęło wszystkich pozostałych sąsiadów na drogę. W piżamach i w bieliźnie wszyscy powyłazili. Inicjatorkę tego cyrku zabrali do szpitala, ogień zgasili. O północy wszyscy się rozeszli… Sąsiad zabrał psa i rano przyniósł kocurom żarcie. My zanieśliśmy jedzenie kurom i królikom. Kolejnego dnia sąsiad przyjechał autem ze szkoły ogrodniczej i przy pomocy kilku uczniów zabrali zwierzaki do szkoły, gdzie normalnie różne stworzenia hodują i 5 w te czy wewte przez parę dni różnicy nie zrobi.
Wczoraj wróciła. Ciekawe, co odpierdoli następnym razem… Aż strach się bać.
Gdyby sąsiad nie plątał się wieczorem po podwórku i nie zauważył dymu nie wiadomo, jakby się to skończyło. Tamten dom i naszą szeregówkę dzieli tylko dróżka… Niektórzy, zdaje się, mieli cichą nadzieję, że ona nie wróci… no bo już większość ulicy miała przyjemność bliżej poznać tę osobliwość i zwykle nie skończyło się to dla nich dobrze…. Aha, do nas dotarło swego czasu np, że powiedziała do kogoś, iż spali nam dom, bo jesteśmy złymi ludźmi, gdyż np nie pozwalamy jej parkować na naszym prywatnym miejscu parkingowym, kiedy ona ma na na to chęć albo bo wynosimy kuwetę na pole, które ona uznała za swoje (a które w rzeczywistości należy do właściciela naszego domu). Ha, a tymczasem prawie zjarała swoją chatę, której nawet jeszcze nie skończyła remontować. Ba, sama się mogła kretynka sfajczyć… Dzban, jakich mało… No, ale kto wie, może ta przygoda ją czegoś nauczyła…? A może się jednak wyprowadzi spośród tych wszystkich złych ludzi… Czas pokaże.
W poniedziałek byłam trochę niewyspana, a właśnie zaczynałam robotę u nowego klienta, na zastępstwie, co znaczy że po posprzątaniu dwupiętrowego domu jeszcze musiałam kolejne 4 godziny latać z miotłą. Normalnie to nic specjalnego, ale po nieprzespanej nocy to inksza inkszość. I jeszcze u nowych ludzi. Mili i sympatyczni, ale perfekcjoniści aaaaa. To nie dla mnie, ludzie! Ja mogę posprzątać dwupiętrowy dom, gdzie jest faktycznie brudno, nawet największy chlew. Ba im większy chlew tym lepiej. Nienawidzę sprzątać czystych domów, gdzie każą mi przez 4 godziny ścierać niewidzialny kurz.
Babka dała mi jedną suchą szmatkę i jeden odkurzacz i kazała mi tylko i wyłącznie zetrzeć kurze i poodkurzać dokładnie. I tylko na parterze. Poodkurzałam dokładnie, co zajęło mi niewiele ponad godzinę. Ona mówi, że następnym razem mam to zrobić dokładniej i raz na miesiąc będzie mi kazała też „plinty” (nie znam polskiej nazwy) ogarnąć. Mówię, że zrobiłam. Jakby nie słyszała. Ona mi powie, kiedy, dziś nie trzeba. No i że wiele sprzątaczek wiecznie zapomina o abażurach… Mówię, że starłam tam kurz. A tak, ona widzi, ale muszę o tym pamiętać, bo większość zapomina. Dodaję uprzedzając wywody, że nad wszystkimi drzwiami, na wszystkich drzwiach, szafach, obrazach, wazonach, lusterkach, parapetach, lampach, drukarkach, zegarach itd też starłam. No ale muszę dokładniej następnym razem. Mam się nie śpieszyć, mam ścierać kurz dokładnie. Jak można ścierać kurz dokładniej? Jedną suchą ścierką? Jak można odkurzać dokładniej podłogę? Nie mam pojęcia. Wolę sprzątać, tam gdzie jest na prawdę coś do sprzątania. Pójdę do biura i powiem, niech się streszczają z szukaniem im nowej sprzątaczki, bo to nie są klienci dla mnie. Poza tym nie chce mi się sprzątać po południu. No ale po niedzieli idę do okulisty. Kto wie, może to coś zmieni i jak kupię bryle, to zacznę lepiej widzieć kurz…
We wtorek nawiedziłyśmy psychiatrę. Standardowa wizyta. Wypisała recepty na zapas piguł i wyznaczyła termin następnej wizyty. Powiedziała że za pół roku można znowu spróbować zmniejszyć dawkę i że jak się raz czy dwa nie uda, to ciągle to nie znaczy, że do końca życia musi być na tabsach… Na to że się z nadwrażliwością polepszy nie ma szans… Dodała nawet, że teoretycznie istnieją jakieś medykamenty, ale to już naprawdę w najgorszej sytuacji, bo skutki uboczne mają najdziwniejsze. Jedyną opcją jest dopasowanie swojego życia, swojego otoczenia do swojego autyzmu, czy dyspraksji. Czyli inaczej, trzeba się nauczyć z tym żyć. Tak jak już tu kiedyś mówiłam.
W tym tygodniu zdecydowaliśmy się ponadto na adopcję dwóch świnek. Nasza Sara umarła miesiąc temu i do dziś bardzo nam brakuje Naszego Kochanego Wielkiego Świństwa. To była super świnka. Tornado i Love też przekochane i świnki ogólnie są fajne. Dlatego stwierdziliśmy, że wypełnimy puste miejsce i poszukamy jednej bezdomnej świnki. Gdy znalazłam jedno ogłoszenie w pobliskim schronisku, okazało się już nieaktualne, ale dziewczyna napisała mi, że mają właśnie parę do adopcji… Szybka dyskusja i szybka decyzja. Bierzemy je. Tylko domek trzeba będzie powiększyć… Po wypełnieniu ankiety i pokazaniu na zdjęciach i filmiku warunków, jakie mamy świniakom do zaoferowania, zgodzili się na adopcję. W przyszłym tygodniu jedziemy do azylu i mamy nadzieję wrócić z dwójką nowych puszystych podopiecznych. Rozbudowa domku już zamówiona. Niecierpliwimy się bardzo. Cóż, tak to jest, gdy woli się zwierzęta od ludzi. Nasza introwertyczno-autystyczna Piątka tak właśnie ma.
Piątek też był bogatym we wrażenia dniem. Młoda miała wizytę u pneumologa (czy pumonologa? - tak to chyba po polskiemu). Do szpitala pojechałyśmy skuterem. Muszę rzec, że wygoda z tym pierdzikółkiem. Nie trzeba tłuc się autobusami, człowiek odpala i pyrka tu czy tam, samemu czy z dzieckiem. Przy czym nie rzadko szybciej się dotrze na miejsce niż autem, bo pomykając ścieżkami rowerowymi często jeździ się na skróty omijając większość korków.
W szpitalu spędziłyśmy pół dnia ganiając po różnych działach. Pneumolog zlecił bowiem od razu różne badania: spirometria i jeszcze jakieś inne wydechowe badanie na astmę, prześwietlenie płuc, EKG, badanie krwi. Niezły parcour. Ale nawet szybko poszło. Najdłużej zeszło z badaniem krwi, bo akurat stażysta pomagał, co znacznie wydłuża procedurę. Jednak chłopak powoli, ale bardzo sprytnie pobrał tę krew i nawet nawijkę niezłą rozkręcił. Młoda uznała, że podbijał do niej zwyczajnie hehe. Poza tym ciężarówek pełno zajmowało kolejkę, co też Młodą rozbawiło, bo „one tam o tych swoich ciążach i porodach nawijają a ty tu, matka, ze mną starą córką, aż głupio tak”. No fakt, tak słuchasz tych ich problemów i obaw i na heheszki cię zbiera, bo jako matka z 20letnim stażem już wiesz, że ciąża i poród to przeco dopiero rozgrzewka, krótki wstęp do długiej pełnej mrożących krew w żyłach długiej przygody i że one młodziutkie ciesząc się tą dynią w brzuchu są zupełnie tego nieświadome, bo ich wyobraźnia poza ten poród w ogóle nie sięga, ale za to wydaje im się najpoważniejszą rzeczą w życiu… Fajnie, że one się cieszą, bo ten pierwszy raz jest mega doświadczeniem, to oczekiwanie, ta niepewność… Jednak, gdy jako stara baba z boku patrzysz, to jednak chce się śmiać…
Potem poszłam jeszcze do roboty. U klienta bardzo smutny dzień. Właśnie czekali na weterynarza, który miał przyjechać dać kotu zastrzyk prowadzący za tęczowy most. Siedemnastoletni kocina miał raka. Ciężko pracować w takiej ponurej atmosferze. Kochają zwierzęta tak samo jak my. To był pierwszy raz, gdy byłam przy eutanazji stworzonka. Teraz już wiem, że to wcale nie takie piękne i wcale nie krótkie zakończenie. Jednak zapewne lepsze niż długotrwałe cierpienie i powolne umieranie. To był dobry kocina, ale też miał dobre pełne miłości człowieka życie.
Śmierć i niedola zwierząt o wiele bardziej mnie wzrusza niż śmierć ludzi. No ale cóż, od zwierząt nigdy sama zła nie zaznałam, a od ludzi całe mnóstwo. Zwierzęta cię skrzywdzą, gdy muszą jeść lub się bronić. Człowiek nie potrzebuje powodu, wielu zrobi to dla przyjemności…
To był bardzo ciekawy tydzień.
Dziś zwyczajnie się relaksowaliśmy. Wstałam o szóstej i posprzątałam trochę. Mąż ugotował obiad a ja upiekłam chałkę. Potem zrobiliśmy drobną przejażdżkę rowerową, jakieś 25 km i obejrzeliśmy film. Dziewczyny pojechały rowerami na pierwsze bezmaskowe zakupy, bo dziś właśnie pierwszy dzień, gdy do sklepu można iść bez naryjca. Hurra! Dziwnie jednak tak trochę. Trzeba będzie się jakoś przyzwyczaić. Młody odbył też z tatą spacer z parasolem, bo właśnie zaczęło lać, a jemu już jakiś czas się marzyło, by spacerować z tatą w deszczu.
Jutro też zamierzamy się czilować i fajnie jakby obeszło się bez żadnych akcji i niespodzianek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Pisz śmiało. Podpisz się jednak, gdy komentujesz z anonima