24 czerwca 2018

Tydzień do wakacji.

Mamy niedzielę 24 czerwca Anno Domini 2018. Jakimś cudem nagle do wakacji letnich zostało tylko tydzień. W Belgii łazi się do budy do końca czerwca. Szok w trampkach jak ten czas leci. Dopiero był wrzesień, dopiero czekaliśmy na Boże Narodzenie, na wizytę babci i ciotki z Polski, na ferie wiosenne i wielkanocne i już wszystko minęło. Były urodziny 13 i 16, 46 i 6 no i moje 41 i znowu cholera wakacje. Szok. Po prostu SZOK. 

A teraz dni długie i dużo się dzieje, więc leci jeszcze szybciej. W tym tygodniu pracowałam po 8 godzin codziennie oprócz piątku, ale w piątek musiałam w końcu zajrzeć do biura, bo chyba ostatnio  byłam tam zawieźć zwolnienie na wiosnę i potem jakieś papierowe czeki, gdy byłam na zastępstwie u jakichś zacofanych klientów,  i mi sie sporo papierów nazbierało w teczce, bo moi klienci na szczęście już wszyscy nowocześni i używają elektronicznych czeków i nie muszę latać co tydzień do biura z tą makulaturą ani wypełniać nowego papierka za każdą godzinę roboty - no chyba by mnie szlag na miejscu trafił jakbym musiała ponad 30 czeków tygodniowo wypełnić - imię, nazwisko, podpis i ichni PESEL... Jeżu. A są takie baby co za Chiny nie chcą przejśc na elektroniczne czeki... Te ludzie to czasem sa dziwne....

Młoda w tym tygodniu miała testy. Jeździła rowerem mimo skręconej kostki. Jak mówiłam - dała rady! No, raz się gdzieś wykopyrciła na ścieżce rowerowej i obdarła kolano oraz łokietka, ale to nie śmiertelne rany były. Nie wiem, jak tam jej poszło, bo on zawsze mówi że do dupy i prawdy człowiek się dowie dopiero na wywiadówce. Jak dotąd większość tych "do dupy" testów okazywało się mieć całkiem przyzwoite wyniki, zatem jest szansa, że i tym rzem tak będzie. Wywiadówka dopiero w piątek. Dotąd trzeba żyć w niewiedzy niestety i niepewności. Ona chce zmienić szkołę teraz i uparła się iść w kierunku natuurwetenschapen, czyli nauk przyrodniczych. Chemia i fizyka jest u niej na 90%, natura też całkiem wporzo, tylko z matmą z 3 poziomu trochę ostatnio pojechała - co już chyba zresztą mówiłam. I tu mamy problem, bo jak teraz znowu za mało z testu to można zapomnieć o natuurwetenschappen w tym roku. I co wtedy? Ano diabli wiedzą! Można powtórzyć 2 klasę, co jakby lekko od czapy jest. Można pójść do innej szkoły, np technikum albo zawodówki czy też na inny bezmatematyczny kierunek liceum. Również od czapy, bo jej najbardziej podoba się chemia i fizyka i nie chce nawet słyszeć o innych kierunkach. Nie mam pojecia, co zrobimy z tym fantem w razie co. W czwartek już bedzie wiedzieć, jak poszło i jaki jej dali attest. I będzie tydzień czasu na zastanowienie, co dalej, bo trzeba potwierdzić zapis do nowej szkoły albo zapisać się do innej... Ech.

Póki co obie nastocórki mają wolne do czwartku. U Najstarszej w tym roku nie ma żadnych problemów. No nie żeby było wszystko idealnie, bo nauczyciele zawsze znajdą dużo rzeczy, które można by zrobić lepiej, dokładniej, szybciej, ładniej itd, ale oczekuję raczej drobnych uwag i co najmniej kilku pochwał, bo ja widzę u Najstarszej zmianę ogromną od września do dziś, a jeszcze większą, wręcz niepojętą pomiedzy końcem roku 3 lata temu a teraz... Ale o tym następnym razem.

U Młodego była wywiadowka w minionym tygodniu. Morze pochwał. Żadnych uwag krytycznych. Od września zaczyna prawdziwą szkołę. Wtedy pewnie zaczną się też kłopoty hehe.

Tymczasem - jak wiadomo - kopacze kopią w Rosji piłkę, a niektórzy lubią się temu przyglądać. Ja nie jestem fanem piłki nożnej w najmniejszym nawet stopniu. Mąż ogranicza swoje zainteresowanie do sprawdzenia w necie, kto wygrał i z kim. Jednakże jestem członkiem Komitetu Rodzicielskiego, który wpadł na pomysł, by w naszej szkole zorganizować oglądanie na wielkim ekranie, a raczej ekranach, pięciu ekranach. Po co? Ano żeby zarobić trochę kasy na naszą działalność, czyli dla szkoły. Podczas meczu sprzedaje się napoje i przekąski. W sobotę, kiedy to Belgia kopała z Tunezją, byłam akurat do pomocy. Masakra - pełna sala ludzi. W poniedziałek na pierwszym meczu było też mrowie. Stałam za barem z kilkoma innymi osobami (trudno powiedzieć ile było tych ludzi bo każdy gdzieś łaził, skądś przychodził, coś przenosił, donosił, kogoś zastępował na zmywaku, to znowu ze zmywaka ktos przyłaził do nas - młyn) i chwilami nie szło się wyrobić. Tłumy. Po meczu było zaplanowane bbq. Trzeba się było wcześniej zapisać, a zapisało się prawie 200 ludzi.... Nie wiem, co się działo, bo wcześniej się zmyłam do chaty.

Od rana pomagałam z Młodą przy krojeniu warzyw na sałatki, potem połowę meczu robiłam za barmankę. Miałam tam być do końca imprezy bo taki był plan, potrzeby i chęci, ale się poddałam po pierwszej połowie meczu i poszłam do domu leżeć. Wydawało mi się, że po ostatnich zabiegach u kinezyterapeuty mój kręgosłup ma sie dobrze. Jednak okazuje się, że moge pracować, mogę łazić, ale nie mogę stać długo w jednym miejscu. Do tego wczoraj rano obudziłam się z bólem w okolicach łopatki i łeb mi się nie kręci na karku jak powinien. Cosić się zablokowało. Może mnie przewiało jak w piątek jechałam w tę piekielną wichurę, a może zwyczajnie to od kręgosłupa. A może zwyczajnie się starzeję po prostu. Nic to, nie ważne - dziś jest tak samo. Zmęczenie oczywiście też ciągle sobie nie poszło... Rano wydawało się że jakby lepiej, ale to rano... Potem wziełam tabletkę przeciwbólową, a jeszcze bardziej potem poszliśmy do sąsiada na wino i wędzone ryby. Taka coroczna impreza. Wypiłam 3 kieliszki z 10 rodzajów, jakie były do spróbowania i stwierdziłam, że więcej nie wysiedzę, bo mi w każdej pozycji niewygodnie... Tak nie ma co z tą reką zrobić... 


Jak mnie wkurzają takie sytuacje. Jak tylko coś fajnego się dzieje, jest ładna pogoda, człowiek ma okazję gdzieś wyjsć, coś porobić to zaraz musi się coś wysrać... Dobrze, że mam ten hamak w werandzie, choć tyle przyjemności można zażyć spokojnie. Leżeć na razie mogę. Przynajmniej w hamaku, bo poduszka na łóżku już mi wczoraj przeszkadzała, ale i tak piorunem zasnęłam zaraz po 20tej i obudziłam sie o siódmej. 

A teraz pora znowu iść spać, bo po całodziennym nicnierobieniu człowiek taki zmechacony że ohoho.

Mam nadzieję, że do jutra mi wylezie ten diaboł z pleców, bo jeszcze by trza trochę popracować do urlopu. Już tylko miesiąc i moje wakacje. 




16 czerwca 2018

Czytać po polsku belgijskim dzieciom? Czemu nie

Nasze panie przedszkolanki wpadły na ciekawy pomysł - czytanie dzieciom w różnych językach. Belgijskie szkoły (i przedszkola) mają to do siebie, że w każdej prawie klasie są dzieci z różnych krajów, które w domu mówią w innym języku, niż ten którym posługują się w szkole. I tak jakiś czas temu panie zapytały innojęzycznych rodziców i dziadków, czy zechcieli by wpaść któregoś dnia  do szkoły i poczytać dzieciom coś w swoim języku ojczystym? Niektórzy zechcieli. 

Ja byłam w szkole w zeszłą środę poczytać bajkę o lwach, którą wcześniej musiałam przetłumaczyć z niderlandzkiego na polski. Tutaj jest seria dwujęzycznych książeczek nic-nac i po polsku też są, ale o lwach, który to temat właśnie przerabiano w szkole, nie było. Zatem pani wysłała mi książkę niderlandzko-turecką mejlem, ja przetłumaczyłam na polski i odesłałam, a pani wydrukowała, zalaminowała każda kartkę i zbindowała. Tak powstała niderlandzko-polska książeczka na potrzeby danej chwili. Oczywiście ja ją zaraz zepsułam - po przewróceniu drugiej kartki wszystko się rozsypało haha. Mistrzyni chaosu po prostu.


Wcześniej pani przeczytała tę samą książkę po niderlandzku, więc dzieci znały jej treść, a dzięki obrazkom mogły sobie przypomnieć, o co chodzi. Po zakończeniu czytania, wszyscy próbowali powtórzyć różne polskie wyrazy - najpierw te związane z tematem książki, a potem dzieci mogły same pytać o różne słowa. Dziwne było, że "mama" to "mama", ale "papa" to "tata". Super śmieszna okazała się "kanapka" - po niderlandzku "boterham". "Dziękuję" zaś jest wyrazem niewymawialnym ani dla dzieci, ani dla pani :-) Wybierając się do szkoły, kupiłam trochę polskich słodyczy - niestety w sklepiku były tylko Michałki i Mieszanka Wedlowska, a galaretki dla większości belgijskich dzieci są bleeee. Tak samo jak dla mnie większość belgijskich tak wszedzie zachwalanych czekoladek. No mówcie co chcecie, ale mne żadne belgijskie czekoladki nie przekonują, a próbowałam większości z tymi drogimi ręcznie robionymi włącznie. Fuj fuj fuj! Gorsze już są chyba tylko czarne żelki. Jedno, co na prawdę dobre jest w Belgii ze słodkich rzeczy to speculoos. Smarowidło już mi się trochę przejadło, ale ciastka chyba się nigdy nie znudzą pycha.

No ale dobraaa, wróćmy do szkoły, bo chciałam jeszcze opowiedzieć o jednym pomyśle, który mi się spodobał. W 3 klasie - jak wiadomo - uczą się liter, no i w klasie Młodego mają literkowy kufer. To taki zabawkowy kuferek - dość duży, cały oklejony literami. Ten kuferek poszczególne dzieci zabierają od czasu do czasu do domu, a pani wkłada tam literkę którą akurat przerabiają i zadaniem dziecka jest znaleźć w domu coś na tę literę i zabrać do szkoły. Nie może to być pierwsza lepsza rzecz, bo zabawa polega na tym, by reszta dzieci odgadła co siedzi w kufrze i zaczyna się na taką a nie inną literę. Młody przyniósł literkę K. Konijn czyli królik był świetnym pomysłem, ale się nie zmieścił do kufra. Koe, czyli krowa tym bardziej. Młody zabrał zatem malutką "kussentje" czyli poduszeczkę. Bardzo fajna zabawa i ciekawe zadanie domowe.

U starszaków też było ciekawie, choć już nie tak fajnie. We wtorek Młoda ze trzy razy rano powtórzyła, że mają ostatnią lekcję wuefu i że pewnie nauczyciel da im na koniec wycisk i że sie znowu upoci jak świnia. Miała ewidentnie jakoweś złe psieczucia, bo koło jedenastej zadzwonili do mnie ze szkoły i powiedzieli że Młoda siedzi w piwnicy w sali chorych. Już myślałam, że jak zwykle ból brzucha, a tu niespodzianka, coś nowego - skręcona kostka tym razem. Ha! I co ja niby mam uczynić z taką informacją będąc zajętą myciem czyjegoś sraczyka? Co, rowerem po nią pojadę i na szprychę ją wezmę?

Dobrze, że tata akurat był tego dnia w domu. Plany co prawda miał inne, niż siedzenie pół dnia na pogotowiu, no ale dobrze, że był i pojechał po tego lesera i zawiózł na pogotowie, gdzie jej kopyto sfotografowali i stwierdzili skręcenie. To nawet poszło szybko jak na szpital, ale potem czekali, i czekali, i czekali, i czekali... 4 godziny aż jakiś uczony w piśmie wypełni te wszystkie durne papiery. Młoda mało z głodu nie umarła, bo śniadania za wiele nie zjadła, a potem już nie było okazji się pożywić. Co gorsza swój telefon zostawiła nieopacznie w tornistrze, a  tornister tata zaniósł do domu, gdy wstąpili tam po dowód tożsamości Młodej. Jak żyć, panie, w takich warunkach - bez jedzenia, telefonu, kawy...? Do tego jeszcze mieli za mało drobnych na parkometr, a tam cywilizajca nie dotarła i parkometry na monety zamiast normalnie na kartę no i mieli tylko na godzinę, a parkingowy przylazł zaraz, jak tylko czas się skończył i wsadził za wycieraczkę świstek na 15€. No cóż, przy tym szpitalu nie dało się widocznie wjechać na parking dla karetek, jak to ostatnio zrobili, gdy Młoda miała zarządzone badania wszelkie. Nie to że specjalnie po chamsku, ale zwyczajnie zakręcony stresem przedszpitalnym M_Jak_Mąż po znalezieniu rzeczonego szpitala wjechał na pierwszy lepszy parking, jaki się napatoczył i dopiero potem zajarzył, że to był parking dla dostawcow i karetek haha. No ale co, VIPy przeco nie będą na zwyczajnym parkować c'nie? Nawet się nikt nie zapytał, czy im wolno.

Młoda na początku schodziła po schodach na zadku i wszystko kazała sobie wnosić i znosić do/z pokoju, a to laptop jej zanieś na dół, a to pić jej przynieś do pokoju. Potem skakała jak polny konik, czy raczej słonik, na jedenj nodze. A teraz chodzi jak Mżawka ze Smoka Wawelskiego się skradając. Jeszcze ma jeden dzień na ćwiczenie różnych metod poruszania, bo w poniedziałek trzeba przecie zasuwać rowerem do szkoły, wszak najważniejsze egzaminy do napisania zostały, a do tej budy nie da się inaczej dostać w czasie testów. Autobus za często się spóźnia, by ktoś ośmielił się zaryzykować. Zresztą 2 kilosy do przystanku też nie przefrunie raczej. Spóźnisz się 5 minut - do widzenia, po egzaminach. Zatem komu w drogę, temu rower. Że nie da się rowerem ze skręconą kostką? Eeee ja ze skręconą kostką pojechałam na obóz karate. 3 treningi dziennie codziennie i nie ma że boli :-) Biegałam na boso (znaczy jednym kopytem w bandażu) po 3 kilometry po asfalcie. Trochę dłużej mi zajmowało to niż innym, ale wojownicy się łatwo nie poddają. Trochę dłużej się goiło niż powinno, ale czego się nie robi dla swojego hobby i pokazania innym że nie jesteś cieniakiem :-) Ona też jakoś sobie poradzi, bo pewnie nie będzie mieć innego wyjścia... W ostateczności tata weźmie te 3 dni wolnego, ale to w ostateczności...


Mnie zaś się znowu cosik popsuło - energia się wyczerpała i nie może się naładować zwyczajnymi metodami. Przy przemęczeniu każą pić dużo wody. Piję dużo wody, mleka, soków, herbat i co 5 minut muszę siusiu, poza tym nic się nie zmieniło. Każą uzupełnić magnez - ja nie rozstaję się z tabletkami od dawien dawna. Dostałam też w aptece inne tabletki przeciw zmęczeniu - różne witaminy i minerały. Nie pomogły jak dotąd a już minęło sporo czasu. Zalecają jedzenie dużej ilości owoców. Uwielbiam owoce tak samo jak słodycze i zawsze jem dużo. Nie działa. Mówią, żeby ograniczyć kawę... Nie jestem fanem kawy. Piję 1-2 kubeczków (malutkich do expresu) dziennie i to z mlekiem i cukrem. Radzą więcej spać. Nie mogę spać więcej niż 8-10 godzin, bo nie mam na to czasu, a 8 nie pomaga. Poza tym musze często chodzić do wc, bo piję dużo wody i to mi przeszkadza w spaniu :-) Ma ktoś jeszcze jakieś superowe sztuczki, tricki, rady na przemęczenie? Tak, słyszałam że bezrobocie jest skuteczne, ale to z kolei na głowę szkodzi... Spróbuję dociągnąć do urlopu, ale jak poniedziałek będzie taki sam jak mijający tydzień to idę po wolne do doktora, bo to nima śmiocio jak masz zawroty głowy podczas jazdy rowerem albo chodzenia z wiadrami po schodach - zabić się można o ścianę albo żywopłot. Myślę, że wszystkiemu winna ta moja nienormalna przemiana materii - co zjem to się spali i dupa. Do roboty noszę masę żarcia - kanapki, termos herbaty, mleko, ciastka, owoce, woda. Często jeszcze u klientów kawa, ciastka, czekoladki. Pochłonę to wszystko i nadal czuję dziurę w brzuchu. Ktoś jeszcze tak ma? Czy to jest normalne? Wkurza mnie to już. Ostatnio mam też jazdę na chipsy. Nigdy nie przepadałam za chipsami - tam parę przechrupałam, ale teraz gdy znudziły mi się czekolady i ciastka żrę chipsy. Nie wiem, może mi soli brakuje w organiźmie? Lekarze mówią, że przy niskim ciśnieniu powinno się pić kawę i używac soli, a ja ani za tym ani za tym nie przepadam.... Ale chipsy ostatnio wcinam jak małpa kit. Kiedyś zobaczyłam że na paczce XXL napisali iż tam jest 6-8 porcji buachacha. Dla kogo? Bo ja to sama na raz opitalam :-)

1 czerwca 2018

To był maj... Maj jest zawsze NAJ!

W poprzednim wpisie mówiłam, że mamy w planach wycieczkę do zoo no i plany zostały zrealizowane pomyślnie... Prawie, bo niezupełnie wszystko odbyło się tak jak było wstępnie pomyślane. Najsampierw z rańca się okazało, że napieee... eee pada deszcz. Nic to - każdy rzucił się do swojego lapka czytać swoją najlepszą stronę meteorologiczną... Na jednej było że będzie pochmurno, na drugiej że będzie słonecznie, na trzeciej że będzie deszcz, zatem postanowiliśmy poczekać do południa z nosami przy szybie i zobaczyć, co się będzie działo... bo nadzieja umiera ostatnia. Nasza nie umiera nigdy.

Koło jedenastej pojawiło się słońce, więc czym prędzej wsiedliśmy do auta żeby zdążyć do tego zoa zanim słońce zmieni zdanie... Ale spoko, jak zaparkowaliśmy na zoowym parkingu, nadal świeciło w najlepsze i nawet dostałam od Młodej opierdziel, jak jej koło wuceta kazałam popilnować mojej kurtki przeciwdeszczowej, która zabrałam w razie wu, a która jest oczojebnieżółta i wypala oczy przy słoneczniej pogodzie, gdy komuś do łba strzeli się na nią gapić.

No ale to wszystko nic. Zoo jako takie uznało że nasza - a przynajmniej moja - wizyta nie jest tam mile widziana i zaraz przy wejściu dało nam to wyraźnie do zrozumienia. Coś mi NASRAŁO na plecy i wróbelek to to raczej nie był. Obstawiała bym bociana i cieszę się, że ma słaby celownik i nie trafił na głowę i że oprócz kurtki wzięłam też bluzę, którą mogłam zdjąć...  Dziękuję też Matce Naturze, że bizonom nie dała skrzydeł...

Na szczęście jestem uparta jak stara baba z Koluszek Większych i byle bocianie gówno nie wpłynie na zmianę moich planów. 

A w zoologu jak to w zoologu - dużo zwierzętów, a jeszcze więcyj człowieków, bo zoo przecież jest jednym z najlepsiejszych miejsc do wypadów wykendowych z dzieckami w każdym wieku.
Planckendael ma takie różne różności zainstalowane, gdzie dziecka i ich rodziciele mogą się pobawić, by nie znudziło się patrzenie na zwierzęta. No wiecie, takie różne utrudnienia i spowalniacze na drodze typu pieńki, tratwy, drabiny, liny, wigwamy... Młody prowadził, więc siłą rzeczy wiele z tego matka z ojcem też musieli  zaliczyć.
Młody popyla po pieńkach


inne pieńki



górą będzie fajniej - tamtędy chodźmy... dobrze że matka wzięła jak człowiek portki a nie np kieckę i stringi


olifanty

flamingos


Juliany
Zwiedziliśmy wszystkie kontynenty z wyjątkiem Europy, bo europejkie zwierzęta to widujemy na codzień na naszej wsi, poza tym nie będę oglądać zwierzat, które na mnie srają, a jeszcze poza tym byliśmy zmęczeni i każdy czuł że pora na małe conieco. 

M_JAK_MĄŻ wyguglował jakąś knajpę na fajnym zadupiu  po drodze z Mechelen i tam zatrzymaliśmy się  na popas. Fajne miejsce, dobre żarełko.






 Zoo jest fajne, ale to nie są tanie rzeczy - jakby nie patrzeć dla naszej Piątki trzeba wybulić ponad stówę na same bilety, a drugą na obiad, bo wiadomo jak człowiek cały dzień buja się z małpami po drzewach to obiadu nie ma komu gotować. No i przeco wiadomo że jak kto ugotuje i jeszczed pod nos podstawi to o wiele lepiej smakuje, a że każą płacić? Życie.

W inne wolne dni jednak relaksujemy się całkowicie za friko. Wyciągamy z Małżonkiem nasze dwukołowe bryki i popylamy po okolicy. Mamy na ten sezon taki głupi pomysł, by któregoś dnia przerowerować 100km na raz. Znaczy z przerwami na picie i jedzenie, bo niestety ja po pół godziny rowerowania jestem głodna jak wilk, po godzinie czuję czarną dziurę w brzuchu, bo dwóch jestem słaba jak g... a francowata migrena już zaczyna nieśmiało pukać w prawą stronę mojego czoła. 

Nasze rowerki na parkowisku rowerów przy knajpce i zapis trasy z endomondo
Dlatego ja - człowiek normalny inaczej - muszę na rower robić sobie kanapki. No, czasem zahaczamy o jakąś kanajpę by wypić kawę, wszamać lodzika, a czasem jeszcze popić czymś zimnym... 

Kriek czasem też... :-) W końcu to Belgia - ostatnio specjalnie przyjrzałam się dobrze - prawie każdy kto był w tej knajpie pił piwo i prawie każdy  (z wyjatkiem tych co z psem na nogach przyszli) przyjechał rowerem.

 A Kriek jest omniomniom ;-)

omniomniom

Gdy tak rowerujemy, spotykamy setki rowerzystów na trasie. Kiedyś liczyłam uparcie wszystkich mijanych i w ciągu godziny narachowałam coś koło setki w wieku różnym. Od czasu do czasu mijamy też dżokejów, czy jak się tam zwie kierowców koni. Nie dawno nawet widziałam konie zaparkowane pod knajpą. Cykłam im focię, bo byście może nie uwierzyli. 

konie zaparkowane pod knajpą
 U nas popularne są też rowery wieloosobowe i te też często przy niedzieli widujemy na trasie.

rowerowanie jest wielce OKEJ - nie ważne na czym
 Jak dotąd na raz przekręciliśmy 40 kilosów. Nie wiem, czy plan uda się zrealizować, bo poza tasiemcem jeszcze problemem jest zmęczenie, skurcze i kolana, które wszystkie mają jakieś sapy co do dłuższych tras. Jedzie się fajnie, kondycję mam doskonałą, ale na drugi dzień mój organizm domaga się duuuuużo snu, więc rowerownie w niedziele odpada totalnie, bo w poniedziałki trzeba o szóstej już pakować tornistry, a bywa że o piątej zaczynam gotować obiad na wieczór... Ale już tylko czerwiec i wakaaaaacje, znów będą wakaaaacje!!!! Będę spać do siódmej hurra alleluja sibą-sibą. Mam też z apteki trochę różnych piguł przeciwko zmęczeniu i skurczybykom. Może pomogą. 

Kolana może się pogodzą z zaistaniałą sytuacją, a jak nie, to ja się będę musiała pogodzić niestety z moim wiekiem... i pozostać przy moim hamaku w werandzie. Bo wiecie dobry hamak nie jest zły, a jak się ma w zasięgu dużą pakę chipsów, piwo czy fantę i czytnik ebooków to można każdy ciepły wieczór i weekend bardzo przyjemnie spędzić i przy tym zdrowo wypocząć po całodniowej harówie.

yes! weekend!

 A właśnie wczoraj pyknęło mi 41 wiosen. Zacny wiek, ale we łbie ciągle nasrane tak samo jak 20 lat temu HAKUNA MATATA.

Tak czy owak  41 rocznica mojego fantastycznego przyjścia na świat bez wątpienia wymaga wspomnienia, bo urodziny ma się wszak tylko raz w roku.

Tym razem moja rodzinka przygotowała dla mnie niespodziewankę. Znaczy to była taka częściowa niespodzianka, bo oni w ogóle nie umieją zachowywać tajemnicy jak się ich nie pilnuje, tylko co chwila się im coś wymsknie i idzie się domyśleć, że coś jest na rzeczy hehe. No ale na szczęście tylko domyślać...  Tak czy inaczej fajnie jest wrócić wieczorem z roboty, otworzyć drzwi a tu...

BALONY
KWIATY
PREZENTY
SZAMPAN
TORT 
no
 i 
RESZTA Z PIĄTKI 
Z UŚMIECHAMI OD UCHA DO UCHA


reszta z Piątki

Jak już mówiłam - takie chwile są nam wszystkim bardzo potrzebne, by wyrwać się choć na chwilę z życiowego szalonego kołowrotka i przypomnieć sobie, że mamy siebie, mamy tak wiele, mamy szczęście bo mamy siebie...

Prezenty też fajnie dostawać i fajnie od czasu do czasu poczuć się kimś wyjątkowym... 

Kupujemy sobie teraz sporo prezentów bo nas na to stać i korzystamy z tej okazji, wszak nie wiadomo jak długo dobra passa potrwa. Trzeba się cieszyć zanim przeminie. Carpe diem. 

Ludzie mówią, że nie ważne za ile, ważne że od serca, że liczy się pamięć. Oczywiście. Nie zmienia to jednak faktu, że jak człowieka stać kupić dla kochanej bliskiej osoby coś o czym marzy, co chciałaby mieć, czy co może się jej przydać to kupuje to z wielką przyjemnością. 
To z kolei nie zmienia faktu, że mnie cieszy tak samo prezent za 100€ jak samodzielnie wykonany. I tak od Młodej dostałam własnoręcznie namalowany obrazek który - jak wszystke inne prace dzieci - będzie mi zawsze przypominał, że mam zdolne, utalentowane, wrażliwe dzieci. Otrzymałam też kartkę z wzruszającym tekstem - nie żaden wierszyk z internetu tylko  kilka słów od serca, które mówią że mama jest kimś ważnym, w których zawarta jest OGROMNA PRAWDZIWA MIŁOŚĆ...

Nie ukrywam jednak, że do tej  różowej perfumy od  Narciso Rodriguesa, o której marzyłam od pierwszego powąchania  przez ostatnie pół roku (o czym nie zwahałam się napomknąć małżonkowi) sama mi się morda śmieje. Najpiękniejszy zapach jaki kiedykolwiek dane mi było wąchać, a teraz sobie nim pachnę i cieszę się jak dziecko. M_jak_Mąż przyznaje uczciwie, że w PL raczej nie kupił by mi perfumu za 400zeta, bo to by było żarcie na cały miesiąc. M postanowił podarować mi (i sobie?)...ładną bieliznę, co większe Młode zgodnie skomentowały przewróceniem poczami i "jezutato" a młodszy jeszczeniewtemacie Młody "kto kupuje mamie majtki na urodziny? - co to za prezent w ogóle". Całe życie z wariatami.

Jednak niestety sorry, przykro mi bardzo, ale mimo ich całych starań i tak sąsiedzi i  rozwalli dziś system. M_jak_Mąż już jakiś czas temu doszedł do wniosku, że jego osobista prywatna żona więcej kwiatków dostała od sąsiada niż od niego hehe. No ale po kolei.

Wczoraj pracowałam akurat u sąsiadów a zarazem właścicieli naszej chałupy no i postanowiłam się pochwalić że mam urodziny. Upiekłam ciasto, kupiłam Nalewkę Babuni w polskim sklepie i dawaj do roboty. Sąsiad akurat był zajęty w swojej winnicy i nie było go w domu, ale z sąsiadką wypiłyśmy po kieliszeczku naleweczki. Złożyła mi życzenia, ja posprzatałam jej chatę i gicio... Dziś wróciłam z roboty a tu sąsiadka dzwoni i się pyta, czy jestem w domu i mówi, że zaraz wpadnie. Nie minęło 2 minuty przyszła ze storczykiem i butelką domowego wina i mówi, że ciasto było pychota a nalewka mężowi też smakowała i mówi  że on też zaraz przyjdzie. Patrzę, a ten idzie... z TACZKĄ! Przywiózł mi kwitnące kwiatki do posadzenia - jakieś 3 pnącza, 2 jakieś dziwne brązowe lilie i 2 cosie które wyglądają jak małe gerbery ale nie mam pojęcia jak się to zwie. Potem jeszce przywiózł ziemi do nich i kazał se wziąć donice ze sterty, która jest za naszym domem. Fajnie jest mieć sąsiada ogrodnika :-) CAŁE ŻYCIE Z WARIATAMI. 

To był piękny i ciekawy miesiąc - jak każdy maj. Miałam superowe urodziny. Można żyć dalej i czekać co kolejne dni interesującego przyniosą, bo przyniosą na pewno. Popatrzcie - piszę ten pamiętnik piąty rok i jeszcze się nie zdazryło, by nie było o czym pisać. Jak już to nie ma kiedy. Bo tematów nie trzeba wymyślać ani planować, wystarczy patrzeć, słuchać i notować. Życie jest fascynujące. Uwielbiam swoje życie.