1 lipca 2018

Uch, co to był za pokręcony tydzień

W poniedziałek poszłam do doktora, bo mnie na plecach nadal coś gryzło. 10 lat temu to bym wzięła pewnie coś przeciwbólowego i bym poszła do roboty, ale dziś mam świadomość, że jestem po czterdziestce i że muszę jeszcze prawie 30 lat zapierdzielać a póki co nie słyszałam by ktoś otworzył sklep z częściami zamiennymi do człowieka. Tam jakieś serce czy nerkę to może by gdzieś dostał na 2dehans ale mimo wszystko ciągle mały wybór tych części no i drogo... Tam w laboratoriach genetycznych już pewnie to i owo wyhodowali, ale czy otworzą sklep zanim zemrę to nie wiadomo... 

Dlatego postanowiłam jednak pójść do doktora z tą drobną awarią, zanim zrobi się z niej poważna i wtedy człowiek zamiast parę dni,  parę tygodni będzie zmuszony siedzieć w domu i wybulić masę kasy na leki czy inne tam wątpliwej jakości przyjemności. No ale faktycznie okazało się, że to jakieś śmieszne zapalenie nerwu... Jednak doktor dał mi tydzień wolnego więc się ucieszyłam, że przy okazji sobie znowu wypocznę, tak samo jak podczas naprawiania kręgosłupa. No ale życie - jak wiadomo - lubi być upierdliwe...

Zaraz z rańca w poniedziałek zadzwoniłam do urzędasów, by zgłosić że jestem chora. Pani zauważyła że DOPIERO CO BYŁAM NA WOLNYM i to kilka razy. No faktycznie najpierw ten kręgosłup a potem jakaś epidemia zapalenia gardła,  które żeśmy po kolei wszyscy zaliczali. Kurde jak mieszkam 5 lat w Be to w tym roku w LUTYM! po raz pierwszy byłam u doktora, pech że teraz po raz trzeci, a urzędasy już mają ból dupy. Po tonie głosu tej pani od telefonów szło wywnioskować, że należy się spodziewać kontroli (bo kto to widział co pół roku chorować - skandal) i rzeczywiście zaraz we wtorek przyjechał doktor wysłany przez biuro i stwierdził że "niet erg" (nl. nic poważnego). No pewnie jakby moja robota polegała na wypisywaniu recept albo odbieraniu telefonów to na pewno jakiś śmieszny ból łopatki czy pleców by był niet erg, ale niechby baran jeden z drugim spróbował przez 8 godzin popierdalać w przyśpieszonym tempie z odkurzaczem, szczotą do szorowania podłogi czy umył 10 okien od ziemi do sufitu. Mówię mu, że faktycznie to nie jest poważna sprawa, ale do swojego  lekarza jechałam na rowerze o jednej ręce bo mnie boli, ale mój lekarz mieszka 500m od nas, a do roboty musze jechac rowerem 10 km i potem pracować fizycznie cały dzień i jeszce wrócić do domu. "To rowerem pani do pracy dojeżdża?" Nie qrfa helikopterem. Tu to raczej nic dziwnego, że ktoś rowerem do pracy jeździ, z jedna trzecia ludzi rowerem dojeżdża wszędzie, a ten zdziwiony. No ale jednocześnie zmienił też jakby nastawienie na bardziej przyjazne. Wypełnił papiery i poszedł. 
No i kurde dobrze że był zaraz we wtorek, bo się okazało, że w pozostałe dni będę mieć mnóstwo pilnych wyjść, a jak wam wiadomo wychodzenie z domu na chorobowym (nawet jak wasz doktor zapisze że możecie opuszczać dom) może być fatalne w skutkach gdyby wtedy kontrola przyszła. 

Ja nie miałam w planach wychodzenia gdziekolwiek poza odprowadzaniem i przyprowadzniem Młodego ze szkoły, bo miałam wypoczywać i się kurować (czy kogucić), ale życie miało inny scenariusz na tę okoliczność. I co zrobisz? Bok se wyrwiesz?

W środę miałam w szkole spotkanie przy kawie dla rodziców i dziadków, którzy czytali przedszkolakom w obcych jezykach. To było tuż przed zakończenem środowych lekcji, więc postanowiłam pójść się rozerwać, bo co to za różnica czy pójdę o 11 czy o 12tej po Młodego? Spotkanie było bardzo sympatyczne. Poznałam bliżej kilka osób, które często widuję pod szkołą, ale nie znałam - m.in. bardzo fajne mamy z Grecji i Słowacji. Panie pytały nas o opinię na temat tego przedsięwzięcia i o pomysły na następne lata, bo zamierzają ten projekt kontynuować. Każda z nas podała jakieś pomysły i każda zgodziła się przyjść w przyszłym roku czytać albo zagrać w teatrzyku (pomysł jeden z mam) mimo, że nasze dzieci juz nie będą chodzić do przedszkola. 

Tego samego dnia wieczorem o 19tej była impreza pożegnalna 3 klas przedszkola, na którą obowiązkowo trzeba było przecież iść. Młody był rybką i śpiewał z innymi piosenkę o 10 małych rybkach, którym mama odradza wypływanie w morze, bo tam są rekiny, które mogą je zjeść, a które mimo to płyną i co jedna zwrotka, to jednej jest mniej: https://www.youtube.com/watch?v=bfcihtibU8Y

Tien kleine visjes
die zwommen naar de zee
moeder zei:
Maar ik ga niet mee
Ik blijf lekker in de oude boeren sloot
want in de zee zwemmen haaien
en die bijten je
blub, blub, blub, blub 3x

Negen kleine visjes
die zwommen naa de zee.... etc

Po przedstawieniu i rozdaniu dyplomów bawiliśmy się na szkolnym podwórku. Dzieci ganiały a dorośli (rodzice oraz nauczyciele) stali i popijając szampana lub sok oraz przegryzając chipsy i ine drobne przekąski gawędzili w najlepsze. Pożegnaliśmy się z innymi rodzicami i dziećmi gdzieś po  21ej, bo dzieciom ani w głowie było wracanie do domu.

Gdy przyszłam do domu, Najstarsza poinformowała mnie, że przyszedł mejl z Narodowego Ogrodu Botanicznego i że nazajutrz ma swoję pierwszą rozmowę o pracę. O tej samej godzinie, co powinna być w szkole. Znowu stres, bo nie wiadomo co robić w takiej sytuacji? Postanowiliśmy na szybko, że ten dzien odpuści sobie szkołę, wszak w szkole miała być to tylko godzinę - ostatnie kwestie oranizacyjne przed wakacjami i omówienie raportów. Nic ważnego. Zresztą, jak potem poinformowałyśmy mentorkę, dlaczego Najstarsza nie była w szkole, ona była zadowolona, że nasze dziecko ma ochotę pracować. Gratulowała jej odwagi, motywacji i pierwszej rozmowy o pracę.

Tak - Najstarsza pomyślała, że można by spróbować poszukać jakiejś pracy na wakacje. W Belgii bowiem już 15-latki mogą legalnie pracować, oczywiście spełniając pewne warunki. Muszą uczyć się w pełnym wymiarze, mieć skończoną co najmniej 2 klasę szkoły średniej i mieć co najmniej 15lat (w tym samym roku kończyć 16 lat) i mogą pracować tylko w wakacje (ferie) lub w weekendy. Praca nie może kolidować z nauką. Co więcej uczniom pracującym w ramach studentjob nie zabierają połowy wypłaty na składki i podatki, przynajmniej dopóki nie przekroczą dozwolonego czasu pracy. Student może pracować do 50 dni w roku, a dokładnie do 475 godzin. Tylko wtedy jest zwiolniony z podatku. Jeśli by się przekroczyło, wówczas trzeba zapłacić normalny podatek jak dorosły albo ten podatek zapłacą rodzice, no i straci się prawo do dodatku rodzinnego (kinderbijslag). Tak czy owak znalezienie fajnej pracy na wakacje to - jak mówią Belgowie - sprawa nie łatwa. Większość ofert przede wszystkim skierownych jest do pełnoletnich, którzy mogą pracować w późnych godzinach (restauracje) i mają prawo jazdy oraz dla studentów wyższych uczelni. Sporo jest też ofert w sklepach, ale Najstarszej akurat to nie interesuje, mówi że już by wolała pakować kurczaki. Dla niej jest bardzo mało ofert. Dostaję wszystkie oferty z VDAB, ale jak coś w miarę ciekawego to za daleko by dojeżdżać rowerem a od nas ze wsi - jak wiadomo - nie za bardzo jest czym dojeżdżać gdziekolwiek szczególnie podczas wakacji.

Na dostanie pracy w Narodowym Ogrodzie Botanicznym (jako ogrodnik w szklarni z egzotycznymi roślinami) szanse były raczej niewielkie, ale jak nie spróbujesz to na pewno cię nie przyjmnią, więc co ci szkodzi wysłać swoją kandydaturę? Wysłaliśmy zatem i w czwartek musiałam pojechać z córą na tę rozmowę. PIERWSZA ROZMOWA O PRACĘ W WIEKU 15 LAT! To już jest osiągnięcie. Ale stres był. Dziecko nie wiedziało, co mówić, zwłaszcza że jest z natury niezbyt śmiałe a rekrutację prowadzili dwaj PANOWIE niewiele od niej starsi - chłopaki na oko góra dwadzieściaparę lat. Na drugi dzień otrzymała mejl, że przyjęto innego kandytata i trochę jest zawiedziona, że nie ma pracy na wakacje, "bo będzie się nudzić". Szukam jednak nadal, może jeszcze coś się trafi. Jak nie, to kolejne ferie albo kolejne wakacje. Za rok już będzie wiedzieć, jak się przygotować do solicitatiegespreek. Pierwsze koty za płoty i to jest najważniejsze. Za dwa lata będą się starać o pracę obydwie. Młoda już by szła i jest starsznie zła, że aż 2 lata musi czekać na swoją kolej. Jej być może będzie łatwiej znaleźć wakacyjna pracę, bo primo jest bardziej otwarta na różnorakie propozycje, secudno sprawnie posługuje się zarówno niderlandzkim jak i angielskim (oraz polskim oczywiście), tertio nie jest takim chucherkiem jak Najstarsza, która waży zaledwie 40 kilo przy wzroście 160cm...

Do ogrodu  obróciłyśmy sprawnie, bo autobusy kursują co półgodziny w te i wewte. No ale nie był to oczywiście koniec atrakcji tego tygodnia. Tego samego dnia o 20 tej była wywiadówka u Najstarszej. Tam pojechaliśmy samochodem. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, po raz pierwszy odkąd mieszkamy w tym kraju, nie było biadolenia na ostatniej wywiadówce Najstarszej. Wreszcie nikt nie szukał dziury w całym, nie wysyłał do psychologów, nie straszył żadnymi z dupy wziętymi chorobami. Oczywiście były uwagi na temat tego, co wymaga poprawy i większego wkładu ze strony uczennicy, ale to normalna rzecz - po to jest szkoła by uczyć, oczekiwać i wymagać. Ale poza tym usłyszałam też w czym jest dobra, z czym nie ma problemów, do czego ma wybitny talent i z czym sobie doskonale radzi. 

No i tak został tylko piątek i rozdanie raportów, a po południu ostatnia wywiadówka. Luzik - wydawało mi się... wydawało się,  dopóki nie naszło mnie w czwartek wieczorem (gdzieś koło 22giej mnie naszło, po czym całą noc nie spałam) sprawdzić o której ma Najstarsza pociąg powrotny... A tam na stronie kolei wołami "STAKING" czyli strajk kolei. Kurza stopa - w tym kraju jak miesiąc nie ma jakiegoś strajku to cud. Dopiero co autobusy nie kursowały... Zajrzałam na rozkład jazdy. Rano pociąg IC niby jest o 9:10, następny o 14:10 (ale mogą nie jechać lub jechać spóźnine - tak tam stało), podczas gdy normalnie jeżdżą co godzinę a w godzinach szczytu co pół. Pfff. O której zatem ma powrotny? Ano prawie o 16tej podczas gdy w szkole ma być od 10:00 do 11:00, no zajebioza po prostu. CO ROBIĆ? A diaboł wie. Żeby było śmieszniej i ciekawiej Młoda miała odbiór raportu o tej samej godzinie, tymczasem Młody kończył szkołę o 10:30, przy czym świetlica tego ostatniego dnia tylko do 12tej. No szlag by ich wszystkich...

Nie spałam całą noc, myśląc jak rozwiązać tę zagadkę.

Rano uczynilismy wielkie poszukiwania starego fotelika rowerowego. M-jak-mąż przyczepił go do swojego roweru (do żadnego innego nie pasuje, to stary model fotelika) tak by się spierał na bagażniku, bo to po pierwsze stary fotelik a po drugie Młody też jest za stary na fotelik, no ale za młody by przejechać na małym rowerku 30km w szybkim tempie. Jedynym bowiem logicznym i sensownym rozwiązaniem tej zagadki wydał nam się ROWER. Do szkoły Najstarszej jest rowerem 12km, czyli nie za daleko, ale ona nigdy tam nie była rowerem i nie znała ścieżek rowerowych. Ażebym mogła z nią pojechać i pokazać jej drogę, musiałam zabrać ze sobą Młodego, bo nie miał by go kto odebrać ze szkoły (no przecie nie będą rano latać po sąsiadach i się pytać). W piątek na szczęście mogłam już jeździć o obu rękach, bo tylko trochę mi cierpła jedna razem z plecami, ale to da się przeżyć. Będziesz tu zdrowy, człowieku?
czekamy na Najstarszą

ciągle czekamy...

czekamy i czekamy

czekamy a słońce smaży


Objechaliśmy sprawnie w obie strony.  Najstarsza już teraz zna drogę i stwierdziła nawet, że od czasu do czasu przy sprzyjających warunkach atmosferycznych być może pojedzie sobie w przyszłym roku rowerem do szkoły. No dobra, ale wywiadówka u Młodej była o 13.40, bo tak sobie wybrałam, żeby zaraz po pracy pojechać na wywiadówkę (skąd miałam wiedzieć miesiąc temu, że będę mieć chorobowe?) . Wróciliśmy zatem, wypakowałam Młodego i zostawiam go z Najstarszą, wzięłam swój rower elektryczny i pojechałam tym razem z Młodą - tym razem tylko 7km, bo ona miała szkołę jedną wieś (czy tam miasteczko) bliżej. Co dało łącznie i tak blisko 40km. Co nas nie zabije...

Nic to, NAJWAŻNIEJSZE ŻE MŁODA DOSTAŁA ATTEST A, czyli najlepszy, tylko z zakazem SEI (SocioEkonomischeInitiatie - czy jakoś tak), co znaczy że nie może iść na żadną ekonomię i temu podobne kierunki. A kto by chciał iść na ekonomię? ;-) Klasowe Rady wydały jej co prawda nadal negatywną opinię (negative advies) co do kierunku nauki przyrodnicze, ale się okazuje, że ta opinia to tylko opinia, uczeń może i tak wybrać co chce (poza ekonomią, bo tu ma zakaz wynikający z b. złych wyników z tego przedmiotu na raporcie). Uf. Jutro pewnie pojedzie zawieść raport do nowej szkoły i tym samym potwierdzić zapis. Ma 4 dni czasu, bo szkoły są otwarte tylko w pierwszy tydzien wakacji (ta do czwartku) i potem aż ostatni tydzień sierpnia. A tu musi dostać link do księgarni, gdzie zamawia się podręczniki. Najstarszej już kupiłam dziś, bo tylko zakup podręczników do 4 lipca gwarantuje, że dostanie je przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego. 

U Najstarszej część podręczników jest na 2 lub więcej lat, przeto w tym roku zapłaciłam tylko 85€, ale u Młodej pewnie ze 200 trzeba bedzie wybulić. Dobrze, że w tej nowej szkole nie ma żadnego głupiego laptopa do kupienia. Ten co miała, oddaliśmy, bo było jeszcze 240€ do spłacenia a już zaczęło sie coś psuć.

A teraz w końcu wreszcie długo wyczekiwane 

WAKACJE!


Wczoraj - tak jak było wcześniej zaplanowane i jak nasza prywatna tradycja nakazuje - postanowiliśmy uczcić ten fakt (a także,  a może przede wszystkim, dobre raporty) obiadem w jakiejść restauracji. Nasza inna prywatna tradycja nakazuje z kolei by odwiedziny w restauracjach łączyć ze zwiedzaniem, no to postanowiliśmy gdzieś pojechać. Na liście miejsc do zobaczenia najdłużej czekało na swoją kolej Maastricht, no więc tam skoczyliśmy sobie na obiad. Na długie poważne zwiedzanie się nie nastawialiśmy, bo trzeba było brać poprawkę na niedawno skręconą kostkę Młodej i nasze ogólne zmęczenie. Obejrzeliśmy sobie z grubsza samo centrum, na pamiątkę kupiliśmy sobie parę ubrań w ulubionych sklepach, bo przecież sezon wyprzedaży się zaczął, to grzech by było nie skorzystać :-) Weszliśmy do pierwszej napotkanej restauracji (a jest tam tego że hoho) Brasserie Bonhomme. Okazało się, że jest to knajpa z widokiem na rzekę Mozę i pływające po niej obiekty. Spróbowaliśmy ichnich potraw. Kwaśny gulasz po mastrichtsku 'maastrichts zuurvlees', który ja wybrałam jak zwykle na chybił-trafił okazał się najlepszym gulaszem na świecie omniomniommniomniom. Młoda wybrała żeberka (spare ribs), Najstarsza i Młody nuggetsy z frytkami a M_jak_Mąż wypróbowane już kiedyś przeze mnie varkenshaas (jakiś kotlet ze świni z sosem). Na deser wzięliśmy ganashe, czyli mastrichtski tort kremowo czekoladowy - dobry ale pioruńsko słodki, że nawet Młoda nie dała mu rady.


widok z restauracji 

widok z resto

ganache

ja i moje żarcie - w garczku mastrichts zuurvlees (gulaszyk)

 Po raz kolejny się przekonaliśmy że w Holadnii jest dużo taniej niż w Belgii także w restauracjach. Za obiad z deserm dla pięcioosobowej rodziny zapłacilismy 108€, w Belgii zwykle wychodzi 150€ lub więcej.

Maastricht jest bardzo ładnym i przyjaznym miasteczkiem. To był tylko wypad rozpoznawczy. Tam trzeba jechać raniutko na cały dzień, bo jest tam dużo rzeczy do zwiedzania i już zaplanowaliśmy, że któregoś dnia poejdziemy tylko po to, by obejrzeć dokładnie stary fort oraz miasto od spodu, czyli podziemne groty, w których ponoć można się zgubić, gdyby się poszło bez przewodnika. Wycieczkę można połączyć z pływaniem stateczkiem. Ja chciałabym też wejść na kościelną wieżę, by popatrzeć na miasto z góry, ale reszta rodziny zupełnie nie ma ochoty na takie atrakcje. Cóż tak to jest z rodzinami :P
Maastricht

No i jeszcze jedno, co mnie zafascynowało to rowery. Wydawało mi się, że w Belgii jest tego sporo wszędzie, ale tam w tym holenderskim miasteczku to dopiero tego śmiga i to jakie. Jeżu, niektóre to takie kaleki i dziady, że w Polsce to ludzie by się wstydzili nawet przyznać, że to ich, a tam młodzież  ubrana w markowe ubrania z najdroższymi telefonami w łapach zasuwa na takim złomie. Niektóre rowery, podejrzewam dość drogie i markowe - jak zauważyłam - celowo są "zezłomowane", czyli pobazgrane sprayem na wieśniackie kolory bylejak, często razem z oponami. Po co? Wiadomo (znam ten numer z PL), żeby stały się jak najmniej atrakcyjne dla potencjalnego kradzieja. Nie znam statystyk holenderskich, ale w Belgii ponoć co 3 minuty kradziony jest jeden rower. Tak że tak...



parkowisko rowerów przy knajpie



hehe





most nad Mozą

Moza

nie wiem, co tam pokazywałam ;-)


Moza w całej okazałości

Młody patrzy z tatą na łódki :-)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko