24 listopada 2018

Pesymistyczny wpis o mojej jesiennej czarnej d.pie

Nadszedł szarobury opiździały czas jesiennej szarości, gdy człowiekowi nie chce się nic kompletnie - ani pracować, ani myśleć, ani walczyć z losem ani w ogóle żyć.
Od pewnego czasu żyję jak robot wykonując automatycznie  poszczególne czynności.

Wszystko mnie wkurwia. Nie, nie denerwuje czy irytuje. WKURWIA! Nie podobają się komuś wulgaryzmy? Niech nie przyłazi.

Moje baterie psychiczne się rozładowały i cały system poszedł sie jebać.

Szlag trafił optymizm, radość i chęć do życia. Wszystko co robię, robię z musu. Nie cieszy mnie ani robota, ani czas wolny. Gorzej, o wiele lepiej czuję się  właśnie w pracy, bo tam nie muszę udawać, że praca mnie fascynuje, ciekawi, że jest zajebista i że jestem szczęśliwa móc ją wykonywać, gdy nie jestem.  Mam to w dupie. Zrobię co mam do zrobienia i spieprzam. Wielu moich klientów nie ma w domu, gdy u nich sprzątam, więc nie muszę być dla nikogo miła. Zakładam słuchawki z muzą i wyłączam się na rzeczywistość. Nie myślę. Sprzątam. Moje ciało samo robi, co ma robić automatycznie.

W domu muszę być ciągle miła, uśmiechnięta, wszystkich cierpliwie i z uwagą wysłuchać nawet jak mnie to czy tamto całe gówno obchodzi i na wszystko serdecznie z uśmiechem odpowiadać, bo tego się oczekuje od żony i matki. Muszę, albo przynajmiej powinnam, ale jakoś ostatnio mi nie idzie. I co? Świat się od tego zawali?

Oczywiście większość opowieści reszty z  Piątki jest faktycznie ciekawych i lubię ich słuchać, ale wszystko ma swoje granice... niestety.


Wkurzają mnie teraz (w ogóle chyba) np pytania poranne na temat tego  jak się spało. Boszzzz jak spałam to nie wiem nic na ten temat  i chuj mnie to obchodzi, a jak nie spałam, bo była pełnia albo nie spałam bo myślałam o problemach dzieci, albo i to i to, to po takim pytaniu mogę nawet kogoś zabić...

Nienawidzę poranków - jak chyba 90% ludzi na tej planecie. Nienawidzę wstawania i porannej gonitwy od której mózg się lasuje. Nienawidzę szykowania się do pracy i wychodzenia z chałupy gdy jest ciemno i zimno. Niech nikt do mnie nic nie mówi rano! Plis.

Oczywiście, gdy już wyjdę z chaty, to jest z górki. Jazda rowerem mnie uspokaja, relaksuje, ustawia pozywtywniej do życia. Choć wolę jeździć jak jest jasno, słonecznie i przede wszystkim ciepło. Nienawidzę zimna, a teraz jest zimno jak fiks. Zimno i wilgotno. . Dla mnie o wiele za zimno. Wkurza mnie to, a tu jeszcze co niektórzy geniusze zostawiają w chatach otwarte okna i idą w pizdu. Weź kurwa sprzataj łazienkę, baw się wodą jak masz w pomieszczeniu 5 stopni. Zajebioza po prostu. Jak jest zimno to szybciej się męczę i ciągle jestem głodna a jak jestem głodna to bardzo źle się czuję. Brak paliwa = stan depresyjny...

Wracam z roboty i jedyne o czym marzę to walnąć się na łóżko, przykryć kocem, by cię ocieplać i odpoczywać.

Nie chcę nic mówić ani  niczego słuchać.. Tylko odpoczywać w spokoju, w ciszy. Gówno!

Jak minął dzień?  No zajebiście minął. Umyłam cztery kible, z czego jeden był zasrany a drugi zaszczany. Pozbierałam osmarkane chusteczki w jednej sypialni a w drugiej brudne majtki... Fascynujące jak zawsze. - Tak myślę, ale odpowiadam: SPOKO! 

Nie narzekam na pracę, lubię ją, ale pracuję sama codziennie wykonując te same czynności, to o czym tu opowiadać? Nie no, oczywiście, czasem jest co opowiadać i czasem się chce z kims podzielić wrażeniami... ale czasem nie, a czasem nawet jak jest, a nie ma się sił to i tak gówno. Jestem zła i zmęczona i wszystko mnie wkurza...
 
W robocie mam ciszę. Lubię ciszę. Wracam do domu a tam od razu coś ktoś chce, o coś pyta.

Jeden chce wiedzieć co i gdzie bedziemy jeść i czy w ogóle, drugi opowiada co się zdarzyło, trzeci coś pyta, o coś prosi, a mój mózg już nie jest taki jak dawniej - wolniej reaguje i wolniej się dostosowuje do nowej sytuacji. Po całym dniu w ciszy nie mogę nagle odnaleźć sie we wrzawie i zamieszaniu, szczególnie jak jestem sakramencko zmęczona po robocie.

Czasem mam ochotę wydrzeć się na cały pysk:
 "A WEŹCIE WSZYSCY SPIERDALAJCIE I DAJCIE MI UMRZEĆ W SPOKOJU!".

W robocie nie mam przerwy... znaczy mam - jadę zwykle pół godziny rowerem do drugiego klienta a potem w biegu wpierniczam swoje kanapki. Jednak powiem wam, że w ten sposób słabo idzie wypocząć, dlatego wieczorem potrzebuję natychmiastowego odpoczynku, ale nie zawsz się da...

Priorytety.

Dzieci potrzebują być wysłuchane. Niektóre bardziej niż inne. Niewysłuchanie i nieprzytulenie może się skończyć źle, a nawet tragicznie. Nie mogę o tym zapominać ani tego lekceważyć, zatem nawet jak sama jestem zdołowana i ledwie powłóczę nogami, wyszukuje w sobie resztki sił, cierliwości, ostatki serdeczności i optymizmu, zakładam swój najlepszy uśmiech na głupi ryj i wysłuchuję, przytulam, doradzam, rozśmieszam. 

Spędzanie czasu z własnymi dziećmi jest superowe. Lubię spędzać z Trójcą czas, gadać, bawić się, śmiać, czytać, słuchać czytania, pocieszać, odrabiać lekcje. To jest przyjemne i często poprawia mi samopoczucie i daje wiele frajdy. Jestem bardzo dumna z mojej utalentowanej i zdolnej Trójcy. Uwielbiam ich poczucie humoru. Jednak w pewnych okolicznościach - jak się okazuje - może być ciężko sprostać tym prostym - zdawało by się - czynnościom. 

Gdy człek zmęczony fizycznie i wyczerpany psychicznie jest trudniej wszystkiemu dać rady.

Wspieranie dziecka z depresją jest cholernie wyczerpujące, choć też z drugiej strony budujące, gdy widzisz ile samo posiedzenie z kim,twoja obecność dla tego kogoś znaczy i jak bardzo poprawia jego samopoczucie. Bo wiecie, czasem nie trzeba nawet nic mówić ani nic robić wystarczy być blisko. Często jest tak, że ona odrabia lekcje, poprawia sprawdziany a ja mam po prostu być w pobliżu. Tylko tyle i aż tyle...

Największy problem jest w tym, że nie mam czasu tylko dla siebie. Powinnam naładować od czasu do czasu baterie emocjonalne, psychiczne, ale nie wymyśliłam jeszcze jak a już nie raz z M-Jak-Mężem żeśmy nad tym dumali... Życie było by wtedy ładniejsze a problemu łatwiejsze do połknięcia.

Fizyczne zmęczenie to pikuś przy psychicznym. Przy fizycznym wystarczy się pizdnąć na wyro na 10 godzin i dobrze wyspać, pobyczyć się przez cały weekend z książką na kanapie mając w dupie brudne podłogi i brak obiadu, w trudniejszych okolicznościach wziąć tydzień urlopu lub pójść na chorobowe. No ale to pomaga na fizyczne zmęczenie czy przemęczenie. Na psychiczne może jeszcze zaszkodzić...

Wiem, co by mnie pomogło, ale nie mam pomysłu jak to zorganizować.

Wiem na przykład, że dobrze by było czasem wyskoczyć na pogaduszki z jakąś inna normalną inaczej babą z dala od wszelakich dzieci czy mężów. Niestety nie znam żadnej baby normalnej inaczej w zasięgu roweru czy tym bardziej trampka.

Ogólnie spotykanie się z ludźmi od czasu do czasu mogło by pomóc, ale się nie spotykam, bo większość ludzi działa mi po paru minutach na nerwy... Nie ma wielu takich, co nadają na naszej częstotliwości. Zresztą większość, których poznałam albo potrzebowała wysłuchiwania albo pomocy w załatwieniu czegoś, a gdy dostali co chcieli przestawali mnie widzieć.. do następnego razu, gdy znowu czegoś potrzebowali. Inni znowu próbowali mi mówić jak mam żyć, kogo lubić i jak spędzać czas wolny. Takie przyjaźnie to ja mam w dupie. A znowu co kto myślący po mojemu to w ciul daleko... a jak nie możesz umówić się na kawę za godzinę to też nie ma sensu na dłuższą metę.

Dobrze by było co jakiś czas na jakiś czas oderwać się od rzeczywistości, gdzieś wyskoczyć, coś szalonego porobić, zresetować system, ale nie ma jak, nie ma kiedy, nie ma za co albo nie ma z kim...

Nic to, trza jechać z cyrkiem dalej tak jak jest... 
Byle do wiosny, byle do słońca i ciepła... Wtedy znowu będzie lepiej. 

PS. Napisanie tego postu mi pomogło na samopoczucie. Jak zawsze zresztą. W końcu po to się pisze pamiętnik. 












18 listopada 2018

Jesień, czas chodzenia do kina.

Oto wpis na temat naszych jesiennych wycieczek do kina. Spisany oczywiście ku pamięci własnej.

Lubimy chodzić do kina. U nas bilety są w cenie 6-8€, więc raz w miesiącu spokojnie można sobie na tę przyjemność pozwolić z całą rodziną a nawet kilka razy z każdym z osobna. Korzystamy za tym z tego faktu z radością. Dobrze jest choć na tę godzinkę zapomnieć o całym świecie i przenieść się w jakkieś inne miejsce by pożyć tam życiem innych istot. Dobrze jest się czasem trochę pośmiać albo ociupinkę pobać. Dobrze nam to robi.


Nie dawno znowu zaliczyłam maraton filmowy, czy raczej sztafetę z wszystkimi po kolei. Jako ostatni film obejrzałam z dziewczynami "The House with a Clock in its Walls". Muszę rzec, że ta historia o czarodzieju  była o wiele, wiele lepsza niż oglądany tydzień wcześniej z Młodym "Louis and The Aliens". 

Młody nudził się na alienach przeokropnie - wykładał poddupnik na głowę, kładł go na podłodze a potem z powrotem wsadzał pod zadek, próbował oglądać bajkę z wszystkich sąsiednich foteli, ale te działania nie miały - zdaje się - wpływu na polepszenie odbioru. W kinie poza nami było jeszcze z 5 innych dzieci z mamami, czyli bez szału. Szkoda tych 15€ na bilety. Nie podobało nam się w ogóle.

Pomyśleć, że kiedyś wydawało mi się, że każda bajka jest dobra, gdy się ogląda ją w kinie. A figa!


Dziewczyny z kolei są w takim wieku, że badzo trudno im znaleźć odpowiedni film. Te, które by one chciały obejrzeć, to nie mogą. Przed seansem "The nun", na który wybrałam się z małzonkiem, obserwowaliśmy dyskusję grupki nastodzieci z bileterem, które bezowocnie próbowały go przekonać, do sprzedania biletów i wpuszczenia ich na film od 16 lat. Młoda też chciała iść. W sumie to jakbym nie szła z małżonkiem, to poszłabym z nią, bo z rodzicem by ją wpuścili, a rodzic wie, że ona to i tak obejrzy, a poza tym ten film nie jest przecie straszny. "It" było od 12 lat, więc i Zakonnicę spokojnie - moim zdaniem - mogą oglądać nastolatki. No ale szczegół. Nam Zakonnica się podobała. Świetny horror... No przynajmniej dla tych, co oczekują od filmu jakiegoś sensu, ciekawie opowiedzianej historii... bo wiecie, my już mamy swoje lata, swoje rozumy i jakiś poziom godności i z filmików dla przygłupawych nastolatków typu piła czy hostel itp, w których nawet nie wiadomo o co chodzi ale keczup leje się wiadrami, wyrośliśmy jakis czas temu.

Film "The House..." był w każdym razie dla dzieci, ale gdy weszłyśmy na salę to Młode miały co do tego wątpliwości.
- Mamo, czy my aby na właściwej sali jesteśmy? Dlaczego tu same dziadki wszędzie?
Wyjechaliśmy późno, a po drodze same czerwone światła i jeszcze oczywiście pociąg musiał przejeżdżać... Nawet chipsów nie zdążyłyśmy kupić. Gdy wpadłyśmy na salę, już było pełno ludzi, a na ekranie już leciały zapowiedzi a nie reklamy. No ale po oświadczeniu Młodej sama się rozejrzałam po sali i faktycznie przed nami "babcia i dziadziu" (na oko starsi ode mnie z 10 lat, czyli dla Młodych zgredy totalne), obok też para w moim wieku, z tyłu tak samo. Z drugiej strony tylko zauważyłam grupkę rówieśników Młodych, no i na przedzie jakieś maluchy z pierwszych klas podstawówki było słychać. Więcej po ciemku nie było widać, ale sala była pełna a przedział wiekowy chyba tak od 5 do 55 lat mniej więcej. 

Film się nam wszystkim trzem podobał  - bardzo przyjemny w odbiorze, sporo zabawnych momentów. Oczywiście to bajka fantasy i jak ktoś nigdy nie zrozumiał  fenomenu Harrego Pottera to raczej nie ma co po ten film sięgać. 

Wczoraj obejrzałam z nastocórkami Fantastyczne zwierzęta "Fantastic Beasts: The Crimes of Grinelwald", czyli kolejna opowieść ze świata Harrego Pottera. Jesteśmy wszystkie fankami Harrego, więc była to niejako pozyzcja obowiązkowa. Tym razem wybraliśmy się odpowiednio wcześnie, bo - jak było do przewidzenia - ludziów było jak mrówków i już pół godziny przez projekcją najlepsiejsze miejsca zastałyśmy zajęte. Po reklamach, sala była pełna. Lubię oglądać filmy, przy pełnej sali, bo wtedy jest prawdziwie kinowa atmosfera. Film trwał ponad 2 godziny, ale czas ten zleciał niepostrzeżenie, z czego wniosek, że było ciekawie. Podobało się.

Jest jeszcze jedna bajka, na którą czekamy wszyscy z niecierpliwością, a która wejdzie do kin akurat w sam raz na urodziny chłopaków. Smoka Szczerbatka pewnie wszyscy miłośnicy bajek znają, no więc czekamy na 3 część jego przygód. Młody obejrzał ze mną pierwsze dwie części z kompa i pokochał smoki.







10 listopada 2018

Kupujecie strusia?

Brakuje mi czasu na uzupełnianie naszego pamiętnika, bo jest tyle ważniejszych spraw do zrobienia każdego dnia. Ostatnio też w sumie nie wydarzyło się nic takiego, co wymagało by szczególnego wpisu, ot zwykła codzienność. 

Mam dwóch nowych klientów. Jeden tylko zastępczo, bo moja ulubiona babunia poszła tymczasowo (albo i nie) pod opiekę domu starości i na to miejsce pracuję u jej wnuczki. Też fajnie, tylko 9 km dalej, czyli nie da się wychodzić 5 minut przed jak do babci. Do tego trasa przebiega po bardzo ruchliwej drodze, a co za tym idzie, wieczorem po ciemku w godzinach szczytu powrót jest wielce stresujący - ten wjeżdża, ten wyjeżdża, tamten skręca, ten zawraca, ten trąbi,  a ja... ja próbuję nie zostać przejechana...
 - No jaki Jos* ja pier... biiip biiiip biiiip ....syny, ...a ty Lowelku jedź.

*) Jos to ichni odpowiednik Janusza ;-)


Żart żart żart.

Znalazłam już drogę przez pola, ale po ciemku i w deszcz jakby hardcore, bo ciężkim rowerem elektrycznym zabić się można na takich ścieżkach polno-leśnych albo powiesić na drucie kolczastym, którym tu wszystkie pastwiska są ogrodzone.

Teraz jeszcze głupki zamykają 3 przejazdy kolejowe na miesiąc, bo będą coś robić na torach. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jaki teraz będzie cyrk w godzinach szczytu, skoro normalnie na wszystkich czterech trasach jest niesamowity ruch. Mąż, który właśnie tą trasą zasuwa do nowej roboty, bedzie pewnie pomykał przez inną wieś naokoło, no ale autem to sobie może 10 km dalej jechać... Kolejna wada roweru elektrycznego, to to że nie można go przenosić jak nikt nie widzi cichcem przez tory, bo jest sakramencko ciężki. No ale szczegół. Damy radę. Nie takie kłopoy żeśmy pokonali, a może babcia wróci do domu...

Mój drugi nowy klient to kolejna sąsiadka, też babcia i to babcia pełną gębą, bo ma - jak powiada - 16 wnuków. Superowa babeczka. ma cztery kocury pieszczochy i robi bardzo bardzo dobre porto oniomniom :-) 

Młoda skończyła wizyty u kinezysty i aż się boję iść po fakturę, bo pewnie ze 400€ będzie do zapłacenia. Oczywiście spora część zostanie zwrócona przez ubezpieczyciela. Kostka nadal jej dokucza, ale już jest o niebo lepiej i dostała już zielone światło w kwestii udziału w lekcjach w-f.

Depresja ciągle za nią chodzi, niczym wredny dementor (taki jeden znajomy Harrego Pottera - mugole nie znają) i jak ją dogoni to wysysa z niej całą radość i siłę. Psycholożka jej powiedziała, że moja córka sama też jest jak dementor i jak dopadnie ją deprecha to taką niesamowicie mocną złą aurą promieniuje, że wszyscy w jej otoczeniu czują się źle, czują się winni tego że ona się źle czuje. Jako matka dodam od siebie, że jak ona jest wesoła to promieniuje na innych własnie tą wesołością i każdy chce być w jej pobliżu, by z tego źródła radości czerpać. To dało się zauważyć, szczególnie jak była mniejszą dziewuszką. Ot, taka mała wiedźma.

Walczymy jednak z depresyjnymi nastrojami na różne sposoby.

Młode pieką lub razem pieczemy ciastka, bo cukier potrzebny jest do utrzymania własciwego poziomu szczęścia. Oczywiście nie musi się jeśc słodkości, wystraczy po prostu jeść co chwilę coś, ale ciastka są dobre, a ich pieczenie też daje sporo frajdy i poprawia nastrój. Jest też okazją do wspólnego spędzenia czasu i pochichrania się z byleczego.

Staram się teraz każdego dnia choć paręnaście minut poświęcić każdemu dziecku. Teraz bardziej zwracam uwagę na to by o żadnym nie zapominać, bo często bywała tak, że jak jedno miało jakieś poważniejsze problemy, to pozostała dwójka była na bocznym torze, a tak się nie godzi, bo one wszystkie są tak samo ważne przecież i tak samo kochane i trzeba im o tym przypomnac każdego dnia swoją troską, przytulasem, zainteresowaniem i dobrym słowem.

Nastodzieci lubią się tak samo przytulać, jak maluchy, a czasem się o tym zapomina. Lubią być wysłuchane i pochwalone za dobre uczynki - jak każdy. Często się o tym zapomina, gdy ma się dużo na głowie.

Dziś zabrałyśmy się w końcu - bo ostatni już dzwonek - za wyjątkowo głupie zadanie z francuskiego, który - jak wiadmo - sam w sobie jest najgorszym, co może człowieka spotkać w szkole. Młoda nienawidzi tego języka, podobnie jak połowa jej klasy i głupie zadania są dla nej o wiele trudniejsze do zrobienia niż głupie zadania z innych przedmiotów.

Pani wymyśliła, że mają zrobić trzyminutowy odcinek vloga, w którym opowiadają po francusku o sobie i jeszcze jej się wydawało, że dzieciaki będą sikać z radości na wiadomość o tym zadaniu, bo przecież każdy nastolatek uwielbia youtuberów. Pewnie jej nawet nie przyszło do głowy, że youtuberów nie oglądają ich nauczyciele na lekcji i nie poprawiają ich wypowiedzi pod każdym możliwym kątem. Nie pomyślała kobitka, że vloga prowadzi człowiek w takim temacie, który lubi i na którym się zna. Znacie jakigoś blogera, czy vlogera który nienawidzi swojego bloga i tematu wiodącego? Tja.

Spróbujcie sobie wyobrazić, że oto musicie opowiedzieć przed kamerą o czymś na czym się kompletnie nie znacie i czego nie lubicie, przy czym musicie to zrobić jak najlepiej i najciekawiej, a potem macie to nagranie obejrzeć wspólnie z waszymi znajomymi, także tymi, których nie lubicie i którzy was nie lubią i którzy będą potem na temat tego wideo dyskutować i z was szydzić do usranej śmierci. Spoko c'nie? Każdy by chciał. Szczególnie jak ma ogólnie tremę przed występami publicznymi, jak Młoda. Oni mieli na to zadania kilka tygodni i cały ten czas poświęciłam na przekonywanie jej żeby mimo wszystko podjęła się jego wykonania, bo od początku była na nie. Przekonywałam, że być może ta "głupia nauczycielka" doceni sam fakt wykonania, że lepiej jest dostać nawet te 30% niż nul, zero, nic. Zawsze jest też szansa, że dostanie mimo wszystko powyzej 50% i podwyży swoje niskie punkty. Niezrobienie zadania w ogóle jest bez dyskusji najgorszą rzeczą jakś można zrobić, czy raczej nie zrobić.

 Dziś przygotowałyśmy scenariusz, apkę do składania zdjęć i  filmików, Młoda  napisała tekst po francusku, zrobiłyśmy kilka potrzebnych zdjęć i ogarnęłyśmy pokój, żeby nadawał się do pokazania go kolegom, choć rano twierdziła, że żaden szanujący się vloger nie sprząta w swoim pokoju przed nagrywaniem odcinków, bo to żenada i wogle...

Jutro mamy nagrywać i się zobaczy.

W poniedziałek idziemy na wywiadówkę do niej  i zobaczymy, co tam te mondryjoły w nowej szkole nam powiedzą. My ze swojej strony musimy im przedstawić sytuację Młodej, bo jeszcze nie wiedzą, że ona primo zmaga się z depresją i że jeśli w niektóre dni nie zrobi zadania jak należy albo wcale albo zawali test mimo, że ćwiczenia wykonywała bardzo dobrze to nie wina lenistwa czy złych chęci tylko tej wrednej choroby. Zrozumienie i wsparcie nauczycieli to bardzo ważna sprawa.

Secundo że mieszka tu dopiero 5 lat i mimo usilnych starań i ciężkiej harówy ciągle ma braki językowe, co na pewno daje się zauważyć na lekcjach niderlandzkiego i wielu innych, gdzie dużo nowych dla niej słów. W klasie nie ma wielu obcokrajowców, nawet nie wiem, czy poza nią jest jeszcze ktoś inny, ale z jej rozeznania wynika, że raczej  nie. Jedna koleżanka jakiś czas mieszkała w Wielkiej Brytanii, ale jest Belgijką. Taka sytuacja ma swoje plusy, ale minusem bez wątpienia jest to, iż ciągle człowiek odstaje, bo zawsze brakuje tej bazy językowej, której uczymy się normalnie w domu od urodzenia i potem w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Ona ma tę bazę po polsku, a po niderlandzku niestety nie. Widzę, że jest jej ciężej na każdym przedmiocie, bo na każdym ta baza jest potrzebna - i z historii, i geografii, i z biologii... Nie jest łatwo być obcokrajowcem w liceum. To oznacza więcej rycia. Jednak walczy i po wynikach widzę, że nieźle jej idzie. Wyniki z chemii, fizyki, matmy są całkiem zacne i na poziomie reszty klasy, a że francuski do dupy, no to trudno. Nawet nasz doktor powiedział Młodej na ostatniej wizycie, że każdy do diaska musi mieć jakieś słabe punkty. Nie można być dobrym we wszystkim... Pytanie tylko, kto przekona do tego panią od francuskiego i resztę tej belfrowskiej bandy? Już jej sugerowali by może poszła jednak do technikum....

Nosz kurwa, lubi nauki przyrodnicze, ma łeb do nauk ścisłych, chce się tego uczyć, to poszła na ten kierunek i teraz ma iść do technikum bo jakiś belfer doszedł do wniosku, że dziecko se nie radzi z francuskim?! Nie wiem, czy to ja jestem nienormalna czy oni...? Mówi świetnie po polsku, angielsku i niderlandzku, ale katastrofa wielka bo nie radzi se z francuskim, który nie wiem do czego niby mógłby być potrzebny na chemii czy fizyce. Kurde, każdy normalny raczej używa dziś angielskiego i w każdej normalnej szkole drugim językiem jest angielski, oczywiście poza Flandrią, gdzie większość ludzi nienawidzi francukiego i woli rozmawiać na migi niż skalać swe usta francukim. Tu francuski jest obowiazkowy. Chcesz otworzyć sklep lub w sklepie pracować też musiśz znać francuski "bo to przecież drugi język narodowy". Taaaa, w Brukseli i Walonii drugim językiem jest niderlandzki, dlaczego zatem tam nikt w żadnym sklepie, restauracji czy w u fryzjera nie mówi po niderlandzku? Chore! Jest też trzeci język - niemiecki i czemu niby nie pozwolić dzieciom i rodzicom zdecydować, jakiego języka mają się uczyć. No nie dawno ogłosili, że podobno w niektórych szkołach katolickich już obcinają jedną godzine francuskiego a dodają jedną angielskiego. Zawsze to coś. Może i w szkołach katolickich moich dziewczyn też to się przyjmie w końcu... Oby.

Na koniec andegdotka z minionych tygodni.

Kiedyś zamówiłam prezenty dla dziewczyn. Akurat były ferie i one były syćkie trzy w domu no to kazałam odebrać paczkę od kuriera, ale nie otwierać. Dodałam, że będzie ciężka - w sklepie podali 15kg. Okej.
Byłam w robocie, gdy przyszedł esemes od Młodej:
- 15?! Chyba 51! Coś ty mama słonia zamówiła?!


No faktycznie, jak wróciłam do domu i zobaczyłam to pudło, mały słoń spokojnie by się zmieścił, a ja na pewno nawet razem z Młodym (o tym co było w pudełku, powiem innym razem, bo mogą to czytać).

Parę dni później siedzimy przy obiadokolacji i mnie się przypomina, że rano rozmawawiałm z Młodą o uniformie szkolnym na wuef.
- Zamówiłaś ten STRÓJ? - pytam
- Nie, bo.... - zaczyna Młoda, ale niedokańcza, bo Najstarsza jej przerywa.
- STRUŚ ?!
- Tak, struś. Zamawiamy strusia, będziemy otwierac zoo, bo słonia już mamy. - odpowiada Młoda

Całe życie z wariatami :-)