6 września 2020

Pierwszy tydzień września za nami. Było ekscytująco.

 Pierwszy tydzień września za nami. Było ekscytująco.

Jak wiadomo, ja nie należę do osób padających na twarz przed wirusami w koronach. Nie boję się tylko dlatego, że ktoś odkrył, iż nowa grypa jest ociupinkę bardziej śmiertelna od swoich poprzedniczek. Wielkie mi tam ajwaj. Jednak obserwuję z wielkim zainteresowaniem to, co się dzieje i próbuję jakoś się do tego dostosować, bo nie mam innego wyjścia. Wszak muszę żyć w tym cyrku, bo nie mam akurat żadnej innej planety na podorędziu, dokąd mogłabym się wyprowadzić z Resztą z Piątki. A jakoże mój blog jest pamiętnikiem, to teraz każdy wpis praktycznie związany jest z covid-19, bo nie da się przed tym uciec za diabła. Choć staram się jak mogę ;-)


Młody był wielce podekscytowany rozpoczęciem roku szkolnego. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zobaczy wszystkich swoich klasowych kolegów. W pierwszy dzień darł rowerem do szkoły pod górkę, tylko gwizdało i nawet ani razu nie poskarżył się, że daleko (ciutkę ponad 1 km, ale pod górkę). Jechałam elektrykiem na baterii na 2 biegu, gdy zwykle wyłączam silnik i wlekę się jak żółw z anemią. Bardzo mu się śpieszyło do szkoły, co bardzo mnie raduje.

Jak wygląda nasza podstawówka w czasie korony?

W podstawówce bardzo sprytnie sobie poradzili z ruchem podszkolnym z okazji korony, ale jak dla mnie tak powinno i mogło być już dawno. Przypomnę tu dla ewentualnych nowych czytelników, że w Belgii wszystkie szkoły są ogrodzone i rodzicom nie wolno pałętać się po terenie szkolnym, a wszystkie lekcje w każdej klasie i w całym kraju zaczynają się o tej samej godzinie i o tej samej kończą. Rano zatem przyprowadzamy dziecko POD SZKOŁĘ, gdzie jest odbierane przez jakiegoś nauczyciela  a wieczorem je odbieramy. 

Rano jest normalnie - przyprowadza się smrola pod bramę (pirszoroczni z klasy wstępnej przedszkola czyli 2,5latki mogą wejść z mamą do szkoły i tam sie pożegnać, ale to 5 dzieci na krzyż). Tyle, że teraz wywalili jedno pole płotu odgradzającego parking rowerowy od podwórka i starszaki (od 1kl podstawówki) wchodzą tamtędy na podwórko, a przedszkolaki starą drogą na swoje podwórko (u nas są osobne podwórka dla przedszkola i podstawówki, choć połączone kilkoma furtkami i szkołą. Wszyscy muszą użyć żelu antybakteryjnego, którego flaszki z dozownikami są wszędzie - przy bramie głównej, przy drzwiach, pod klasą, w klasie itd itd. (Ile to musia ło kosztować? I kto za to zapłaci?!) W każdej klasie są też umywalki, więc można też myć łapy wodą i się myje, bo nauczyciele każą to robić, co chwilę. Wreszcie bachory mają czyste ręce haha.

Po południu wymyślili bardzo fajne rozwiązanie jednak. No, ale to jest możliwe w naszej w szkole, która ma kilka bram i kilka (naście?) wyjść, a nie każda ma. Starszaki podzieleni są na 3 grupy:

1. Dzieci, które same wracają do domu i które są przeprowadzane na skrzyżowaniach przez nauczycieli 2. Dzieci, które nie mają rodzeństwa w przedszkolu.

3. Dzieci, które mają rodzeństwo w przedszkolu.

Każda grupa zbiera się w innym miejcu zabrawszy uprzednio swoje rowery, hulajnogi czy deskorolki z parkowiska.

Przedszkolaki czekają w klasach, bo każda klasa ma własne wyjście na podwórko i rodzice najpierw idą po ewentualnego starszaka z grupy 3, a potem maszerują w koło szkoły i zabierają swoje maluchy z klas, po czym kierują się do małej furtki z drugiej strony szkoły.

Rodzice niemający maluchów w przedszkolu, kierują się od razu do grupy 2, biorą swoje dziecko i ewentualnie dzieci sąsiadów, co do których mają pisemną zgodę na zabranie (nikt ci tu nie da dziecka bez zgody! w jednorazowych nagłych wypadkach wystarczy telefon do szkoły, że ten i ten zabierze twoje dziecko) i maszerują do dużej bramy wjazdowej, która też jest z innej strony niż normalne wejście dla pieszych.

Jak dla nas tak już może pozostać na zawsze. Wreszcie nie ma chaosu i przepychania (przypominam - tu wszystkie dzieci od 2,5 do 12 lat wychodzą o tej samej godzinie,), nikt sie nie pcha pod prąd z rowerem, parasolem, wózkiem dla dzieci. Jest ruch jednokierunkowy. Dla mnie bomba, bo nienawidzę nieskoordynowanych tłumów.

Co dzieje się w szkołach średnich w czasie korony? 

O ile w podstawówce widać  w miarę logiczne rozwiązania i dostosowanie sie do wytycznych Rady Bezpieczeństwa (patrz poprzedni wpis), tak w średniej jest raczej cyrk na kółkach i jaja jak berety. Pomysły szkół średnich naszych dzieci skłaniają do głębokiego zastanowienia się nad tym, ile w tej tzw pandemii i tej historii o tzw strasznym wirusie jest prawdy i o co tu tak na prawdę komuś chodzi i czy w ogóle co coś chodzi i  komu... Może jak kto jest mało myślący i mało spostrzegawczy a do tego zdominowany przez strach, to nie zauważy niczego dziwnego w tym, co ja widzę i nie będzie tego rozkminiał, ale ja tam lubię jak mi wszystkie puzzle do siebie pasują...

No bo kurde, z jednej strony poustawiali wszędzie te dozowniki z żelem odkażającym, każą myć te ręce, każą zachowywać 1,5m dystansu, wymagają noszenia masek na lekcjach itd itp, a z drugiej strony inne działania szkoły - MOIM NADER SKROMNYM ZDANIEM - przeczą temu, co każą i temu, czego wymagają od uczniów...

W klasie Młodej w zeszłym roku było 16 uczniów na fotografii, bo tyle zwykle jest w tej szkole uczniów na fotografii, bo taką ilość jest w stanie ogarnąc belfer i taka ilość mieści się w sali. W pracowni fotograficznej mieści sie max 10 ludzi i dlatego oni mają dwóch belfrów do fotografii i dzielą klasę na 2 grupy. No ale w tym roku klasa liczy sobie 25 uczniów! Młoda opowiadała, że jest taka sala w Domu Kreatywnym, gdzie mieści się normalnie 15 osób, no ale okazuje się że i 25 się zmieściło. Pani tylko musiała swoje biurko odstąpić...

Pytam Młodej, czy stoliki są oddzielone od siebie, tak jak kazali? Są. Teraz stoją 5 mm jeden od drugiego xD.

Interpretacja nakazów, jak powszechnie wiadomo, może być różna, a pomysłowość ludzka nie zna granic. Jak zakazali urządzać imprez na 1000 osób, to ludzie sprzedawali tylko 999 biletów, tak że ten...

Szkoła Najstarszej poszła dalej. Z okazji pandemii (no dobra, pomimo) postanowiono połączyć do kupy dwie szkoły średnie na wiosce. Niby nic złego, ale teraz uczniowie przechodzą na poszczególne lekcje z jednej szkoły do drugiej (zwykle na przerwie południowej bo - było nie było - to jest około kilometra drogi) albo jeden dzien mają tu, a drugi tam. Niby nic nadzwyczajnego, ale skoro Rada Bezpieczeństwa i inni tam eksperci zalecali, żeby uczniowie teraz w czasie korony jak najmniej zmieniali sale (SALE!), to dlaczego szkoła akurat teraz każe uczniom łazić ze szkoły do szkoły? O salach już nawet nie mówię... Najstarsza pokazała mi plan lekcji. Któryś tam dzień 6 lekcji CPL (commersiele presentatie en lifestyle) pod rząd, ale każda lekcja w innej sali i na innym piętrze. I taki jest cały tydzień - każda lekcja w innej sali. A przerwa? Chaos kontrolowany. Duża mówi, że przedtem to było w szkole fajnie, spokój, cisza, mało ludzi, a teraz są koszmarne tłumy jak przylezą ci z tej drugiej szkoły. Nawet gdzie stanąć na podwórku nie ma. A na podwórku nie nosi się przecież masek (na razie). Można jeść na podwórku albo w jadalni, ale trzeba raz wybrać, gdzie sie je. Nie można zmieniać. Przy czym w jadalni są automaty z jedzeniem (kanapki, napoje - zdrowe). Jak jesz w sali, możesz z nich korzystać. Jak jesz na podwórku to nie możesz. I bądź tu mądry.

Mnie to tam równo w paski, czy oni siedzą w klasie osobno czy w 5 przy jednej ławce, ale to wszystko jest zwyczajnie zabawne i po prostu ciekawe, ale też durne do kwadratu. Bo co jak co, ale od szkoły to ja bym jednak oczekiwała jakiejś logiki i konsekwencji.

Jak wygląda test na covid-19 w Belgii?

Jednak dla nas osobiście szkoła w tym tygodniu była mniej ważna. Mieliśmy bowiem o wiele ciekawsze zdarzenia w kalendarzu. Pierwszego września Najstarsza miała zaplanowany ten głupi test na covid-19. Dalczego głupi? Ano dlatego, że moim skromnym zdaniem, na co wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi to pic na wodę fotomontaż...Ci którym wyszło pozytywnie MAJĄ koronę, a ci którym wyszło negatywnie MOGĄ MIEĆ koronę. Jutro będzie padać albo będzie słonecznie - powiedział mój test na pogodę.

Tak czy siak ten głupi test jest ohydny i obrzydliwie nieprzyjemny, ale daje się przeżyć (choć życzę go tylko tym, których nie lubię). Trwa 5 minut (u nas, bo za inne miejsca nie odpowiadam). Przychodzi się do punktu testowego ze skierowaniem od lekarza lub ze szpitala oraz z dowodem osobistym. U nas punkt testowy zorganizowano koło szpitala w specjalnie w tym celu przywiezionych skądsiś budkach-panelokach. Wchodzi się do budy, gdzie skanuje się dowód w czytniku. Przypomnę, że  belgijskich dowadach z chipem jest zapisany adres i ubezpieczenie, ale po skorzystaniu z czytnika pojawiają się  także wszystkie inne dane, które są przyporządkowane do naszego numeru (ichni PESEL),a które w danej bazie danych zostawiliśmy. W tym wypadku to nazwisko i dane lekarza prowadzącego, cel badania i pewnie w cholerę innych rzeczy medycznoszpitalnych.

Potem wkładają długi wycior przez nos prawie że do mózgu, obracają, wyjmują i chowają do słoiczka. Wynik jest na drugi dzień. Nam powiedzieli, że jak negatywny, to nie będą dzwonić, czyli spokojnie można iść na zabieg. Czy jednak negatywny test oznacza brak zakażenia covid-19 to już bym nie była taka pewna, ale jak mus to mus.

Zabieg. Usuwanie cysty na nadgarstku.

Zabieg Najstarsza miała w piątek. Dzień wcześniej - zgodnie z tym, co kazało w instrukcji ze szpitala - zadzwoniono do nas, by poinformować nas, że mamy być na 7.15 na chirurgii, że córka od północy nie może pić, jeść ani palić i że ma mieć ze sobą wszystkie zalecane dokumenty. Rano stawiliśmy się na chirurgii i wtyknęliśmy dowód do czytnika, skąd już pani w okienku wiedziała, kto jest naszym lekarzem rodzinnym, jaki mamy adres i nr telefonu, po co i do kogo przyszliśmy. Zapytała o ubezpieczenie szpitalne. Nie mamy. Zapytała, jakie atesty i zwolnienia (do szkoły, pracy) będą nam potrzebne. Przypięła córce bransoletkę z kodem paskowym i nazwiskiem i kazała czekać w poczekalni. A za chwilę przyszła pielęgniarka i zabrała Dużą. Uprzednio zapytała, czy Duża ma telefon i powiedziała, że około 10 godziny Duża, będzie mogła po mnie zadzwonić. Duża nie zadzwoniła, bo wolała się czilować w spokoju. Typowe dla niej. Gdy minęła 11 w końcu zaczęłam się niepokoic i zapytałam w okienku, czy mogą sprawdzić jak tam sprawy. Babka natychmiast zadzwoniła na oddział i pokazała, gdzie mam iść. 

I znowu po raz kolejny się zdziwiłam, że tutaj w szpitalu ci wszyscy ludzie są tacy mili, uprzejmi, uśmiechnięci, że nikt nigdy nie warczy na człowieka. Nie ważne czy to pielęgniarz, doktor czy salowa. Cholera, ciężko jedno od drugiego nawet odróznić, bo w ogóle nie widać różnicy w zachowaniu ani traktowaniu ludzi. Oni są tu wszyscy równi i tak samo sie wszyscy do obcych ludzi odnoszą. Oczywiście każdy ma czasem zły dzień i muchy w nosie, ale to czasem i bardzo rzadko to tu widać. Wszyscy tu są na TY i to jest fajne. Do lekarza można mówić panie doktorze, czy pani doktor, ale wcale nie trzeba. Mówisz per ty i też jest okej. 

Doktorka Najstarszej miała jeszcze jakiś inny zabieg, jak przyszłam na salę. Za chwilę jednak wparowała i drze się "wszyscy możecie iść do domu!", a było tam całkiem sporo ludzi. Potem jednak podeszła do reszty personelu , przypomniała o wydrukowaniu zwolnień i recept, a potem podchodziła do pacjentów po kolei. "Hej Zuzanna, jak tam? Nie boli...?" Jak stara znajoma albo jakaś ciotka a nie doktorka. Lubię to. 

Podobał mi się też układ sali. Personel był na środku sali z całym swoim majdanem  (komputery, strzykawki, kroplówki i takie tam) a pacjenci na łóżkach rozstawionych promieniście wokół pod ścianami. Każde łóżko oddzielone miniścianką i posiadajace zasłonkę, by każdy miał trochę intymności. Do tego na sali dwie toalety...

Może dla was to zwyczajna zwyczajność i nie ma się co podniecać, ale ja miałam kilkukrotnie przyjemność doświadczyć polskich, czyli trochę innych warunków szpitalnych, toteż ciągle się dziwuję, że można tak po ludzku być traktowanym w szpitalu, a nie że latasz z gołą dupą po korytarzu, że stoisz w kolejce do kibla i prysznica, że w sali masz zimno jak w psiarni, że w recepcji traktują cie jak jakiegoś menela, że każdemu najbardziej  gównianemu doktorkowi wydaje sie, że jest bogiem, a pielęgniarki wylewaja na ciebie swoje żale, bo im się w życiu nie układa. I nawet nie próbujcie mnie przekonywać, że w Polszy "teraz to już się zmieniło" (często widuję takie bzdurne wpisy w sieci), bo zaledwie kilka tygodni temu teściowa musiała błagać o ściągnięcie gipsu , a pierdolnięte coś, co tam nazywają nie wiadomo czemu  lekarzem kazało jej UWAGA "krowy iść paść", zaś plebs czekający w poczekalni jeszcze przekonywał, że nie może się kłócić ani iść do ordynatora, że ma zwiesić głowę i najlepiej do do dupy wleźć bo "to przecież PAN DOKTÓR... Średniowiecze!

No ale tutaj mamy wszystko płatne, nie ma darmowej opieki medycznej i to pewnie robi różnicę. Za każdy zabieg, każdą wizytę, za każde przyjęcie na pogotowie trzeba zapłacić z własnej kieszeni, a nie są to małe kwoty. Dniówka, w sensie pobyt na tym oddziale to trochę ponad 500€, do tego chirurg, anestozjolog, medykamenty itd. Fakturę dostaniemy gdzieś za 2 miesiące, ale spodziewam się raczej grubo ponad tysiąc euro. Oczywiście sporo na pewno pokryje ubezpieczyciel, ale to i tak nie są tanie rzeczy. Przy poważnieszych operacjach, chorobach trzeba wydać fortunę na szpital, nawet jak się posiada ubezpieczenie szpitalne. No ale coś za coś. Belgia jest w czołówce, jeśli idzie o opiekę medyczną. Co widać słychać i czuć, a już szczególnie, gdy wcześniej poznało się organoleptycznie taką opiekę medyczną, jaka była i jest w Polsce.

Problem mamy tylko z brakiem lekarzy, o czym słyszałam już wcześniej, ale teraz właśnie udało nam się to potwierdzić. Najstarsza dostała zwolnienie tylko na dzien zabiegu, a nie bardzo jest w stanie dostać sie do szkoły o jednej ręce, bo trzeba dojechac na dworzec kolejowy rowerem a to jest prawie 5km. Zwolnienie z wf to też o wiele za mało, gdy chodzi się do szkoły zawodowej, gdzie większość lekcji wymaga sprawnego posługiwania się obydwiema rękami. Dlatego musimy zdobyć dla niej zwolnienie ze szkoły. A tu pech, nasz rodzinny jest do połowy września na wolnym. W okolicy mamy sporo innych lekarzy rodzinych, nawet u nas na wiosce jest drugi, ale niestety większość nie przyjmuje nowych pacjentów. Ponad 10 doktorów tak miało napisane w necie. To dało nam trochę do myślenia, bo nasz rodzinny lada moment pewnie pójdzie na emeryturę, a wtedy cała kupa ludzi będzie musiała znaleźć nowego doktora. Dlatego myślimy, że dobrze iż akurat tak się złożyło, że musimy szukać lekarza. Zapisałam Najstarszą i Małżonka do jakiegoś młodego doktora. Trochę daleko od domu i będę szukać nadal po okolicy także w sąsiednich gminach, ale tego sprawdzimy. Może akuratnie fajny gostek i zostaniemy tam.

W minionym tygodniu Młoda wreszcie dokończyła zakładanie pierwszej połowy aparatu na zęby. Na razie ma górę, ale i tak ją już boli i utrudnia życie. Śmieje się, że taraz bedzie jej się maska do aparatu przyczepiać jak otworzy buzię, więc to kolejny powód, by nie chodzić do szkoły. Na razie jednak nie ma rodzinnego a do psychiatry jeszcze nie udało się zarejestrować, bo za dużo się działo. W szkole zaś jeszcze nie wiadomo, który opiekun ma klasę Młodej pod nadzorem ani kto w poradni odpowiada za tę szkołę. Smartschool też jeszcze nie do końca działa więc i z mejlowaniem trzeba poczekać. Nie bedzie też pewnie spotkań organizacyjnyuch z wychowawcami, no chyba że zrobia online, jak już system zacznie działać prawidłowo.

To był tydzień pełen wrażeń i zleciał jak z bata trzasnął. Udało mi się też zmienić mój plan tygodniowy w biurze. Teraz mam wszystko, jak należy. Najważniejsze, że klienta z dwupietrowym domem udało mi się wreszcie przenieść na poniedziałek rano. Domy dwupiętrowe z dwoma salonami, dwoma pokojami dziecinnymi i włochatymi zwierzętami to nie jest robota na piątek po południu, gdy już człowiekowi się marzy weekendowe wypoczywanie. Ogarnięcie takiej chaty w 4 godziny to jest zapierdol i wolę to robić w poniedziałek rano, gdy jeszcze mam pełno energii. Poza tym teraz mam tydzien równo wypełniony, a nie że jeden dzień do wieczora a drugi dzień wolny. 

Początek września to zawsze dziwny okres i trzeba opracować nowe zasady, nowe schematy i nauczyć się z nimi żyć. Każdy rok przynosi coś nowego. 



 

4 komentarze:

  1. Dzięki za wyczerpujące wiadomości o początku roku szkolnego w belgijskich szkołach (po sąsiedzku ;). Podoba mi się świetna organizacja w Waszych podstawówkach, za to w szkołach średnich faktycznie totalny brak konsekwencji.
    Nie sądziłam, że test Covid jest tak nieprzyjemny, dobrze być świadomym, jak to wygląda.
    Trzymajcie się, pomyślnego rozpoczęcia roku szkolnego.
    Masz rację to jest trudny okres dla rodziny i trzeba się wpasować w nowe schematy. Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za odwiedziny i komentarz. Też lubię podglądać u Ciebie jak tam się żyje w NL :-) Pozdrówki.

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko