W pierwszej połowie lutego zaskoczyła nas prawdziwa zima, co w Belgii jest stosunkowo rzadkim zjawiskiem. Nasypało śniegu, trochę pomroziło i była okazja porobić trochę zimowychy zdjęć. Dodam je tu na bloga ku pamięci zanim przejdę do opowiadania minionych ostatnio dni i naszych nowych przygód. Nie lubię zimna i zimy, ale nie zmeinia to faktu, że świat dość ładnie wygląda przysypany śniegiem. Jednak ja osobiśćie wolę ciepło, kolory i lato, zatem bardzo się cieszę, że zima już poszła i że zaczyna słoneczko grzać do czasu do czasu, a obrazki zimowe to już oglądać sobie mogę :-)
zima w naszym lesie |
zima koło naszego lasu |
zima w naszej wsi |
Na początku mijającego właśnie tygodnia byłam z Młodą w mieście w siedzibie CLB, aby omówić sprawy związane z potwierdzeniem u Młodej spektrum autyzmu.
Pani, z którą wcześniej nie szło się dogadać, bo jak nie straszyła sądem za niechodzenie do szkoły, to demonstrowała jakieś przychlastyczne odzywki w stylu: "patrz na mnie, jak do ciebie mówię", teraz nagle przywitała nas podejrzanie miło i uprzejmie i w ogóle mucha nie siada komar nie kuca.
Podejrzenia okazały się niebezpodstawne. Z pierwa pomyślałyśmy z Młodą, że to może dlatego, że teraz Młoda ma na papierze, iż ma autyzm i może to ma na babę taki wpływ. Może to też miało, ale pełne wyjaśnienie nagłego przejawu człowieczeństwa okazało się trochę bardziej ....zabawne.
Wymieniłyśmy te wszystkie wyrazy związane z przywitaniem i przeszłyśmy do rzeczy. Ja powiedziałam tytułem wstępu, że - co pani zapewne wiedziała od dyrektorki - z dyrką ustaliłyśmy, iż Młoda podzieli czwartą klasę na dwa lata itd itd (o tym już pisałam), ale w czasie ferii krokusowych rozkminiliśmy sprawę i przedyskutowaliśmy w domu raz jeszcze, po czym córka postanowiła, że rezygnuje całkiem ze szkoły i chce uczyć się w domu oraz zdawać komisyjny egzamin. Kobitka nie wydała się specjalnie zaskoczona taką decyzją, ale znowu "zaczęła się martwić" o socjalne kontakty Młodej i towarzyswto...
To jest po prostu fascynujące, że potrafią nagle zamknąć szkoły na kilka tygodni czy miesięcy, ubrać dzieci w kagańce, zakazać spotkań towarzystkich i pooddzielać od siebie tych młodych ludzi na wszelakie możliwe sposoby i jakoś nikt nie martwi się o ich socjalne kontakty i zdrowie psychiczne, ale kurwa jak JEDNO dziecko jest chore przez szkołę i próbuje unikać szkoły, by pozostać zdrowym, to nagle najważniejsze jest by się socjalizowało, a chuj tam że sobie życie może odebrać ojtamojtam. Jak ktoś tu widzi sens, to gratuluję. Może się spokojnie starać o przyjęcie do pracy w poradni, a już na pewno idealnie pędzie pasował do tego systemu.
No ale dobra. Pani się martwi i wszyscy w ogóle się martwią, bo... (i tu następuje chwila złowrogiej ciszy i pani wyraźnie z czymś zaraz wyjedzie).... bo ona otrzymała telefon od nauczyciela fotografii...
W tym miejscu spoglądam na Młodą i widzę po oczach, że ona już wie, o co chodzi, bo na zamaskowanym pysku rysuje się wyraźne zakłopotanie, a wtedy i nagle mnie olśniewa, że to zapewne chodzi o ostatnie przed wakacjami zadanie z fotografii pt. "Autoportret". Dodam tu tytułem wyjaśnienia, że nie chodziło w tym zadaniu o pyknięcie se zwykłego selfiaka tylko o fotograficzną opowieść o sobie. Młoda pokazała w tym zadaniu swoją depresję. Pokazała ją tak doskonale, że po raz pierwszy w ciągu dwóch lat otrzymała tak wysokie punkty z zadania domowego z fotografii. Tak fantastycznie i wyraźnie przedstawiła siebie i swoje stany depresyjne, że belfer od fotografii zadzwonił do poradni, by powiedzieć, że z tym dzieckiem jest na prawdę nie za dobrze, to dziecko musi się czuć koszmarnie... Jednym słowem zadanie domowe Młodej okazało się być szokująco dobre! Ja nie widziałam tych zdjęć, ale jak tylko Młoda powiedziała, jaki mają temat, od razu wiedziałam, co ona przedstawi na zdjęciach. Potem byłam osobiście pożyczyć u sąsiada linę (taką najbardziej pasującą do szubienicy), byłam też z Młodą robić zdjęcia na dachu... Nie pomyślałam jednak, że Młoda aż takie dobre zdjęcia zrobi :-) Jednak przecież mam badzo zdolne i utalentowane dzieci.
Tutaj Młoda opowiedziała pani z poradni, że mogła w tym zadaniu przedstawić swoje kochane ptaki, że mogła pokazać swoje ulubione miejsce i hobby, bo mogła by wiele fajnych i ładnych rzeczy pokazać na tych zdjęciach, które by ją opisywały, ale cóż, dominującym motywem w jej życiu ostatnio jest złe samopoczucie, nawracające stany depresyjne i myśli samobójcze. Dlatego pokazała właśnie to, co czuje tu i teraz najbardziej. To jest jej portret. Potem Młoda spojrzała na mnie i wyraźnie znad maski było widać, że cieszy michę, a i mnie zaczęło sie chcieć śmiać. Obie wiedziałyśmy, że raczej nie zostało by to dobrze odebrane, bo pewnie i wy się zastanawiacie, co w tym takiego śmiesznego niby...?
Wiecie co jest w tym śmiesznego? Ano to, że wcześniej ta sama laska i kilka innych ludzi ze szkoły nie wierzyło, że moje dziecko na prawdę aż tak źle się czuje. Mówili, że szkoła jest najwazniejsza, że trzeba tam chodzić codziennie. Nikt nie chciał wierzyć, że dla Młodej szkoła to koszmar, że przez szkołę ma chęć skoczyć pod pociąg. Nie wierzyli, że ona serio jest skłonna odebrać sobie życie, mimo że na różne sposoby staraliśmy sie ich o tym przekonać. Przecież oni wiedzą lepiej, bo widzą nas pierwszy czy drugi raz na oczy to przecież widzą, że to gówno prawda c'nie!
No i nagle głupie zadanie z fotografii, trzy zdjęcia pyknięte przez nastolatkę i cała gromada jest w szoku. Nagle wierzą, że moje dziecko źle się czuję, że z tą depresją i że z myślami samobójczymi to nie była ściema, bo zdrowy człowiek, by takich zdjęć nie zrobił... Bo Młoda jest artystką, a najlepsze dzieła powstają wszak pod wpływem silnych emocji.
Lata przekonywań, tłumaczeń jak grochem o ścianę, a nagle jak już postanowiliśmy srać na szkołę, to przychodzi wielkie zrozumienie. Niby nie śmieszne to wcale, ale z drugiej strony śmieszne jak cholera. Chciało nam się śmiać i to jak. Wreszcie baba zajarzyła, no! I dlatego jest taka miła nagle i wyrozumiała. Tak, to było cholernie śmieszne. Szczególnie, jak powiedziała, że ona też widziała te zdjecia, bo belfer jej przesłał. Bardzo było śmieszne. Bo dobrze jej tak! HA HA! Jeszcze długo będziemy sobie ten moment wspominac i się śmiać, bo my wredne wiedźmy jesteśmy. Tylko belfra od fotografii trochę może żal, a może nie, bo belfer docenił sztukę, bo belfer zrozumiał uczucia ucznia przedstawione na obrazach, bo belfer zareagował. Dla belfra można czuć tylko szacunek w tym momencie i można mu podziękować. Dobry belfer.
Jak już dzięki magii fotografii stara wiedźma zmieniła sie w miłą czarodziejkę, to nagle wyciągnęła z kapelusza kilka dobrych pomysłów i podpowiedzi. I to się jej chwali. Z poradnią już raczej nie będziemy mieć wiele wspólnego, bo nie chodząc do szkoły, nie jesteśpod kontrolą CLB (choć badania i szczepienia nadal oni robią, gdy jest taka potrzeba), ale dobrze że choć na koniec na coś się przydali.
I tak, najsampierw zaproponowała, by Młoda nie wypisywała się na razie ze szkoły, tylko poprosiła swojego psychiatrę o atest, że nie może chodzić do szkoły ze względów zdrowotnych. Ona zaproponowała, że sama powiadomi dyrekcję szkoły. Młoda ma się jak najszybciej zapisać do komisji egzaminacyjnej (patrz 2 wpisy wczesniej) i na koniec doradziła jeszcze taką specjalną szkołę, czy jak tam nazwać tę instytucję, która przygotowuje ludzi do egzaminów. Biorą pod uwagę problemy człowieka, czyli np autyzm, dyspraksję, nadwrażliwość itp i organizują indywidulane, dopasowe zajęcia. Tak przynajmniej to brzmi w teorii. Jak to wygląda z bliska, to dopiero zamierzamy sie dowiedzieć. Właśnie zabieramy się za pisanie mejli, ustalanie spotkań, by zdobyć potrzebne informacje. Zaraz zpiszemy sie też do komisji egzaminacyjnej, by zacząć iść już powoli w jasno określonym kierunku i w ogóle jakoś ruszyć z miejsca, bo utknęliśmy trochę. W tej szkole - nie szkole ma Młoda też kumpelę i na pewno też coś się od niej dowie. Wychodzi na to, że płaci się 450€ wpisowego na rok, ale o innych opłatach nic nie mówią, więc raczej było by nas na to stać. Zakładając oczywiście, że dla Młodej to będzie miało sens, a to zależy od tego, jak te zajęcia wyglądają i ile osób jest w danej grupie. Tego jednak dowiemy sie u źródła, a wtedy o tym być może opowiem więcej.
Ja wczoraj w końcu wybrałam się do rodzinnego, by zobaczyć jak tam moje kości się na zdjęciach zaprezentowały. Prześwielenie robiłam gdzieś na początku stycznia, ale nie chciało mi się iść do doktora ,bo ostatnio plechy nie bolą mnie aż tak bardzo, by mnie to mogło zmotywować do łażenia po doktorach haha. Teraz zostałam zmotywowana tym, że się wiosna zaczęła i Młodemu trzeba receptę na zyrtec i spray do nosa, bo jak te wszystkie chabazie rzucą się do kwitnięcia i komary do gryzienia, to znowu Młody będzie zdychał od alergii. Komar już go dopadł w nocy w pokoju i dał mu całuska w usta. Młody se go pewnie na ubraniu przyniósł, bo odkąd się ociepliło to lata na pole i spowrotem cały czas. W oknach mamy wszędzie moskitery, ale te małe gnojki czasem też się przecisną jakoś. Ponaklejałam Młodemu naklejki antykmarowe na łóżku i może to pomoże, ale usta mu spuchły i tak. Załatwiłam jednak tę receptę i dowiedziałam się co mi jest.
Doktor powiedział, że kręgosłup i biodra na razie wprzorząsiu, ale na stawach miednicy widać jakiś stan zapalny. Chodzi o staw krzyżowo biodrowy. Doktor mówi, że na zdjęciu nie widać dokładnie tego problemu i że jak bardzo mi to dokucza, to trzeba by pójść na badanie do szpitala. Powiedziałam mu, że jak mi zacznie znowu bardziej dokuczać, to przyjdę po skierowanko na badanko, ale na razie mi się nie chce w tych pojebanych koronnych warunkach pałętać po szpitalach. Zrseztą w naszym ulubionym szpitalu covid się wymknął spod kontroli i wszyskie planowane zabiegi czy badania są przesunięte. Wiem, bo akurat sąsiadka miała iść na operację, ale na razie odwołali i nie ma jeszcze nowego terminu.
Ja sobie poczytałam w necie o tym zapaleniu i wszystko by się ładnie zgadzało. Bo oni tam piszą, że to często po urazie miednicy, a Madzia kiedyś w poprzednim życiu jechała se rowerem do miasta i została potrącona przez jakiegoś pojebańca jadącego samochodem, który w dupie miał Madzi pierwszeństwo. Byłam wtedy na pogotowiu (bo to akurat blisko szpitala było) żeby mi wyjęli te wszystkie kamienie i asfalt z łokcia, ale adrenalina spowodowała, że nie czułam, że i miednicę też powinnam im pokazać a może nawet kazać zrobić zdjęcie. Dopiero w domu, gdy zdjęłam portki, zauważyłam, że cały bok mam czarny. No ale ja miałam wtenczas 20 lat i trenowałam sztuki walki, no to przecież z byle siniaczkiem nie będę szła do doktora, no wstyd by był c'nie. Zresztą to by i tak nic w tej kwestii nie zmieniło. Co ciekawe piszą też w internetach, że stan zapalny może być brany pomyłkowo za rwę kulszową i ja się teraz zastanawiam, czy te moje rwy kulszowe, które miałam najpierw w ciąży a potem jeszcze z 2 razy to były aby na pewno rwy kulszowe, czy może już wtedy palił mi się ten staw...? Bez wątpienia wspomnę o tym doktorowi, jak jeszcze kiedyś pójdę do niego jojczyć na moje plecy. Czasem dobrze jest internet poczytać, bo wielu przydatnych rzeczy można się dowiedzieć i czasem jakieś puzzle zaczną do siebie pasować a to daje nam do myślenia. No, przynajmniej dopóki nie zacznie się uważać, że internet czy poradnik papierowy może zastąpić wizytę u lekarza...
Piszą też (doktor też tak powiedział), że ruch jest bardzo ważny, czyli mogę spać spokojnie i z jeszcze większym spokojem wykonywać swoją ruchliwą robotę oraz - CO NAJWAŻNIEJSZE - ROWEROWAĆ! A sezon się zaczyna powoli i będziemy z małżonkiem korzystać. Mąż szykuje się do zakupu roweradła do samochodu, byśmy mogli kręcić tego roku też po innych regionach Belgii, bo koło domu już nam sie trochę znudziło. W normalnych okolicznościach chcieliśmy jeździć pociągami z rowerami, ale to w normalnych okolicznościach bez kagańców i zakazaów jedzenia na stacji i w pociągach. Teraz to jednak lepiej i komfortowiej własnym transportem się przemieszczać.