27 marca 2021

Rozważania pandemiczne o bezsensownych regulacjach szkolnych

 Kilka miesięcy temu, gdzieś na początku pandemii,  pisałam o tym, że ciekawe czasy nam nastały i będzie, co obserwować. No i nie myliłam się. Jest co obserwować, gorzej jednak ze znajdowaniem sensu i logiki w tym, co się obserwuje. Dlatego też w pewnym momencie zluzowałam swój punkt obserwacyjny i przestałam śledzić na bierząco, co się wyczynia, bo stare przysłowie pszczół mówi, że gdy coś się w głowie nie mieści, to trzeba mieć to w dupie i żyć po swojemu. 

Mam tego farta, że w mojej pracy i życiu osobistym wiele się nie zmieniło, więc z tego korzystam i żyję sobie po prostu tym swoim życiem pospolitym próbując nie wchodzić ludziom w drogę i unikając dyskusji na temat pandemii z wyznawcami i poddanymi Mediów - boga bogów.


Jednak są takie miejca, w których pandemiczna logika (czyli totalny brak logiki i sensu) boli mnie w oczy.

Jednym z takich miejsc jest szkoła.

Codziennie po południu jadę pod szkołę odbierać Młodego i codziennie widzę to samo, ale niestety przez pół roku (czy więcej) nie udało mi się odnaleźć sensu w ludzkich poczynianiach.

Gdy zadzwoni dzwonek i dyrektorka otworzy bramę, wszyscy rodzice wchodzą gęsiego na podwórko. Po drodze stoją stoły, na których stoją żele odkarzające i ja obserwuję codziennie ten sam cyrk i nie udało mi się tego zrozumieć. Ci wszyscy ludzie używaja tych żeli za każdym razem. SERIO! Po co? Bo mogą? Bo te żele tam są? Bo mają ochotę za jakiś czas za nie zapłacić? Nie wiem, doprawdy nie wiem. 

Ja wchodzę przez bramę z rękami w kieszeniach. Nie dotykam niczego, żelu też nie, bo mam ręce w kieszeniach. Z rękami w kieszeniach przechodzę koło żeli, z rękami w kieszeniach przechodzę przez następną  OTWARTĄ na przestrzał bramę, gdzie czeka mój syn ze swoim rowerem. Gdy on mnie widzi, podjeżdża do mnie i jedzie obok, a ja idę sobie z rękami w kieszaniach, bo niczego nie muszę tam dotykać, bo wszystkie bramy są otwarte, a mój syn jest duży i nie muszę go prowadzić za rękę.  Choćby nawet to co? Przeco to mój syn! Idę sobie zatem z rękami w kieszeniach a mój syn jedzie obok na swoim rowerze. Wychodzimy przez kolejną bramę, gdzie czeka na mnie mój rower. Wyjmuję ręce z kieszeni. Wsiadam na rower. Jedziemy do domu. 

Po co WSZYSCY inni używają żelu? Nie mam pojęcia. Oni też często przechodzą tę trasę z rękami w kieszeniach, tyle że oni zawsze zatrzymują się przy żelach, żeby wyjąć ręce z kieszeni, użyc żelu i włożyć ręce do kieszeni. SERIO!!! 

Najlepsi są jednak ci, którzy zdejmują rękawiczki, by użyć żelu. Tak, zaraz potem zakładają te rękawiczki, No serio bum cyk cyk. Obserwuję codziennie ten cyrk i ciągle nie mogę wyjść z szoku, że ludzie na codzień w ogóle nie używają mózgu. M_Jak_Mąż mi nie wierzył, ale potem sam poszedł po Młodego i poczynił te same obserwacje, czyli nie majaczyło mi się...

Idźmy dalej. Kilka tygodni temu przyleciał ze szkoły mejl, w którym dyrekcja informuje, że są zgłoszenia z kilku klas, iż dzieci mają owsiki i że coraz więcej tych zgłoszeń. Dyrekcja przypomina, że w walce z owsikami bardzo ważna jest higiena. HA HA HA. No to ja się pytam, co w takim razie tam poszło nie tak? Tyle żeli, tyle miesięcy nawoływań z mediów, ze szkół, ze szpitali, z kosmosu do mycia rąk i higieny, bo grypa przeco tak się roznosi, a dzieciaki jakimś cudem masowo zarażają się owsikami? No heloł!

No ale dobra. Wołam Młodego, opowiadam co to owsiki, jak się objawia, co to robi i jak się tym zaraża. Po czym mówię, że jak w szkole idzie do sraczyka, to ma bezwględnie myć ręce mydłem...

- No ale w szkolnym kiblu nie ma mydła.

- CO KURWA?!

- No nie ma mydła.

No wiadomo, po co w kiblu mydło! Ważne że żele są wszedzie, żeby rodzice se mogli codziennie rękawiczki umyć i by dzieci używały tego gówna codziennie niszcząć naturalną ochronę skóry, jaką posiadają od urodzenia. 

Zresztą nie dawno byłam w mieście i mi się siku zachciało i poszłam do kibla na dworcu. Kibel spoko, czysto, nawet nie śmierdziało, bo dosyć nowy, no ale mydła ani ręczników też nie było. Dobrze, że woda chociaż leciała z kranu... No ale okej, na dworcu czy w pociągu żeli też nie ma, więc ci są przynajmniej konsekwentni. Tylko naryjce kontrolują i bez naryjca daleko pociągiem nie zajedziesz...

Inny mejl ze szkoły informuje z kolei o wszach, czyli z dystansem też coś nie pykło, skoro te małe wredne zarazy się znowu rozprzestrzeniają po głowach. I to akurat teraz, gdy Młody postanowił skorzystać z tego, że fryzjerzy byli długo zamknięci i znowu zapuszcza włosy... 

W międzyczasie był jeszcze inny mejl ze szkoły, który informował uprzejmie acz wyraziście, że od tego i tego dnia zakazuje się przynoszenia do szkoły własnych piłek i kart do wymiany. Piłek dlatego, że czasem ktoś wykopie poza ogrodzenie i nie da się odzyskać i jest drama, a kart dlatego, że starsze gówniarze oszukują na wymianach maluchy i też jest drama.

No ale dobra, Młody nie gra ani w piłkę, ani nie kolekcjonuje żadnych kart, ale nie dawno zabrał do szkoły zaproszenia na swoje urodziny i dostał opierdol, że nie wolno. Czyli że na piłkach i kartach z pokemonami nie ma covida, ale na zaproszeniach czy listach miłosnych dla koleżanki już są...?

Znajoma podzieliła się ze mną jeszcze ciekawszą inforamcją. Otóż klasa jej córki każego dnia wymienia się zabawkami w szkole. Każdy musi przynieść z domu coś na wymianę - lalkę, gierkę, fidget spinnera, wisorek - by wymienić się na dzień lub dwa z kimś innym. Znajoma ma podobne podejście do pandemii jak ja i jej to zwisa, ale też się puka po głowie w kwestii tego, na co szkoła pozwala, a czego zakazuje, bo nie ma w tym najmniejszego sensu.

Kolejna ciekawa rzecz, to zakaz kupowania w szkole napojów za szkolne żetony. Nie kumam tego. Dzieci bawią się razem bez większych ograniczeń w czasie przerwy. Turlają się, wbrykują na siebie, graja w gry, huśtają się na huśtawkach, włażą razem na domki wspinaczkowe, a nawet - jako się rzekło - wymieniają kartami i zabawkami, ale nie mogą sobie kupić flaszki z mlekiem czy sokiem. Zastanawiam się, co jest bardziej śmierciośne - napój czy żetony...?

Dalej mamy ciekawostkę z jednej ze szkół średnich. Uczniowie tej szkoły chodzili do szkoły jeden tydzień do południa, a drugi tydzień po południu, a resztę lekcji mają odrabiać sami w domu. Dyrekcja w jednym z  mejli informuje, że w związku z nauką w w/w systemie koronnym na raporcie przed krokusowymi feriami  jakieś 270 uczniów nie otrzymało obowiązkowych 50% z co najmniej 3 przedmiotów. Inaczej mówiąc 1/4 uczniów z klas 3-7 nie zaliczyła. Przez co - jak piszą dalej w mejlu - uczniowie stracili motywację do dalszej nauki, a tu szybkimi krokami zbliżają się egzaminy wielkanocne, czyli koniec drugiego trymestru. Dyrekcja nawołuje uczniów do zmotywowania się i podjęcia starań poprawienia wyników. Jeśli ktoś ogarnia system, to domyśli się, że ta informacja mówi nam, że jeśli młodzież się nie zmotywuje i nie zacznie sobie nagle lepiej radzić w tych pandemicznych  to 1/4 uczniów może nie dostać promocji do następnej klasy. Fajna perspektywa c'nie?

Młoda - jak jeszcze chodziła do szkoły - twierdziła, że jej autyzm nie pozwala tego wszystkiego ogarniać, bo dla autystyka jest za trudno rano iść do szkoły a potem jeszcze po powrocie siadać do nauki na kolejne kilka godzin w domu. 

Tymczasem okazuje się, że nie tylko autystycy mają z tym problem. Dobrze wiedzieć. Tym bardziej cieszymy się, że Młoda postanowiła teraz uczyć sie w domu.

No i dochodzimy do ostatnich postanowień tej bandy oszołomów z góry.

Kilka tygodni temu mówili, że w kwietniu zaczną się poluzowania, że np parki rozrywki otworzą, że knajpy na zewnątrz będą mogły gości przyjmować i takie tam.

Wszyscy czekali na te poluzowania, czekali na wielkanoc jak na zbawienie, by usłyszeć że oszołomy  w kwietniu chcą wprowadzić twardy lockdown. Ha ha. Niezły prank. Tylko trochę mało śmieszny.

Najsampierw w zeszły piątek się zebrali i ustalili, że NIE LUZUJĄ i że  nie otworza parków rozrywki ani kanjp i że jednak obozy młodzieżowe nie mogą być z nocowaniem i tylko 10 dzieci a nie 25 jak było wcześniej powiedziane i kij że organizatorzy mówią, że to jest nierealne do zrobienia. Kogo by to obchodziło. Powiedzieli, że znowu obowiązkowa praca online dla wszystkich, którzy mogą i że będą kontrole i wysokie kary. 

Sprzątaczki na szczęście są ciągle wirusoodporne, a przy tym w pierwszym lockdownie się okazało, że jest tej chołoty strasznie dużo i pierońsko drogo wychodzi płacenie im ekonomicznego bezrobocia, więc teraz  nawet nikt już się o nich nie zająknie. Poza tym ważniacy też mają kible do umycia i brudne majtochy do pozbierania z podłogi, a sami przeco nie będą sprzątać tylko dlatego, że jakaś pandemia niby jest c'nie?... Sprzątaczki zatem znowu stały się niewidzialne, tak samo jak przed pandemią, gdy próbowały się domagać śmiesznych podwyżek czy lepszego traktowania. Mogą se zatem spokojnie odwiedzać 10 rodzin (pracujących z domu z dziećmi mającymi ferie) tygodniowo. Dla mnie bomba, ale sensowność w porównaniu z całą resztą tego belgijskiego koronnego pierdolnika to tak gdzieś 2/10.

Chcieli też zamknąć szkoły, ale minister edukacji bronił się dzielnie (człowiek gotów pomyśleć, że w rządzie są też normalni ludzie). No to kazali mu przez weekend wymyślić jakieś rozwiązanie pasujące do nowej ideologii. Chłopina skrzyknął  całą resztę ludzi od edukacji i spisali swoje pomysły. Pomysły w poniedziałek zostały nagle bez ostrzeżenia wprowadzone w życie. 

Najbardziej rozjebał mnie fakt, że dzieci musiały jeść obiad na podwórku, a jednoczesnie zakazano wydawania gorących posiłków. Niezła kurwa logika. U nas dostały koce, ale i tak sporo dzieci zmarzło podczas jedzenia, bo co innego ganiać i skakać podczas przerwy a co innego siedzieć jedząc kanapki popijane zimną wodą. Ciekawam ilu się pochorowało z tego powodu... a nie, czekaj, poza covidem teraz nie ma innych chorób, sorry.  Odwołano też basen, co wkurzyło zarówno dzieci jak rodziców, bo nieśli wszyscy strój na darmo i cały miesiąc na ten basen czekali.

No ale dobra, dwa dni później i tak ogłosili, że zamykają szkoły tydzień przed feriami. Bo tak! Bo przez dwa dni sytuacja znowu się zmieniła niewyobrażalnie. Jakiż ten wirus szalony, nieprzewidywalny i zmienny to szok. Zamykają szkoły średnie i podstawówki. Przedszkola zostają otwarte. 

Ze szkół natychmiast przyszły mejle potwierdzające zamykanie i ogłaszające, że w szkołach ludzie nie wiedzą, czy to będą przedłużone ferie, czy mają przejść na naukę online, czy dzieci będą mogły pisać zaczęte egzaminy i na jakich warunkach, co z trwajacymi stażami... No bo wiadomo,wszystko jak zwykle zostało zaplanowane i przedstawione niezwykle jasno, rzetelnie, inteligentnie i niedwuznacznie. Miód malina. Współczuję belfrom, dyrektorom szkół, a szczególnie młodzieży. Bo tak oto się dziś pogrywa zdrowiem, życiem, samopoczuciem, dobrem i przyszłością naszych dzieci i młodzieży. 

Wczoraj okazało się, że przedszkola jednak też zamkną. 

Kto głupiemu zabroni?

Oprócz szkół zamnięto na powrót m.in. fryzjerów, kosmetyczki i niektóre sklepy. Znaczy wróć, sklepy są otwarte, tylko trzeba REZEROWAĆ WIZYTĘ jak u doktora. Dostałam już całą stertę mejli od wszystich sklepów, w których mam kartę klienta. A dużo tego jest. Sklepy informują mnie, że są otwarte i że muszę zrobić rezerwację, która UWAGA polega na tym, że przychodzę do sklepu i proszę o zrobienie rezerwacji a potem czekam, aż będę mogła wejść, a jak nie ma zbyt wielu klientów, to mogę wejść od razu. BUACHACHA. Czyli zmieniło się tyle, że muszę się przedstawić wchodząc do sklepu, gdy normanie przedstawiam się płacąc za zakupy (bo jak jesteś stałym klientem to zawsze są jakieś zniżki, propmocje, punkty - więc prawie w każdym sklepie mamy swoje dane podane). Ja kupuję i tak online, a co najwyżej odbieram zakupy lub robię zwroty w stacjonarnym sklepie, więc mi to rybka,  ale pośmiać można.

Fryzjerki i kosmetyczki - jak podejrzewam - i tak pewnie po zaufanych znajomych robią na lewo, bo z czegoś trzeba żyć. Takie pojebane zasady - jak uczy historia -  zawsze służyły kombinatorstwu i cygaństwu, więc raczej dziwne by było, gdyby teraz było inaczej. Kto jest cykorem i nieogarem to jest i takim pozostanie (przynajmniej dopóki mu głód do dupy nie zajrzy), a reszta pozostaje nadal zwykłymi ludźmi z typowymi ludzkimi zachowaniami i instynktami. 

Takie jest moje zdanie, a ludzie niech mówią co chcą.

Póki co Trójca ma ferie. TRZY TYGODNIE opierdalingu nakazanego przez rząd. Będą całe dnie będą musieć siedzieć przed kompem, bo przeco nic innego nie wolno. 

Nie wolno spotykać się z kolegami. 

Nie wolno chodzić do klubów, na mecz, na kręgle, do pizzerii.

Nie wolno pojechać na kolonię.

Nie wolno odwiedzać babci ani dziadka.

Nie wolno samodzielnie myśleć i samemu o sobie decydować...

Trzeba żryć, srać, patrzeć w ekran, oglądać i słuchać każdych wiadomości i potakiwać. 

Gratuluję i życzę powodzenia oraz dużo zdrowia tym wszystkim, którzy tych wszystkich  zakazów i nowych pomysłów na zdrowe wspaniałe życie będą pilnie przestrzegać. 

Byle tylko się wszyscy wreszcie zaszczepili i znowu będzie jak dawniej. 

Hakuna Matata!

wiosna 2021




19 marca 2021

Wycieczka do muzeum, zakup kur i pozostałe atrakcje minionych dni.

Wycieczka do muzeum zabawek w Mechelen


Siedzimy tak w tym domu i siedzimy, bo zimno jak diabli ciągle, a do tego te koronne regulacje obrzydzające życie i funkcjonowanie wszędzie. W końcu stwierdziłam, że coś trzeba w końcu zrobić i gdzies ruszyć dupsko. I tak oto postanowiłam zabrać Młodego do muzeum zabawek w Mechelen. Najstarsza tam kiedyś była z klasą i mówiła, że nawet ciekawie było. Zrobiłam rezerwację online i w poprzednią niedzielę pojechaliśmy z Młodym pociągiem. Już sama podróż była atrakcyjna, bo Młody nie jeździ za często pociągiem a jest w takim wieku, kiedy pociąg jeszcze sprawia wielką radochę. Był podekscytowany.

Drugą atrakcją tej wycieczki było wdepnięcie do nowo otwartej cukierenki donutowej Royal Donuts. Ostatnio będąc z Młodą w Mechelen po książki przyuważyliśmy długą kolejkę i balony pod tym przybytkiem. Nie jesteśmy jednak fankami długich kolejek zatem przeszłyśmy mimo. Młodemu jednak obiecałam donuty. To nie były byle jakie donuty. Ceny tam są zaiście królewskie - 3 albo 4 ojro za jedno ciastko?!! Jeżu kolczasty!  Młody wszedł do sklepiku, popatrzył na półeczki.....
- Jaaaacie, to ja chcę je wszystkie!!!!



Bo te donuty są przepiękne. Jakie tylko kolory. Te z nadzieniem, tamte bez. Z posypką, z m&ms, z wafelkami, kinderkami, polewą zieloną, różową, czerwoną, niebieską.... Aaaaaaa! Młody nie mógł sie zdecydować. Pozwoliłam mu wybrać trzy sztuki, bo w końcu przecież byliśmy na wycieczce, to można zaszaleć. Wybrał. Jednego wszamał od razu na ławce przed Royal Donuts. Dwa zabrał do domu. Niestety się okazao, że te dwa z nadzieniem zabrane do domu okazały się porażką. Były ohydne w smaku dla niego. Siostry zjadły, ale zgodziły się z braciszkiem, że opylenie nutelli łyżką prosto ze słoika dało by takie samo doznanie smakowe. Nie polecamy zatem nadziewanych donutów królewskich.

Po tym słodkim posiłku udaliśmy się w stronę Nekkerspoel, gdzie mieści się muzem. To 15 minut wolnego marszu od centrum. W drodze dopadł nas deszcz ze śniegiem, ale na szczęście zabrałam parasol i Młody sobie go niósł dumnie. Spodobała mu się też rzeczka koło torów - straszna była, taka głęboka.
Mechelen Nekkerspoel


W końcu dotarliśmy do muzeum. Muzeum ma trzy piętra. Na początku, na pierwszym pietrze był dział z lalkami z różnych krajów i epok. One są przerażające te lalki brrrr, co do tego oboje się zgodziliśmy. szybko przeszliśmy więc dalej. Potem był dział z różnymi klockami, były zabawki cyrkowo-jarmarczne, jakieś roboty, pojazdy.... Najciekawszym miejscem był dział z kolejkami elektrycznymi. Długo tam się kręciliśmy. Ludzi nie było zbyt wielu, więc nie trzeba było się spieszyć, bo nikt się nie pchał z tyłu ani nie poganiał. Tu i ówdzie można było wcisnąć jakiś przycisk, a wtedy część wystawy ożywała - coś grało, jeździło, kręciło się, świeciło... Bardzo to fajne!




Młody wrócił do domu badzo ucieszony. Wreszcie coś innego niż szkoła, komputer i włażenie na drzewa pod domem. 

Kury "silkie chicken".


W tym tygodniu miało miejsce jeszcze jedno ekscytujące zdarzenie, a mianowicie przywiezienie do domu naszych kudłatych kurek. Wszyscyśmy na nie czekali. Gdy zamawiałyśmy z Młodą, powiedziałam że najlepej jakby były różne. Pani w sklepie powiedziała, że zwykle są czarne i białe, ale niczego nie obiecuje. We wtorek przy odbiorze się okazało, że w naszym pudełku czeka na nas trzy kurki, a każda w innym kolorze. Mamy czarną, białą i rudą! Nazywają się Sunny, Chip i Chuppy. 




Na razie siedzą ciągle zamknięte w tym małym kurniczku, bo najsampierw muszą się trochę oswoić i przyzwyczaić zanim je zaczniemy wypuszczać na ogródek. Są przepiękne i superpuchate i mięciutkie. 
Długo marzyłam, by mieć te kurki w swoim ogródku. I w końcu mam! Chcemy je oswoić, by można było je brać na ręce i głaskać, bo to - ponoć - pieszczochy są. 

Życie i praca sprzątaczki.


A od wczoraj siedzę w domu, bo jestem przeziębiona PRZE-ZIĘ-BIO-NA!!! Kicham, smarkam, pokasłuję, poza tym nic mi nie jest, ale spoko, siedzę se w chałupie i się opierdalam a jakiś debil mi jeszcze za to zapłaci. Buachacha! Mogę się poczuć jak te wszystkie nieroby na zasiłakch czy na pincetplusach haha! 
Śmieszne to jest, że jeszcze dwa lata temu człowiek zasuwał do roboty z grypą, zapaleniem oskrzeli, czy anginą, bólami pleców, mimo że ledwie na nogach się słaniał i mało co  na oczy widział a słaby był jak mucha i każdy miał to w dupie. Gdy tylko człowiek nie wytrzymał i poszedł na chorobowe, zaraz jakiś zjebany doktorek na przeszpiegi przyjeżdżał i próbowal udowodnić, że mój rodzinny lekarz, wszyscy specjaliści, u których się leczę od lat, to tępe dżony, tumany i nieuki, bo on zaledwie na mnie zerknąwszy, wie że gówno mi jest. Jasnowidz kurwa. 

Tymczasem dziś z byle katarkiem człowiek MUSI zostać w domu, choć mógłby spokojnie bez problemacji pójść do roboty, bo zaraz jakiś inny cwaniaczek w garniaku przyleci na przeszpiegi i dostaniemy mandat, za narażanie świata i całej ludzkiej populacji. 
Tak czy owak jedno jest pewne ani wcześniej, ani teraz moje zdrowie i samopoczucie nikogo nie obchodziło ani nie obchodzi. Mówiąc "nikogo" mam na myśli tych, co to ustalają te wszystkie prawa, regulaminy, zasady, czyli tych, którzy mają na uwadze tylko i wyłącznie swoje własne kieszenie i  interesy, a dobro zwykłych pospolitych zjadaczy chleba mają tam gdzie słonko nie dochodzi.

No ale co człowiek zrobi? Nic nie zrobi! Siedze se w domu i piszę te wszystkie głupoty na blogu. Nie ukrywam, że było mi bardzo przykro i nie fajnie dzwonić wczoraj rano do klientki i powiedzieć jej, że nie przyjdę jej posprzątać w domu, gdy wiem że w weekend ma urodziny i że sama ma problem ze sprzątaniem, bo ma już po 2 operacje każdego z kolan za sobą, bo ma już swoje lata i całe życie ciężko harowała za marne pieniądze. Przykro mi, bo nie jestem poważnie chora, tylko przeziębiona i mogła bym pójść do pracy. Przykro mi, że do dzisiejszych dwóch klientek nie mogłam pójść posprzątać. Jedna ma 80 lat, druga blisko 90. Obie mieszkają same. Ich mężowie nie żyją od lat. Takie babcie czekają zawsze na sprzątaczkę, by raz w tygodniu czy raz na dwa tygodnie ogarnęła im chatę, bo same już ledwie łażą, a lubią mieć czysto, no i lubią czasem pogadać. Nie lubię iść nagle na chorobowe, bo to jest nie fajne dla moich klientów. Co innego planowany urlop, kiedy mogą się przygotować, zorganizować kogoś z rodziny do pomocy, czy poprosić o zastępstwo, a co innego nagłe poinformowanie, gdy one już są przygotowane, że Magda przyjdzie posprzątać. 

Do tego jeszcze musiałam pojechać na ten obrzydliwy test covidowy. Sama radość popitalać w to zimno rowerem 10km tylko po to, by dać se wepchać do nosa szczotkę do butelek. To był mój pierwszy test. Młoda miała rację - to boli. Choć normalsi mówią, że to tylko jest nieprzyjemne. Kurwa, pół godziny mnie nos w środku palił ogniem! No ale cóż, normalsi nie rozumieją też przecież, że kogoś metka od ubrania może kaleczyć, a nas kaleczy, boli, drapie niemiłosiernie. Każda nawet najmiększa i najmniejsza  metka. Każde z nas ma co najmniej jedno ubranie z dziurą, bo czasem trzeba wyciąć kawałek bluzy czy koszulki razem z metką, gdyż odcięcie to za mało. Niekiedy też wyrywamy to bez rozbierania się, a wtedy dziura bywa jeszcze większa haha. Czasem dostaję od kogoś używane ubrania i widać, że były używane na prawdę i nie mogę zrozumieć, że ktoś nosił je nie zważąjąc na taka gryzącą metkę. Brrrr. Dlatego sobie pomyślałam, że pewnie też z powodu wysokiej wrażliwości dla nas ten test covidowy jest bolesny, choć ci którzy go robią, zarzekają się, że to nie boli. A spitalajcie!
Test w każdym razie jest negatywny, bo właśnie dzwoniłam do doktora, by mi atest kwarantannowy do roboty za wczoraj i dziś wypisał i przy okazji się dowiedziałam, że wynik już jest, czyli szybko, bo wczoraj o 13tej robiłam, a dziś o 13tej już był w naszej medycznej bazie danych. Atest mam odebrać wieczorem. Tu jest to dobre, że jak potrzeba tylko jakiś papier, typu recepta czy taki durny atest, nie trzeba się umawiać na wizytę, tylko wystarzcy zadzwonić do rodzinnego i potem pójść odebrać pod drzwi.

Dziś dzwoniła do mnie też konsultantka z biura, by mnie poinformować, że kończy się moja umowa rowerowa. Co to dla mnie oznacza? Ano że rower elektryczny już będzie od maja mój na zawsze, ale wszelakie naprawy i konserwacja już odtąd w mojej gestii, czyli że pora się rozejrzeć za jakims innym środkiem transportu albo pożegnać z klientami spoza wsi, bo ten rupieć, zwany rowerem elektrycznym (a przez domowników krową) nie długo pewnie całkiem padnie, bo już wszystko w nim wychodzone, po tylu tysiącach kilometrów. Ważniejsze dla mnie jednak, że w związku zakończeniem tej dziwnej umowy, muszę podpisać inną i wreszcie będę dostawać czeki żywnościowe! To dla mnie oznacza około 70€ miesięcznie więcej, czyli nie mało. Pora poinformować moją pierwszą klientkę, do której mam 10 km, żeby sobie poszukała innej sprzątaczki i znaleźć sobie nowego klienta na wsi, żeby nawet z trampka można było chodzić w razie wu :-)

Młody pisał w tym tygodniu "kangura" - matematyczny konkurs. Zgłoszenie wypełniało się jakiś czas temu i całkiem o nim zapomnieliśmy. Młody wróciwszy ze szkoły mówi, że był kangur i że pytania były bardzo łatwe i że może to dla pierwszaków miało być...? He he. Jednak ja poczekam na wyniki, wtedy zobaczymy, czy faktycznie było łatwe, czy tylko mu się tak wydaje. Dwa lata temu miał najlepszy wynik. Rok temu był lockdown. W tym roku oprócz niego, pisał jeszcze drugi klasowy mądraliński. Ciekawam, jak im obydwu poszło i który okazał się lepszy. Oni czasem się o to kłócą w szkole, skurczybyki, ale z drugiej strony dobrze jest mieć konkurenta, bo jak się nie ma z kim ściagać, to zaczyna się człwoiek nudzić. Choć Młody i tak czasem się nudzi. Pani nazywa Naszego "sneltrein Izydor", czyli pociąg ekspresowy. W zeszłym tygodniu, któregoś dnia oznajmił, że tego dnia nawet od pani był szybszy i ona potem tylko do niego patrzyła i ewentualnie poprawiała. Co z tego dziecka wyrośnie, to strach się bać :-)

Ten drugi mądrala ma jutro wpaść do nas z wizytą. Już chyba z pół roku próbuje się wpraszać do nas, ale nie wiedziałam, co jego mama pracująca w szpitalu myśli na temat odwiedzin koleżeńskich w czasie pandemii i wolałam nie ryzykować zaproszeń. Bo wiecie, są ludzie, którzy nadają na tych samych falach i ludzie z innej bajki. Jednak Młody oznajmił, że jedna klasowa koleżanka nawet u tamtego ziomka na nocowanie była, a on się był u niej potem bawić, no to i ja go zaprosiłam. Obaj się cieszą i nie mogą się doczekać na wspólna zabawę.  Takie dziecka to już mogą do nas przychodzić, bo ośmio- ,czy dziewieciolatkami nie trzeba się jakoś specjalnie zajmować. Sami sobie zajęcie znajdą. Pogoda ma być słoneczna, więc będą pewnie gonić po polu, jeździć hulajnogą, czy rowerem, bazgrać kredą po asfalcie, czy inne cuda wyczyniać. Takie mądrale zwykle się nie nudzą, gdy się w dwóch zejdą - taki zawsze coś wymyśli fajnego. No i mamy jeszcze komputer, gry planszowe i zwykłe zabawki... Tylko jakichś naleśników nasmażę, by nie ugłodnieli przy zabawie.









 

7 marca 2021

Nie łatwo jest być ateistą...

Wydawało by się, że zostanie ateistą, czy jak kto woli niewierzącym, to łatwa sprawa. Ot, dochodzisz nagle do wniosku, że nie wierzysz w boga żadnego i już.

A figa!

Nie można ot tak zostać ateistą, gdy człowiek wychował sie w katolickiej rodzinie, w katolickiej wiosce, w katolickiem do obrzygania kraju i jest tym wszystkim przesiąkniety do szpiku kości.

Prawda jest taka, że ja  nigdy do końca nie uwierzyłam w to co mi opowiadano, choć bardzo wierzyć chciałam. Powodów jest od groma i mogła bym na ten temat książke napisać. Nie ma to jednak znaczenia w tym momencie.

Brak wiary i niechodzenie do kościółka oznaczały w każdym razie bycie innym, a bycie innym oznacza wyrzucenie na margines. Jak nie chcesz być wyrzucony na margines to musisz udawać, że jesteś  taki jak inni. Mnie to udawanie raczej słabo szło...

Poza tym, co może takie dziecko, skoro rodzice zmuszają go do chodzenia na religię i do kościoła? Nic nie może, bo jest tylko dzieckiem i musi robić, co mu każą.

Gdy się buntowałam i nie chciałam chodzić do kościółka, były awantury i krzyki oraz oczywiście straszenie piekłem. Zawsze chciałam być dobrą córką i dobrą wnuczką. Zawsze - jak chyba większość ludzi - próbowałam zasłużyć na pochwały ze strony najbliższych i trochę dalszych. Nie bardzo mi się to udawało, bo w moich czasach ludzie nie byli skłonni do chwalenia dziecka w obawie, że mu się w dupie poprzewraca i nikogo nie obchodziło, że dziecku było to bardzo potrzebne, by mogło w siebie uwierzyć... 

Ale co jest w tym wszystkim najgorsze? Ano to, co JA OSOBIŚCIE ZROBIŁAM WŁASNYM DZIECIOM! To że okazałam się takim samym durnym barankiem lezącym za tłumem jak moi rodzice i reszta wioski, i całego kraju. Kazałam moim dzieciom chodzić na religię i do kościoła. Zrobiłam to - tak samo jak pewnie moi starzy i sporo innych ludzi - dla ich dobra! 

BO CO LUDZIE BY POWIEDZIELI?! 

Bo jak one by się czuły, gdyby były jedynymi dziećmi w całej klasie, które nie poszły do komunii, które nie założyły tej bajeranckiej, wycudowanej sukni komunijnej, gdyby były jedynymi, które nie mogły zaprosić gości na przyjęcie, gdyby nie dostały żadnego prezentu a ich koleżanki poprzynosiły by do szkoły - jak to było w chorym polskim zwyczaju - tych wyjebanych w kosmos tabletów, telefonów, zabawek, które podostawały na komunię od chrzestnych, dziadków, wujostwa itd.

Poza tym akurat tak się złożyło, że na parafii pojawili się fajni księża, którzy na prawdę potrafili zachęcić do należenia do tej katolickiej społeczności, którzy nie zmuszali, nie wymagali chujwieczego, a zachęcali na wiele sposobów. Do dziś uważam ich za dobrych ludzi i że gdyby takich było więcej, to być może i moja opinia na temat religii była by inna niż jest dziś. Powiem więcej, nawet pewnie bym nie żałowała tego, że dziewczyny przystąpiły do komunii, gdyby nie drobny fakt, że one mają mi to teraz za złe.

Bo wiecie, one teraz są już prawie dorosłe i mają swoje zdanie i mogą się wypowiedzieć.

Bo właśnie w tym wszystkim najgorsze jest to, że o tym czy ktoś zostanie katolikiem decyduje ktoś inny a nie osoba zainteresowana. CHORE i ZŁE!

Czy mnie się ktoś zapytał, czy chcę być ochrzczona? Nie, nikt się mnie nie zapytał! Rodzina zdecydowała, że zostanę katolikiem. Tak samo jak ja jako matka zdecydowałam, że moje dzieci zostaną katolikami. 

W sumie samego tego faktu ochrzczenia dzieci nie żałuję, bo i nie mam powodu. Co to bowiem zmienia? Ano kompletnie nic. No okej, dla wierzącego zmienia wszystko, ale dla niewierzącego to przecież tylko nic nie znacząca durna katolicka ceremonia, choć katolicy nie bardzo ten fakt chcą akceptować, bo rzadko który jest w stanie popatrzeć na świat z innej niż swoja perspektywy.

Jednak już dalsze moje decyzje uważam za błędne. Zwłaszcza, że przed komunią dziewczyn poważnie się nad tym zastanawiałam. Nie chodziłam przecież już wtedy od lat do kościoła. A jednak dzięki  tej nieszczęsnej komuni "się nawróciłam", bo co ludzie powiedzą, bo znowu będą nas wytykać palcami i obrabiać dupę...

A teraz one mi to wypominają. A ludzie dupę i tak obrabiali, bo w tym to wszyscy katolicy i niekatolicy są dobrzy...

A tu też. Przyjechliśmy do Belgii, gdzie w szkole mieliśmy kilka religii do wyboru i jakoś oczywiste się wydało, że wybrać trzeba katolicym, bo my przecież z katolickiego kraju... Człowiek tak ma wyprany mózg, że nie myśli logicznie w takich kwestiach tylko działa na łapu capu...

Opamiętałam się, kiedy Młody zaczął chodzić do pierwszej klasy, gdzie miał religię, na którą zaczął okropnie narzekać. Tam narzekać... On w ogóle do szkoły nie chciał w piątek chodzić, bo wtedy była "ta głupia, wkurzająca religia". Dopiero wtedy palnęliśmy się w łeb i na następny rok zapisaliśmy go na etykę. Okazuje się, że kilka innych rodziców też tak zrobiło i teraz połowa klasy chodzi na etykę, nieliczni na katolicym i ze dwóch na islam. Fajnie, że TU MAMY WYBÓR! Choć nadal nie wiem, po co w ogóle pchać do szkoły taklie gówno jak religia.

Idźmy dalej. Na każdym kroku mniej lub bardziej katolickie symbole, katolickie gesty, katolickie ceremonie, zwyczaje, katolickie święta, katolickie odzywki. Nie uwolnisz się od tego tak raz dwa.

Nawet tu w Belgii - wielokulturowym i wieloreligijnym kraju ciężko jest być ateistą, a co dopiero w takim pobożnym kraju jak Polska, gdzie jeszcze dodatkowo wszyscy wierzą, że są narodem wybranym, wyjątkowym i są przekonani o swojej wyższości nad innymi religiami i rasami... Tak samo zresztą, jak i np muzułmanie są przekonani o swojej wybraności... Podobieństw zresztą pomiędzy monoteistycznymi religiami jest dużo więcej. Niestety widać je dopiero, gdy człowiek stanie z boku, gdy nie czuje się związany z żadną z grup i gdy te inne grupy też pozna osobiście a nie tylko z katolickich opowieści pełnych uprzedzeń, homofobii i rasizmu... 

Nie łatwo jest być ateistą, gdy się ma katolicką przeszłość, bo ona cię krępuje i mami na każdym kroku. Cholernie trudno jest się uwolnić od katolickich przekonań, które w ciebie od urodzenia latami wtłaczano z każdej strony, z którymi był związany każdy najdrobniejszy aspekt twojego życia. Trudno uwolnić się od katolickiego myślenia i całej reszty, ale da się. Powoli krok po kroku człowiek zrzuca kajdany.

Ciężko jest się też , przynajmniej na początku, przyznać do tego, że jesteś ateistą, że nie wierzysz, że masz zwyczajnie w dupie całą tę katolicka ideologię, bo masz świadomość, że wszyscy twoi dawni katoliccy znajomi i katolicka rodzina powiedzą "no, temu to już się całkiem popierdoliło", że będą nad tobą z litością się pochylać i klepać te swoje dyrdymały na temat ognia piekielnego i pogardy ze strony "normalnych" ludzi, bo przecież oni wszyscy wiedzą lepiej, jak ty powinieneś żyć. 

Ha! Nie ukrywam, że czasem mam dośc tego pierdolenia ludzi, którzy sami w dupie byli, gówno widzieli, gówno słyszeli i nieczego nie doświadczyli, bo tkwią od lat ciągle w jednym i tym samym zamkniętym świecie, gdzie nic się nie dzieje, żyjąc z klapakami na oczach, bo tak wygodniej, ale nie przeszkadza im to drugiego pouczać o życiu... bo słyszeli, jak ktoś mówił, że tamten powiedział, że przeczytał, jak ktoś napisał, co słyszał, że mówili, jak ktoś widział... 

To już nawet nie jest śmieszne...

Jednak ja odkąd opuściwszy Polskę uwolniłam się z katolickiego fanatyzmu  i odkąd poznałam z bliska inne religie i inne kultury, odkąd zaczęłam rozmawiać w cztery oczy z ludźmi, którzy wierzą w różnych bogów albo nie wierzą w żadnych, zaczęłam patrzeć zupełnie inaczej na to wszystko. 

Wreszcie zaczęłam odkrywać realny, prawdziwy  świat. Zaczęłam zadawać trudne pytania. Zaczęłam czytać i samodzielnie myśleć oraz powoli uwalniać się z więzów religii i ograniczonych poglądów, od  strachu i od nienawiści wobec wszelakiej inności oraz wrogości wobec nauki i postępu.

Bo wiecie, oto poznałam osobiście wielu np Muzułmanów i się okazało, że oni wcale nie są potworami i złoczyńcami, jak przez całe życie mi wmawiano. Nie, no kurwa, wyobraźcie sobie, że oni są tacy sami jak ja, ty, czy babcia z Rafałkiem. Mają dwie ręce i dwie nogi, śmieją się i płaczą, kochają i nienawidzą. Większość z nich jest zwykłymi pospolitymi ludźmi, którzy pracują w różnych zawodach - jeden jest zwykłym robolem jak ja czy mój chłop, drugi jest adwokatem, czy dentystą a trzeci bezrobotnym. Niektórzy są głupi a inni mądrzy, niektórzy są mili i przyjaźni a drudzy to zwyczajne homofobiczne skurwysyny - identyko jak w katolickiej Polszy... Wszyscy są po prostu ludźmi i tyle.

Przyglądając się z bliska temu wszystkiemu zajarzyłam, że  żadna religia nie jest bardziej posrana od drugiej. Wszystkie mają jednaki cel: władza i pieniędze. 

To wszystko jednak nie ważne. Ważne, że koniec końców zrozumiałam, że wiara w rzeczy nadprzyrodzone nie jest mi do niczego potrzebna, że przynależność do grupy religijnej bynajmniej nie czyni z nikogo lepszego człowieka. Obawiam się, że częstokroć wprost przeciwnie... Największe wszak skurwysyństwa odczynia się dla bozi i w imię bozi takiego czy innego.

Ja nie potrzebuję, by ktoś obiecywał mi cuda wianki po śmierci czy też straszył karą. 

Dla mnie nagrodą za bycie dobrym jest zwyczajny uśmiech na twarzy drugiego człowieka, dobre słowo, czy inne oznaki zadowolenia tak ze strony ludzi jak i innych istot. 

Mnie wrodzona empatia i wrażliwość mówi co jest dobre a co złe. 

Jestem na tyle inteligentna, że  potrafię powiązać przyczynę ze skutkiem. Wiem zatem, że jak komuś zasadzę z laczka to on będzie okazywał ból, złość albo smutek a widok smutnego człowieka jest dla mnie karą. Albo mi odda i zaczniemy się napierdalać, a wteedy i mnie będzie bolało. 

Wiem, że jak powiem komuś jakiś komplement, pomogę mu, czy zwyczajnie będę miła, to zobaczę radość na jego twarzy i to będzie dla mnie nagrodą i że nie ma to nic wspólnego z żadną religią, bo to naturalna, wrodzona umiejętność każdego człowieka. Ba, nawet zwierzęta to potrafią.

Jak można wierzyć, że wiara w jakiegokolwiek boga jest dobra, gdy każdego dnia słyszy się o zabijaniu ludzi, o gwałceniu kobiet, o mordowaniu dzieci "W IMIĘ BOGA" i tak, także w imie tego katolickiego "dobrego boga". Jestem pewna, że teraz w tej minucie właśnie ktoś cierpi, właśnie ktoś umiera dla boga lub z powodu boga. 


Tylko tak, faktycznie, prawie zapomniałam o najważniejszym. By zrozumieć pewne rzeczy, najpierw trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu. Bo wiecie, jak człowiek se mieszka w takiej np Polsce, to łatwo jest mu wierzyć, łatwo siedzieć z tymi klapkami na oczach, bo jak gdzieś ktoś zabija w imię religii to gdzieś w chuj daleko i przecież to nie ma nic a nic wspólnego z katolikami, bo przecież tylko w Polsce mieszkają prawdziwi katolicy, a Polska jest narodem wybranym i ci katolicy którzy mordują i gwałcą w imie religii to nie są katolikami.... Tak mi przynajmniej wmawiano przez lata. 

Ileż to ja razy słyszałam, że Belgia to kraj bezbożników, że tu to sami niewierzący mieszkają, a potem przyjechałam tutaj i się okazało, że spotkałam tu mnóstwo ludzi pobożnych i wierzących, mnóstwo katolików... Wielu z nich jest czarnoskórych... Z czego wniosek, że wierzący katolicy  mieszkają też w innych krajach i na innych kontynentach, a nie tylko w Polsce, jak się niektórym chyba wydaje... To oznacza też że w aktualnie trwającyh wojnach religijnych katolicy są zarówno ofiarami jak i katami, choć w tak spokojnym kraju jak Polska może być trudno w to uwierzyć. Ja takie przynajmniej odnoszę wrażenie czytając różne artykuły, wpisy czy komentarze w internecie. Nas to nie dotyczy, to znaczy że to nie istnieje... To jacyś obcy, czyli na pewno źli i gdzieś daleko, czyli nigdzie... Oj tak, w Polsce jest łatwo wierzyć w dobro religii i lepiej żyć z klapkami na oczach i wierzyć w wyjątkowość swojego narodu... Choć teraz po trosze jakby powoli zaczynają ludzie oczy przecierać, a i o niejakim świętym Karolku coraz więcej można ciekawostek oficjalnie przeczytać. I dobrze. Najwyższa pora się trochę ogarnąć i opóścić powoli jaskinię.

Mam też świadomość, że dla wielu ludzi wiara w boga czy inne para normalne zjawiska  jest ważna i potrzebna, bo zwyczajnie nie potrafią w inny sposób poradzić sobie z prawdziwym życiem, bo może nie znają dobrego terapeuty czy psychiatry w okolicy. Wiara w niebo na pewno nie jednemu pomogła poradzić sobie z cierpieniem, chorobą czy śmiercią, bo wiara daje ludziom nadzieję...

Ja nie wierzę w żadnego  boga. Nie jest mi to potrzebne, ale nie mam nic do wierzących. Do momentu, przynajmniej, kiedy któryś mi nie próbuje mówić, jak mam żyć i w co wierzyć. Wtedy bierze mnie zwykły wkurw i nie ręczę za siebie... 

Mnie nie potrzeba wiary w rzeczy nadprzyrodzone. Wystarczą mi te, które istnieją.

Ja wierzę w to, że warto być dobrym dla innych żywych istot, bo wtedy świat lepiej wygląda i ja lepiej się w nim czuję. Choć nie wierzę, że wszyscy są z naturzy dobrzy, bo spora część to zwykli skurwiele.

Ja wierzę w serdeczność i przyjaźć pomiędzy ludźmi bez względu na ich kolor skóry, religię, preferencje seksualne i inne różnice. Choć sama nie potrafię się zaprzyjaźnić, bo nikomu nie ufam.

Ja wierzę w wiedzę, naukę, rozwój, odkrywanie świata  i postęp. To o wiele bardziej się przydaje niż wiara w cuda i czekanie na mannę z nieba.

Ja wierzę, że radość życia, dobra zabawa i żarty są o wiele lepsze od umartwiania.

Ja wierzę, że wiara w siebie i swoje możliwości jest lepsza od życia na klęczkach i wiary w swoją marność i znikomość. 

Wierzę w siebie. Wierzę w moje dzieci i małżonka i wielu jeszcze innych ludzi. 

Nie potrzebuję się też martwić życiem po śmierci, bo w tym realnym jest od cholery do zrobienia.

A poza tym nawet jakby ten bóg istniał i faktycznie był łebskim i wszechmocnym gostkiem, który faktycznie stworzył cały świat i człowieka takim jaki jest, to chyba powinno się też wierzyć, że ten gostek nie odpitolił fuszerki i że wszystko jest tak jak powinno być i że trzeba się tym cieszyć, a człowiek dostał po to ręce, nogi, mózg i emocje by ich używać, a nie tak z pizdy przypadkowo albo na udry c'nie...?

Więc używajcie może swojego ciała, zmysłów i pomyślunku, by uczynić świat (choćby swój najbliższy) lepszym. 

Wasze ręce mogą tulić drugiego, mogą trzymać narzędzia przy pracy, ale także obsługiwać sprawnie karabin.

Wasze nogi mogą was przenosić z miejsca na miejsce, ale mogą też kogoś kopnąć.

Wasze usta mogą wypowiadać miłe słowa i całować, a mogą też pluć jadem.

Wasz mózg tym wszystkim steruje i to od was zależy do czego go wykorzystacie. Bóg nie ma z tym nic wspólnego, to wy jestescie właścicielami swojego ciała i swojego mózgu, więc nie ma co swojej głupoty, chamstwa czy lenistwa usprawiedliwiać jakimś bogiem. 



P.S. To jest stary, dawno temu napisany wpis, kiedy dopiero byłam na drodze do wolnosći, ale akurat dziś przyszedł jego czas (czytaj: bo nie mam nic lepszego do opublikowania).