Poprzedni tydzień był dziki.
W poniedziałek odwiedziłyśmy z Najstarszą okulistkę. W necie było kilka niepochlebnych opinii pod jej adresem, ale kobietka okazała się bardzo sympatyczna. Natomiast, gdy poprzednim razem, kilka lat temu, udaliśmy się do wychwalanego i polecanego przez wszystkich okulisty, to stwierdziliśmy, że to prostak, menda i cham, jakby powiedział Ferdek, i że nasza noga więcej w jego gabinecie nie postanie. Przy czym na wizytę do tej babki czas oczekiwania wynosi miesiąc, a do gostka co najmniej trzy. Przeto nie koniecznie trzeba wierzyć we wszystko, co ludzie mówią, dopóki samemu się człowiek nie przekona, jak jest.
We wtorek miałyśmy rozmowę z CLB, która w sumie nie wiele nowego wniosła, a głównie potwierdziła dotychczasowe ustalenia w kwestii specjalnej ścieżki szkolnej dla Najstarszej. Choć nie, babka przedstawiła kolejny nowy program z nowymi możliwościami pomocy młodemu człowiekowi oraz dwie instytucje wspierające autystyków. O tym opowiem więcej, gdy sama się więcej dowiem i gdy doczekam się na spotkanie z nimi, bo lista oczekujących jest długa. Ale nie pali się.
W środę wystartował nowy rok szkolny.
Młody, nasz epicki dziewięcioletni piątoklasista, szedł do szkoły pierwszego września z nowym tornistrem-lodówką ubrany w kostium stracha na wróble, bo można było przyjść przebranym, to czemu nie skorzystać. W tym roku szkolnym tematem wiodącym w naszej szkole i przedszkolu jest „geluksvogel”, co znaczy tyle co szczęściarz, ale dosłownie to ptak szczęścia, czy szczęśliwy ptak. A co w praktyce oznacza, że szkolne życie i szkolne zajęcia będą się sporo kręcić zapewne wokół przyrody, dobrego samopoczucia, relacji społecznych itede itepe.
Dla Najstarszej rozpoczynającej 6 klasę zawodówki ten dzień był dniem czysto informacyjnym. Zaczynali później, niż w normalne dni, przy czym każda klasa miała wyznaczony inny czas i miejsce. Szkoła ma obecnie dwie siedziby oddalone od siebie około 2km, a lekcje odbywają się w obudwu. Czasem na jedną godzinę musi młodzież naginać z trampka do drugiego budynku. Co, moim zdaniem (i chyba większości ludzi) jest lekko porąbane.
Zarówno Najmłodsze jaki Najstarsze Dziecko jest zadowolone ze szkoły i chodzą chętnie. Nie to, że tam od razu w podskokach czy na skrzydłach, ale z bardzo pozytywnym nastawieniem, a to najważniejsze przecież, by dobrze zacząć. Potem już jakoś pojedzie.
Średnia jest z kolei zadowolona, że nie musi już chodzić do żadnej szkoły i że może się uczyć tego, na co ma akurat w danej chwili ochotę i kiedy ma ochotę i że w dowolnej chwili może sobie zrobić przerwę, przełożyć naukę i nikomu nic do tego. Wszystko planuje i realizuje sama i dobrze jej to idzie. Niekiedy bowiem belfer i szkoła bardziej przeszkadzają niż pomagają. Jednakowoż nauka domowa nie jest dla każdego. Mnie by się zwyczajnie nie chciało uczyć małych dzieci w domu. Co prawda uczenie tak inteligentnych, ciekawych świata i żądnych wiedzy dzieci jak Młoda i Młody to pewnie by była bułka z masłem, ale nie zmienia to faktu, że to by trzeba było jeszcze przy tym lubić być kurą domową na cały etat, bo jakoś nie wydaje mi się, by można było jednocześnie pracować i uczyć dzieci, szczególnie dzieci, którym przyswajanie wiedzy i rozumienie świata przychodzi trochę trudniej, niż Młodemu i Młodej… Ja tam jednak lubię czasem pójść do roboty i pozbyć się choć na chwilę z domu dzieci, bo ja jestem zła kobieta.
W pierwszy dzień września Młoda odebrała drugą porcję szczepionki. Tym razem trafiła jej się wredna stara zgrzybiała i niemiła suka przy szczepieniu, która w dupie miała nadwrażliwość Młodej. Takie egzemplarze to się powinno izolować od społeczeństwa a nie wysyłać do szczepienia dzieci i młodzieży. No ale to tylko moja bezczelna opinia.
W sobotę byłyśmy z Młodą na weselu odbywającym się w ogrodzie u sąsiadów. Wreszcie wolno organizować duże imprezy, to ludzie nadrabiają zaległości. Tu była zaległa imprezka na trochę ponad 100 ludzia. My byłyśmy do pomocy, czyli w celach zarobkowych, ale pojedlim, popilim, potańczylim. Naszym zadaniem było przygotowywanie (do spółki z rzeźnikiem) i wydawanie bułek z kiełbasą, szaszłyków i hamburgerów. Tyle że ja to się tam nie napracowałam, bo tylko buły kroiłam i podawałam Młodej, a to ona zbierała zamówienia, pakowała mięcho do buł i gawędziła z gośćmi. Muszę tu rzec, że byłam w szoku, jak jej to szło. No kurde, jakby już z 5 lat stała za ladą. Młoda Para była wielce zadowolona i pełna podziwu dla Naszej Córki. Ludziom smakowało żarcie (albo byli wygłodzeni) i ciągle stali w kolejce po bułę. Rzeźnik też sporo pochwał zebrał. I faktycznie kotlety z wieprzka były paluszki lizać omniomniom.
Oprócz bułek mieli na tym przyjęciu ogrodowym kram pizzowy z jakąś dziwną zwijaną pizzą, którą - jak Młodej udało się zaobserwować - jakieś dziecko jadło łyżką haha. Był też samoobsługowy namiot z najróżniejszymi napojami i deserami. Pogoda była idealna na imprezkę pod gołym niebem. A my miałyśmy okazję zobaczyć, jak wygląda belgijskie wesele ogrodowe i oczywiście musiałyśmy dołączyć do tanecznego „pociągu”, czy jak kto woli „węża”, który tutaj nazywa się „polonaise”, czyli polonez i swoje źródło ma właśnie w polskim tańcu, z tym, że we flamandzkim wydaniu to jest ni mniej ni więcej nasz polski pociąg, w którym wszyscy muszą wziąć udział. No, przynajmniej zawsze próbuje się wciągnąć w to każdego tuptając pomiędzy stołami i ciągnąc ludzi za fraki. Poloneza tańczy się na każdej imprezie flamandzkiej (i chyba też holenderskiej) zarówno dorosłej, jak dziecięcej.
Kilka domów dalej odbywała się chyba, jeśli wierzyć napisom przy drodze, komunia w ogrodzie. Choć po tym, co się działo, to śmiem twierdzić że wątpię czy to komunia… albo przynajmniej zastanawiać się, co to za komunia. Nie znamy tych ludzi, bo dopiero, co się przeprowadzili. Impreza była przez dwa dni. Wczoraj, gdy wieczorem przejeżdżałyśmy obok, Młoda stwierdziła, że to prędzej jakaś satanistyczna biba, bo namioty na czerwono oświetlone ha ha. Nasza druga nowa (epitety, jakimi ją tu się określa, lepiej przemilczę) sąsiadka wracała stamtąd nawalona w cztery dupy. W pierwszy dzień wbiła na w/w wesele, skąd została wywalona na zbity pysk, bowiem jeszcze zanim się tu przeprowadziła, już darła z tymi ludźmi (i wszystkimi innymi, nas nie wyłączając) koty. Więc wbijanie teraz na krzywy ryj do kogokolwiek na imprezę to raczej słaby pomysł. Ale kto głupiemu zabroni. Drugiego dnia skończyło się na wizycie policji, bo darli mordy i ogólnie drama jakaś była, choć akurat przegapiłam ten spektakl, gdyż nam się zachciało nad rzekę jechać. To nie pierwsze odwiedziny radiowozu u tej sąsiadki w każdym razie. Kurde, mieszkamy na super spokojnej, super przyjaznej ulicy, wśród fantastycznych ludzi i nagle sprowadza się taki skurwesyn i psuje wszystkim krew. Ale przynajmniej jest o czym plotkować haha. Ot, uroki życia wiejskiego.
Weekend w każdym razie uraczył nas świetną słoneczną pogodą. W niedzielę zatem korzystaliśmy ze słońca. M-Jak-Mąż sobie rowerował w pojedynkę, a ja woziłam dzieci skuterem po okolicy. Najpierw zabrałam Młodego do Wemmel, pipidówy pod Brukselą, która choć ogólnie mało przyjazna dla nas, jeśli idzie o ludzi, to posiada urokliwy zameczek i stawy pełne ptactwa wodnego. Młodemu bardzo się tam podobało i bardzo miło spędził czas obserwując kaczki i biegając po mosteczkach i ścieżkach. No i on lubi jeździć na skuterze, a to głównie chodziło w tej długodystansowej wycieczce skuterowej.
Pod wieczór Młoda zapytała, czy nie znam przypadkiem dobrego miejsca w okolicy nad wodą na fotografowanie zachodu słońca. Znałam. Pomknęłyśmy zatem na naszym pierdzikółku do prowincji Antwerpia nad pewien urokliwy zakręt Skaldy, który znam z rowerowych wycieczek z Małżonkiem. Młodej się też spodobało to miejsce. A potem pokazałam zdjęcie Młodemu i zawołał WOW! Epicko! I teraz muszę jeszcze raz tam jechać.
Nie wiem, czy już kiedyś mówiłam, ale my mieszkamy praktycznie na granicy trzech prowincji, a przy tym mamy rzut beretem do Brukseli. Jednym słowem wszędzie blisko.
Tutaj zakończę pisanie, a na zakończenie pokażę moje iphone’owe fotki z niedzielnych wycieczek. Młoda na pewno zrobiła o wiele lepsze swoim Nikonem, ale mnie moje wystarczą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko