27 listopada 2021

Jak się zostaje Legendą i reszta naszej szarej codzienności

 Chłopiec Legenda

Młody ma nową ksywę w szkole. Mówią na niego Legenda, czyli ten mały spokojny chłopiec, wyglądający jak dziewczyna, który przeskoczył klasę. Młodemu bardzo odpowiada to określenie, bo tylko podkreśla jego oczywistą epickość. Ciągle o sobie mówi „epicki Izydor” i że dla epickiego Izydora to czy tamto wyzwanie tudzież zadanie to pestka. Przyjęła się ta epickość jak nic i dodaje mu pewności siebie i motywacji. Cały świat Izydora jest epicki, bo Izydor potrafi zobaczyć wszędzie epickość świata. Ma ponadto olbrzymie poczucie humoru i jeszcze większą wrażliwość oraz nieziemską empatię.

 Epicki Izydor jest bardzo inteligenty, a jego samoświadomość jest jak na 9-latka po prostu niesamowita. Młody jest w pełni świadomy swoich zalet i swoich wad. Zna swoje mocne strony i swoje słabości. Mocne strony ciągle doskonali a ze słabościami walczy. Przy tym podobnie jak starsza siostra i reszta rodzinki musi wszystko wiedzieć na swój temat dokładnie. Ciągle nad sobą pracuje. Ciągle siebie odkrywa. Nie ustaje też w odkrywaniu tajemnic świata. Każdego dnia o coś pyta i nad czymś rozważa. Jest inny, niż większość dzieci w tym wieku. Jest inteligentniejszy o wielu rówieśników. Więcej myśli i więcej wie, niż przeciętny dziewięciolatek. Przeskoczył z trzeciej klasy do piątej, gdzie ma ciągle świetne wyniki. Jest lubiany przez wszystkich. Zawsze broni słabszych i kocha zwierzęta. Nosi epickie, niepowtarzalne imię Izydor (które po angielsku można zapisać: Easy Door), ale możecie go nazywać Legendą. Nie obrazi się. 

Młody miał mieć jutro występ chóru na wsi pod kościołem, ale rząd ogłosił wstęp do kolejnego lockdownu i znowu niczego nikomu nigdzie nie wolno. Występy grudniowe też wielce prawdopodobnie będą anulowane. Spotkania chóru BYĆ MOŻE  nadal będą możliwe, tylko naryjce dla wszystkich dzieci obowiązkowe. Zastanawiamy się, czy będą też w maskach śpiewać, bo to mogło by być dosyć nowatorskie podejście do śpiewu… Człowiek już nie wie, czy się śmiać, czy pukać w głowę.

Młody nakręcił się na zimową wycieczkę zoo, bo od początku pandemii żeśmy nie byli w zoo, a teraz w grudniu znowu będzie świetlne show i już się trochę napaliliśmy, żeby kupić bilety łączone - zwierzęta i światła. W Mechelen mają być dinozaury, w Antwerpii Alicja w Krainie Czarów. No poszedł by, zdjęć porobił na stworzenia popatrzył. Ale jak zapodadzą lockdown to guzik z tego będzie. Chuj im wszystkim na grób. I chuj z tą pieprzoną pandemią.

Niekontrolowany bałagan w szkole średniej.

Tymczasem w szkole Najstarszej jest nadal galimatias. Nie wiem, czy to bardziej z powodu koronnych komplikacji, połączenia się szkół, czy braków kadrowych. Najpewniej wszystko po trochu składa się na cały ten cyrk. Kto mieszka w Belgii, zapewne doskonale wie, że w szkołach brakuje nauczycieli do różnych przedmiotów i chętnych do pracy nie ma, zaś dzieci przybywa, bo z całego świata tu przecież ciągną nie wiadomo po jaką cholerę. Zatem szkoły najdziwniejsze rozwiązania wymyślają, by jakoś temu zaradzić, a kombinowanie zajmuje im dużo czasu. 

Praca w takich warunkach, nadmiar zajęć, stres to prosta droga do popełniania błędów na każdym kroku. Nie mam ostatnimi czasy zbyt wielu kontaktów ze szkołą średnią, bo sytuacja Najstarszej się ustabilizowała, przeto zbyt często nie zwracam uwagi na to, jak to funkcjonuje. 

Jednak właśnie zbliża się wielkimi krokami koniec trymestru i szkoła zaczyna brać się za porządkowanie spraw uczniowskich. Dostałam właśnie mejl informujący mnie o licznych nieusprawiedliwionych nieobecnościach córki. Patrzę na smartschool…  Ki czart? Wagaruje? Niemożliwe! Jak moje dzieci nie chcą iść do szkoły, to zwyczajnie mówią, że nie idą i nie idą. Wypisuję im zwolnienie, gdy jeszcze mamy, albo wysyłam do lekarza. Albo zostawiamy nieusprawiedliwione i srał to jeż i my też, ale zawsze wiem, że nie była na lekcji. Mamy umowę, że kilka razy do roku zwyczajnie mogą nie iść do budy, gdy wyjątkowo nie czują się na siłach. Moje dzieci nie cyganią, bo nie mają powodu. Poza tym mają autyzm. Autystycy nie cyganią. Tak jak i my nie cyganiliśmy naszych starych, bo nie mieliśmy powodu, gdyż też pozwalali nam czasem zostać w domu ot tak. My tego nie wykorzystywaliśmy i moje dzieci też nie przeginają. Jeśli są zdrowe oczywiście… Dlatego wiem, że nie wagarują bez mojej wiedzy, bo mogą za pozwoleniem matki i ojca. Moje relacje z dziećmi są dosyć specyficzne, bo i też wszyscy jesteśmy wszak dość specyficzni. Jak masz autyzm, to zasady życia normalsów cię nie obowiązują i nie kierujesz się ich wytycznymi, zaś im twoje też pewnie psu na buty się zdadzą, bo oni nie mają autyzmu, a to wszystko zmienia… No ale szczegół. 

Smartschool mi pokazuje 9 nieobecności nieusprawiedliwionych. W Belgii jedna nieobecność to pół dnia (do przerwy południowej i po przerwie południowej). Gdy kogoś nie ma cały dzień, to ma dwie nieobecności. Co nadal w tym wypadku daje kilka dni.

Za tyle nieobecności nieusprawiedliwionych  już można stracić prawo do dodatku szkolnego (trzeba oddać, jak się wzięło), gdy CLB zgłosi do urzędu. 

No ale dobra, przyjrzyjmy się tym nieobecnościom. Przyglądam się i coraz większy nerw mnie bierze. Ja pierdolę, co znowu za burdel?! 

W zeszłym roku Najstarsza miała miesiąc nieusprawiedliwiony bo Amba zjadła zwolnienie ze szpitala i od rodzinnego. Winę zwalono na pocztę, którą byłam te zwolnienia wysłała. Dziś mam co do tego ogromne wątpliwości. To jednak chyba była szkolna Amba.

Teraz znowu to samo. Ostatnia „nieobecność” to dzień, w którym córka była na stażu. Nie wiem, czy wg szkoły powinna być w dwóch miejscach na raz, czy kichuj. Przedostatnia, to „legalne wagary”, bo bolał ją brzuch, za które to wolne usprawiedliwienie córka zaraz na drugi dzień wrzuciła do skrzynki w sekretariacie (specjalna skrzynka na usprawiedliwienia). 

Do tego mamy podejrzane nieobecności w czwartki  i piątki, w które to dni córka chodzi na później za zgodą, a wręcz zleceniem mentorki, gdyż w jeden dzień jest na pierwszej lekcji francuski, z którego jest zwolniona, a w drugi dzień jej klasa chodziła na staże, a ona była jedyną osobą, która jeszcze nie miała stażu i dla której rano nie było nauczyciela mody.

Napisałam zatem zaraz mejl, że coś się tam chyba komuś potentegowało, po czym wyłuszczyłam te wszystkie powyższe i inne podejrzenia. Mejl wysłałam do pani z sekretariatu i do mentorki. Obie odpowiedziały w 5 minut. Pierwsza użyła zwrotu „Beste Mevrouw”, czyli Szanowna Pani, czyli zwracając się bezpośrednio do mnie oznajmiła oficjalnie, że w takim razie oni się temu bliżej przyjrzą. 

Natomiast mentorka użyła po prostu zwrotu „Beste”, który nie ma adekwatnego odpowiednika w języku polskim, ale tak oficjalnie zaczynamy większość mejli urzędowych zwracając się zarówno do znanej nam osoby (np dyrektora, wychowawcy, szefa) jak i nie znając adresata, czyli pisząc np do jakiegoś bezosobowego urzędu lub całej grupy osób. 

Mentorka jednak w swojej wiadomości bardziej  zwraca się do pani z sekretariatu odpowiadając mi, bo pisze (z wyraźnie wyczuwalną pomiędzy wierszami irytacją), że zostawiła PRZECIEŻ rozkład staży mojej córki w sekretariacie uczniowskim i że niniejszym potwierdza, iż Najstarsza była tego a tego dnia na stażu. Do tego oznajmia, że w tym i tym dniu (inna „nieobecność nieusprawiedliwiona”) moja córka była razem z nią poznawać zakład tapicerski, o czym też wszak pisemnie poinformowała…

Jako się rzekło, burdel. Tam jedna pomyłka może się zdarzyć, bo nie myli się tylko ten, kto nic nie robi, ale dziewięć?! No panie! I to tylko w przypadku jednego ucznia, a w szkole przecież coś około 2 tysięcy łebków jest. Żeby było lepiej, dziś (czyli dwa dni po tej wymianie mejli) sprawdzam smartschool, a tu Najstarsza ma znowu nową nieobecność w tym dniu, w którym była na stażu. Ja wysiadam!

Poczekam jeszcze parę dni, może poprawią to wszystko. Potem napiszę mejl do dyrektora szkoły i CLB z prośbą, by łaskawie wpierw zrobili sobie w szkolnych papierach, ewentualnie wśród pracowników porządek, zanim zaczną się do uczniów i rodziców przypierdalać. Bo pandemia pandemią, ale moja córka nie będzie do chuja za czyjeś błędy płacić. 

 Pomyśleć tylko, jak ludzie to wszystko drzewiej byli ogarniali, gdy komputerów ni internetu nie było i wszyściuteńko trzeba im na piechotę na zwykłym papierze było liczyć,  za pomocą zwykłego długopisu czy pióra notować. Niewyobrażalne.

Tak czy owak szkoła Najstarszej w przyszłym tygodniu przechodzi na tydzień lekcji online, bo przez grypę i przeziębienia, czyli niekończące się kwarantanny brakuje nauczycieli do prowadzenia normalnych lekcji. Potem są egzaminy na koniec trymestru to te muszą być w szkole. A potem już ferie świąteczne. I tak oto za momencik dopłyniemy do końca roku kalendarzowego. 

Szlachetne zdrowie

W soszialmediach już się chwaliłam moimi nowymi okularami. Wreszcie odebrałam i wreszcie widzę z daleka wyraźnie. Nie będę ich nosić cały czas, ale jak  kiedyś w przyszłości będzie można jeszcze chodzić do kina, to się mi przydadzą. A może kiedyś telewizor sobie sprawimy, jak nie będzie można chodzić do kina, kto wie… Na dalsze podjazdy skuterowe czy rowerowe też będę zakładać, bo na drodze to jednak dobrze widzieć z daleka różne obiekty. Na co dzień jednak nie potrzebuję, bo życie mnie nauczyło, że lepiej wszystkiego nie widzieć. 

Małżonek w końcu stwierdził, że pora powiedzieć lekarzowi, że ma coś z głową i dostał opierdol.

Doktor go ochrzanił że już dawno powinien był o tym powiedzieć, bo niekończące się bóle głowy, na które żaden lek nie działa to nie są rzeczy, które powinno się bagatelizować, a zawroty głowy w pracy i podczas jazdy to już tym bardziej powinny dać do myślenia… 

No cóż, nam już dawno dają do myślenia. Niestety aż za bardzo.  Już dawno temu małżonek się zaczął mentalnie szykować do tego, by pójść po skierowanie na badania, ale biorąc pod uwagę wszelakie znane nam okoliczności, to zwyczajnie się kurwa nie chce o tym nawet myśleć. Nie ma sił ani chęci. Pieniędzy ani czasu. No wiecie, zwyczajnie wolisz pójść do doktora z jakąś głupotą, że np ręka cię strasznie boli i nie dasz rady pracować i w związku z tym trzeba ci zwolnienie. Bo to jest łatwe. Wiesz, że ręka boli cię z tego powodu, że osiem godzin dziennie codziennie albo napierdalasz boszem, albo pistoletem do farby. Nie trzeba tu zwykle żadnych dodatkowych badań ani snucia chorych domysłów na temat przyczyn bólu ręki. Wszystko jest oczywiste. Krótka piłka. Natomiast rzeczy, co do których spodziewasz się wielu badań, wizyt u wielu specjalistów, które musisz skomponować ze swoją pracą i życiem rodzinny  i za które będziesz musiał zapłacić czapkę pieniędzy, z którymi ci się nie przewala, a do tego na koniec możesz otrzymać jakąś niefajną diagnozę, która spowoduje kolejne wizyty u kolejnych medyków… No kurwa zwyczajnie ci się odechciewa. Odsuwasz to od siebie. Wynajdujesz pierdyliard powodów, dla których teraz nie wybierzesz się na tę wycieczkę. Wiesz, że musisz, powinieneś i że w końcu się weźmiesz, ale dziś nie, bo najpierw masz inne ważne rzeczy do załatwienia, zapłacenia… 

 Nie lubimy wycieczek, których dokładnej trasy i czasu trwania ani celu nie znamy. 

Cieszę się jednak, że w końcu się zdarzyło i że teraz już pójdzie, bo jak się powiedziało A, to i B, C, D też trzeba już teraz powiedzieć. No i kurwa mimo wszystko lepiej wiedzieć w te czy wewte, niż snuć jakieś głupie domysły i gdybać, żyjąc tylko nadzieją, że to nic poważnego, a tylko zwykłe zmęczenie i wiek, bo przecie wiadomo, że po przeżyciu pół wieku na tak popieprzonym świecie to łeb ma powód każdego napierdalać. 

Przy okazji okazało się, że lekarz dostał już wyniki badań moich cycków i od razu powiedział małżonkowi, że zaraz po niedzieli mam się u niego meldować na poważną rozmowę, gdyż wyniki nie są specjalnie satysfakcjonujące. Ale mam się nie martwić, bo wykrycie raka cycków w tak wczesnym stadium dobrze wróży na przyszłość. 

Nie wiem, czemu on w ogóle uważa, że miałabym się martwić, przecież to nie covid do chuja pana. Jakaś uczona w piśmie pod którymś moim postem uświadomiła mnie wszakże, że mam szczęście, iż nie znam nikogo, kto miał covid bo ona miała i to było okropne, bo ona była na prawdę chora i z rakiem to nawet nie ma co porównywać, bo na raka są przecież teraz lekarstwa. 

Do dziś próbuję zrozumieć, co jest takiego strasznego w tym, że ktoś PRZEŻYŁ covid i ŻYJE. 

Znaczy w sensie dla tej osoby, bo dla mnie to jednak jest bardzo straszne, że tacy tępi i pojebani ludzie mimo wszystko żyją na tym świecie. Ale jak raszpla czyta przypadkiem ten wpis, to niech wie, że jestem gotowa odszczekać wszelakie obelgi pod jej adresem, jak kopsnie mi działkę tego swojego leku na raka, bo wszelakie znaki na niebie i ziemi wskazują, że teraz mogło by mi się kurwa przydać. Na depresję też wezmę (jak to na raka już się jej skończyło). 

Żarty żartami, ale nie chce mi się iść do tego doktora, bo już prawie zaczął być spokój z lekarzami, psychologami, specjalistami… Młoda chodzi do tego psychiatry co jakiś czas, ale to już tak luzacko, spokojnie, znają się jak łyse konie.  Ten ortodonta już może w letnie wakacje zdejmie jej aparat. Młody już zakończył spotkania z psychologiem i tylko ten test na autyzm zrobimy mu ponowym roku. Jeszcze tylko dietetyk i alergolog, no i zęby Młodego... To parę wizyt i już zaraz, za parę miesięcy się z nimi uporamy i już, już będzie spokój z łażeniem po doktorach. No ale nie, gdzie tam. Trzeba było se coś nowego znaleźć. No kurwa nie chce mi się. Zwyczajnie mam już dość lekarzy, badań i całego tego pierdolenia. 

Staram się nie snuć domysłów, ile nas to wszystko będzie kosztowało, ale nie ukrywam, że to mnie w tym momencie najbardziej z wszystkiego niepokoi. A idź pan w chuj, jak nie urok to sraczka. Końca nie ma.

A tu jeszcze ta pierdolona pandemia, od której ludziom coraz bardziej na dekiel wali. Ani z domu się nie chce wychodzić, bo już nie mogę patrzeć na tych wszystkich spanikowanych, przestraszonych i znerwicowanych ludzi w tych debilnych naryjcach, którzy słuchają trzydzieści razy dziennie wiadomości na temat covida i o niczym innym nie są już w stanie myśleć ani mówić, bo tak już mają banie zryte. I w ogóle debile nie zdają sobie sprawy, że w ten sposób sami się nakręcają i sami sobie powrózek na szyję kręcą. To jakiś kurwa obłęd. Ludziom mózg się całkiem zlasował i ja na to patrzę z coraz większym obrzydzeniem. 

Dobrze, że mam swoje normalne inaczej dzieci i swojego normalnego inaczej partnera. Jakby któreś z nas było normalne (czytaj: takie jak większość) to tylko se w łeb pierdolnąć. Dobrze, że mamy swoje zwierzęta, swój dom z dala od normalnych ludzi, swoje książki i swoje ciekawe zainteresowania. Dobrze, że w naszym domu nie ma ani telewizora, ani radia, ani żadnego innego pierdolonego boga. Dobrze, że wszyscy otrzymaliśmy od Matki Natury mózgi wraz z umiejętnością ich użytkowania. Dobrze, że jesteśmy inteligentnymi introwertykami, że jesteśmy wysoko wrażliwi i że mamy autyzm. Z takimi mocami i w takim składzie wszystkiemu damy radę. 

A teraz idę jeść i spać, póki suka migrena sobie na chwilę poszła. 






24 listopada 2021

Biopsja piersi, czyli jak załatwić sobie wolne ;-)

Tydzień zaczął się wyśmienicie, bo po pierwsze pogoda była w poniedziałek przepiękna. Co prawda cały dzień byłam w robocie i niezbyt się tym słońcem nacieszyć mogłam. Jednakowoż o wiele lepiej robota idzie, gdy za oknem jest pogodnie i jasno. Po drugie Młoda zadzwoniła do mnie, że dzban, znaczy nasza sąsiadka (ta co straszyła, że nam dom podpali, ale prawie się sama spaliła), znaczy najbardziej popieprzona osoba, jaką dane nam było w życiu poznać, się wyprowadzać będzie. Oczywiście nie uwierzyłam jej, dopóki Młody nie przysłał mi zdjęcia tablicy biura nieruchomości pt  „na sprzedaż”, która przytwierdzona jest do ogrodzenia. Od razu przesłałam to do innej sąsiadki. Też jej kopara opadła. Podejrzewam, że cała ulica będzie świętować, jak się te czuby wyprowadzą. Świetna wiadomość na początek tygodnia. 

Nie spodziewałam się jednak, że w tym tygodniu będę się przez większość dni opitalać. Trochę dla mnie dziwne tak nagle dostać kilka dni nieoczekiwanego wolnego, ale tak się właśnie złożyło.

We wtorek, czyli wczoraj odrobiłam do południa swoją robotę i pojechałam na to badanie piersi, które w zeszłym tygodniu mi zalecili. Nie wiem w końcu, czy to punkcja się nazywa, czy biopsja, a przeczytanie internetu po polsku i niderlandzku nie wiele mi pomogło… Niby to 2 różne rzeczy, ale w sumie o to samo chodzi, więc nie będę sobie głowy łamać nad nazewnictwem. To wszakże zwykły pamiętnik a nie portal medyczny czy naukowy….

Młoda zaproponowała, że pojedzie ze mną, bo wrazie jakbym się potem źle czuła, to ona może prowadzić skuter. Skorzystałam z propozycji, bo zawsze to raźniej i weselej w towarzystwie. 

Na dzień dobry zaraz się wkurzyłam, gdy babka w okienku zabrawszy mój dowód pyta się, czy mam skierowanie od rodzinnego? 

Co?! To może trzeba było poprzednim razem powiedzieć, że mam wziąć NOWE skierowanie na badanie cycków, bo pierwsze było tylko raz ważne…?! Zwykle jak idziemy do jakiegoś specjalisty, to potrzebujemy do niego skierowanie od lekarza rodzinnego, ale jak ten specjalista potrzebuje jakichś dodatkowych badań, to sam je zleca i nie potrzebuje na to zgody naszego lekarza. A teraz właśnie nauczyłam się, że czasem potrzeba oficjalnego zlecenia od rodzinnego, mimo że badania zlecił w praktyce inny doktor. 

No ale dobra, co można zrobić, gdy przyszło się na umówione badanie, ale „zapomniało” się skierowanka…? 

Baba mówi, żebym zadzwoniła do rodzinnego i powiedziała mu, by w te pędy wysłał mi skierowanie mejlem. Noooo… nasz doktor jest ostatnimi czasy dosyć humorzasty i jak trafisz na zły dzień, to warczy i burczy… Poza tym może przecież nie być akurat pod telefonem.

No risk no fun. Młoda trzymała kciuki za jego dobry humor i chyba zadziałało, bo tylko się uśmiał, że mi trzeba skierowanie na już. Powiedział, że mi mejlem nie może wysłać, ale kazał dać telefon tej babie… Dałam jej mój telefon, a ona gdzieś z nim poszła… ??? Wróciła po chwili, oddała mi komórkę i mówi, że wszystko git. Kazała siadać.

Jeszcze dobrze nie siadłam, a już mnie woła do rozbieralni.

Badanie samo w sobie jest okej. Odbywa się na leżąco. Faktycznie nic nie boli.

Najpierw dostałam zastrzyk znieczulający… A nie, najpierw babka natarła mnie produktem odkażającym, co było w sumie najgorszym i najobrzydliwszym elementem tego badania. Wiecie, jak cholernie śmierdzi ten alkożel? Ja już myjąc ręce tymi antykoronnymi żelami, mało się nie raz nie porzygam. A cycek przecież zaraz blisko ryja jest. Myślałam, że nie zdzierżę tego smrodu…

Znieczulenie zaczęło zaraz działać.  Szkoda że tylko na ciało. Mój nos pozostał aktywny, jak i pozostałe zmysły. Ta igła do pobierania próbek dosyć zacna jest. Kawał igły znaczy. Babka podglądała na monitorze USG, gdzie tym drutem manewruje w ciele, by trafić do guzka. Potem ostrzegła, by się nie wystraszyć, bo przy pobieraniu próbki to strzela, jak pistolet do przebijania uszu albo do zszywek. Pobrała trzy próbki, co trwało kilkanaście minut. Potem przykleiła mi ogromny plaster i powiedziała, że gdyby bolało, to paracetamol wziąć tylko absolutnie nie aspirynę, bo ona krew rozrzedza… No i że w najbliższych dniach nie mogę się brać za żadne większe porządki ani podnosić prawą ręką niczego ciężkiego. Absolutnie żadnego mycia okien, tego typu rzeczy… No to, mówię, mamy problem, bo ja codzień robię większe porządki, gdyż sprzątaczkom za to właśnie marnie płacą, by sprzątały, dźwigały ciężkie wiadra i odkurzacze i by myły okna. W takim razie muszę poprosić swojego lekarza o zwolnienie na najbliższe dni.

Taa. To że raz do niego zadzwoniłam i miał dobry humor, nie znaczy, że jak drugi raz tego samego dnia mu będę głowę zawracać jakimiś głupotami, to go to nie wnerwi… Mnie by wnerwiło. Nienawidzę nigdzie telefonować, a już szczególnie do lekarzy… Na szczęście nadal miał dobry humor i kazał przyjść po zwolnienie koło siódmej wieczorem. Dobrze, że na tej samej ulicy mieszkamy to nie muszę daleko się fatygować, ale i tak mnie małżonek podwiózł. Dostałam zwolnienie do piątku włącznie. Zatem nieróbstwo do końca tygodnia.  Z jednej strony fajnie, ale z drugiej nie czuję się komfortowo, gdy muszę ludziom nagle powiedzieć, że nie przychodzę. Na szczęście jedna klientka sama do mnie zadzwoniła, żeby nie przychodzić, bo ktoś ma covid i muszą się wpierw przetestować. Innej zaproponowałam, że w przyszłym tygodniu jej posprzątam, bo już miesiąc u niej nie byłam i zwyczajnie uważam, że to nie w porządku wobec babci. Bo młodzi to co innego. Tacy sobie ogarną sami. A babcie i dziadki, którzy sami ledwie łażą, to co innego…

Gorzej, bo kurnik miałam posprzątać, a trociny i słoma są w ogromnych ciężkich worach. Muszę chyba jutro Młodą do pomocy zawołać. Ja mogę gunwo posprzątać, ale ona może przeco przyciągnąć te wory ze szopy i potem je zaciągnąć  z powrotem. Razem damy radę.

Żebym wiedziała, że mi zakażą robić takich rzeczy, bym sobie to inaczej wszystko rozplanowała.  Nic to, poobijać się też czasem dobrze jest…

Zapomniałam się pochwalić, ile mnie to kosztowało, a może kogoś ciekawi. Cena tego badania to bagatela 100€. Dobrze, że miałam jeszcze 2 stówy na koncie, bo po 20stym to czasem mam maksymalnie dwie dychy hehe. Większość Belgów (i pewnie nie tylko Belgów) nawet nie jest tego w stanie zrozumieć, że ktoś może nie mieć na koncie zapasu pieniędzy, że można wydawać całą wypłatę w kilka dni i nic nie oszczędzać. Tymczasem ja nigdy nie musiałam się martwić, że ktoś mi się włamie na konto i mnie okradnie haha. 

W poniedziałek zadzwonię do rodzinnego po wyniki tej biopsji. Zakładam oczywiście, że będą dobre, bo ja nie mam czasu i pieniędzy na jakiegoś raka, poza tym dziś w czasach tak popularnej i kurewsko śmiertelnej  choroby jak korona to na raka trochę było by obciachowo chorować c’nie? Wstyd wręcz. Do tego zero fejmu, bo kogo dziś obchodzą chorzy na raka, serce czy choćby depresję. Phi.

Tymczasem coraz więcej mówi się o kolejnym lockdownie. A ja bym chciała zapytać, gdzie jest kurwa ta wasza wolność i powrót do normalności, na które tak żeście wszyscy naiwniacy liczyli przepychając się do punktu szczepień i potulnie spełniając każde nawet najgłupsze i najbardziej bezsensowne zalecenie rządzących? Cosik chyba nie pykło buachacha. Z każdym dniem jestem coraz bardziej przygnębiona i rozczarowana poziomem ludzkiej głupoty i naiwności. To co zaobserwowałam w ciągu tych dwóch lat pandemi wręcz mnie powaliło, bo jednak mimo wszystko trochę wyżej oceniałam poziom ludzkiej inteligencji i podstawowej wiedzy o świecie, a przede wszystkim zdolność do używania mózgu. 






19 listopada 2021

Mammografia nawet mi się podobała.

 Okazuje się, że ta cała mammografia to jednak jest w porządku. Opowiem może jednak wszystko od początku. 


Gdzieś przed wakacjami wybralam sie na przegląd techniczny do ginekolożki, o czym zdaje się ongiś napomknęłam była już.

Ginka zajrzała, gdzie trzeba, zrobiła jak zwykle cytologię i echo, czyli po naszemu usg. Od dowcipnej strony wszystko perfekcyjnie, orzekła. Jednak w cycku jakis guzek wymacala i mówi, że to jej na cystę wygląda, ale na wszelki wypadek zaleca zrobić mammografię. 
Dała skierowanko. No i do widzenia.

Przyszlam do dom i od razu obmacywać ten cycek. Na macaniu to trza się chyba jednak znać, bo ja tam nic nie wyczułam. Chromolić to. Zapiszę się na te mammografię, ale może za tydzień, czy dwa… 
Potem oczywiście mi to z głowy całkowicie wyleciało i nie wróciło. 
Aż w końcu nadeszła jesień i któregoś pięknego dnia przypadkiem namacałam w końcu ten guzek, który przez te kilka miesięcy zdążył urosnąć na tyle, że nawet w lusterku go widzę. 

Stwierdziłam zatem, że chyba w końcu trzeba się wybrać na to zdjęcie.  Jednakowoż jeszcze parę dni mi zajęło zastanawianie się nad wyborem miejsca, do którego pójdę. Im więcej możliwości, tym wybór trudniejszy. W tym tygodniu zadzwoniłam ostatecznie do przychodni radiologicznej, w której zdjęcie kręgosłupa przódziej robiłam, bo to w zasięgu roweru. Dwa dni później już pedałowałam do tej przychodni podziwiając po drodze przepiękne jesienne kolory lasu i ogródków, bo słońce nawet prześwitywało od czasu do czasu przez chmury, a i ciepło było na tyle, że tylko kamizelkę na sweter narzuciłam.

W internecie ludzie straszyli, że mammografia może być bolesna dla niektórych  i zalecali paracetamol przed badaniem. Młoda stosuje ten trik przed każdą podejrzaną o bolesność wizytą u ortodonty, a dla wwo większość zabiegów ortodontycznych jest bolesna, choć inni najwyżej lekki dyskomfort przy tym samym czują. U Młodej metoda się sprawdza, więc i ja łyknęłam pigułę zapobiegawczo, bo co się będę cykać. Nie wiem zatem, czy to badanie nie boli, czy paracetamol pomógł, więc tego wam dziś nie powiem. Co zresztą i tak nikogo pewnie nie obchodzi. Mnie nie bolało.

Ciekawam była, jak takie badanie piersi wygląda, bo nigdy nie widziałam, a mnie zawsze takie rzeczy zwyczajnie fascynują.Szczególnie ta cała technologia, te urządzenia bajeranckie. Fajne są!


Przyszłam, dałam dowód w okienku i poszłam czekać aż mnie wywołają. Badania umawiane są, jak wszystko w tym kraju, na godziny i nie czeka się długo. Już za kilka chwil przyszła pani radiolog i zaprowadziła mnie do rozbieralni. Gdy się rozewdziałam, zaraz otwarła drzwi z drugiej strony i wpuściła mnie do pokoju badań.


Fikusne te aparaty są. Kręci sie toto, podnosi, opuszcza, cuduje... 

Laska naciągnęła mój cycek i położyła na blacie. Po czym za pomocą jakichś dzyngli opuściła taką jakby plastikowa przezroczystą kuwetę, która rozpłaczyła mój cycek na blacie. Kazała się nie ruszać i poszła coś majstrować przy komputerze. Powiem wam jednak, że ciężko się by było ruszać, gdy jest się uwiązanym za cycka do maszyny.

 To samo zrobiła z drugim. Potem ustrojstwo się obróciło, by można było powtórzyć zabawy ze spłaszczaniem cycków, jeno tym razem z boków. 


Potem jeszcze zrobiła tomografię piersi. Zabawa podobna do poprzedniej, z tym że bardziej hardcorowa, bo wtedy ustrojstwo się rusza i na ryj trza uważać, a tu człowiek jest przeco za cycek uwiązany, czyli dosyć blisko maszyny jest pyskiem i nie bardzo idzie się odsunąć. Nie jest to jakoś specjalnie fajne ni komfortowe, ale nie takie wcale znowu tragiczne.


Nie było to w każdym razie ani bolesne, ani jakoś specjalnie nieprzyjemne doświadczenie, gdyby kogoś opinia normalnej inaczej interesowała. Dziwne po prostu i jak dla mnie ciekawe.


Potem kazała mi się radiolożka na leżance polożyć i czekać na doktora. Czilowałam się próbując zgadnąć, czy chłop, czy baba się zjawi. Po chwili przyszła miła pani doktor i zrobiła mi jeszcze na dokładkę usg piersi. To jest w sumie najobrzydliwsze z tych wszystkich badań. Jeżu, nienawidzę tego zimnego, lepkiego i sakramencko śmierdzącego żelu do usg. Nnno, co do tego ostatniego wrażenia, to - jak znam życie - normalsi pewnie nie czują żadnego zapachu, gdy na flaszce napisane jest „bezzapachowy”. Tylko takim typom jak ja czy moje dzieci będzie się na wymioty zbierać od bezzapachowego zapachu. 


Po badaniu doktorka potwierdziła, że guz póki co nie jest niebezpieczny, ale zaproponowała dla wszelkiej pewności zrobienie punkcji, którą robi się pod znieczuleniem miejscowym i która rzekomo  nie boli. Pożyjemy, zobaczymy.  I to już w przyszłym tygodniu. Punkcji żadnej też jeszcze nie miałam, więc też jestem ciekawa, choć jakby trochę mniej niż mammografii, bo jednak zabawy z igłami mnie zbytnio nie rajcują. 


Za ten wątpliwy masaż cycków zapłaciłam 25 €, czyli jeszcze ujdzie w tłumie, choć znam fajniejsze rzeczy, na które można wydać 25 ojro. 


Dziś pojechałam  odebrać moje bryle, bo baba nagrała w środę na pocztę głosową, że są gotowe, ale okazuje się że dziś i jutro nieczynne z jakiegoś powodu i muszę poczekać do przyszłego tygodnia. Jakoś to przeżyję.

pozytywnych rzeczy tego tygodnia trzeba jeszcze opowiedzieć, że Młody w końcu dostał dodatek szkolny za ten i poprzedni rok. W tych urzędach tutaj to czasem też jest niezły burdel. Jak się nie dopomnisz ze siedem razy, to zapomnij.

W zeszłym roku dziopy otrzymały dodatek szkolny, ale Młody nie. Co było raczej dziwne, bo wcześniej cała Trójca co roku dostawała te pieniążki we wrześniu. Trzeba wam wiedzieć, że w naszym przypadku to wcale nie mała sumka była, bo razem to coś koło siedmiu setek. To nie jest stała kwota i składa się na nią masę czynników, jak dochody rodziny, wiek dziecka czy rodzaj szkoły i temu podobne.

No i nagle Młody nie dostał tej swojej półtorej stówy. No to wystukałam mejl do Parentii ze stosownym zapytaniem. No co w odpowiedzi otrzymałam, że nie dostał, bo w poprzednim roku też mu się nie należało, czyli nie bo nie.


Zgłupiałam, bo może mnie pamięć zawodzi i faktycznie nie było dla niego dodatku w 2019. Pech taki, że od razu nie mogłam ani stosownych dokumentów w szafie znaleźć, ani do Parentii się zalogować, by to sprawdzić. Potem odeszło w niepamięć zasypane pierdyliardem bierzących problemów.

Dopiero w tym roku, jak przyszedł wrzesień, zaczęłam na powrót o tym dumać i czekać na mejl z informacją o ewentualnej wypłacie. 

W tym roku Młoda już nie ma prawa do dodatku szkolnego, bo przeszła oficjalnie na naukę domową, a tylko chodzenie do stacjonarnej szkoły daje uprawnienia. 

Najstarsza dostała, choć miałam obawy, czy po opuszczeniu dużej liczby lekcji w poprzednim roku jej się będzie należało. W opisach wspominają niby 2 lata wagarowania pod rząd, ale wiesz to…?

Dla Młodego nic nie było, więc ponownie zapytałam, informując, że to co mi rok temu odpowiedzieli to mogą o kant dupy, bo to bullshit totalny. No, trochę innych wyrazów użyłam, bardziej kulturalnych, ale przekaz taki sam.

Długo myśleli nad odpowiedzią, ale w końcu w tym tygodniu nadeszło, że Młody nie otrzymał dodatku, gdyż były niejasności, co do jego narodowości. Serio? I dwa lata zajęło im sprawdzanie, jakiej mój syn jest narodowości i czy w związku z tym można mu wypłacić pieniądze na szkołę? To chyba do siódmego pokolenia w tył sprawdzać musieli, bo normalnie to chyba wystarczy, żeby kliknęli parę razy w dokumentacji ojca i matki, do której mają dostęp i tam będzie pokazane. 

Prawda jest taka, że jakby się nie pytać, to nikt by raczej niczego nie sprawdzał i kasiora Młodego by przepadła. Ale wypłacili ładnie to zaległe też, co im się chwali.


Akurat będzie na dietetyka, bo pierwsze wizyty Młodego i Najstarszej już w grudniu i razem wyjdzie 100€, a kolejne już na szczęście tylko połowę ceny. 


Ostatnio zapomniałam napomknąć, że Młody dostał ze szkoły chromebooka. Szkoła na rozkaz z góry zakupiła laptopy dla piątej i szóstej klasy. Małolaty noszą teraz to cholerstwo codziennie do szkoły i z powrotem. Nie, no fajnie, że pracują na komputerach, ale lekkie toć to przecie nie jest. Szczególnie, że gorilla glass mają na ekranach. 


Teraz się cieszę, że kupiłam Młodemu ten wielki tornister z wieloma przegrodami. Mieści mu się tam laptop, książki, śniadanie z termosem herbaty i plecak na basen czy worek na wf, a po lekcjach, jak bardzo się postara to i kurtkę tam wciśnie. Jeszcze bardziej się cieszę, iż kupując w zeszłym roku rower w Decathlonie nie zapomnieliśmy o specjalnej metalowej podstawce na tornister, którą montuje się na bagażniku. Wygoda z tym - stawia torbę, przypina specjalnym paskiem i zasuwa. Nie ma nawet porównania z wożeniem ciężkiego tornistra na plecach. Jak dotąd jeszcze ani razu tornister z lapkiem nie spadł i niechby ten trend się utrzymał do końca roku szkolnego. Lapki są za darmo, ale pozostają własnością szkoły. My i dzieci „tylko” za nie odpowiadamy.


A Młody teraz ma okazję zabłysnąć w klasie, bo komputer to przecież jego żywioł. Na dzień dobry zszokował kolegów i panią szybkością pisania. W ogóle nie patrzy na klawiaturę i pisze z prędkością światła, a żeby było śmieszniej to zmienił se układ klawiszy, bo w domu ma kompa z klawiaturą qwerty, a szkolny to piekielne belgijskie azerty. Młody zmienił zatem na znany sobie układ, co oznacza, że nikt inny z jego laptopa niczego nie napisze, bo klawisze pokazują inne litery, niż to co pojawia się na ekranie po ich wciśnięciu. 


Drugim razem zabłysnął, gdy pani w ramach poznawania laptopów włączyła grę matematyczną, gdzie dzieciom na ich laptopach pojawiały się działania matematyczne i zadania, a poprawne odpowiedzi wprawiały myszy, widoczne na dużym ekranie zamontowanym na przedzie klasy, w ruch. Czyja mysz pierwsza dotrze do mety, ten wygrał. Myszy innych dzieci szły krok po kroku. Mysz Młodego przebiegła trasę biegiem. To że w liczeniu jest dobry, to raz, ale tu bardziej chodziło o to, że poza nim nikt nie wziął pod uwagę ekranu dotykowego, tylko męczyli się z pisaniem i touchpadem. Patrzyli, jak z ironicznym uśmieszkiem relacjonuje Młody, raz na niego, raz na mysz w osłupieniu. 


I wiecie co? Teraz szacun jest. Nagle wszyscy chcą się z nim kolegować, bo ten Izydor, co przeskoczył klasę, to jednak fajny ziom jest. Już zakumplował się z najlepszymi uczniami w swojej klasie. Do tego już kilku szóstoklasistów zagaił. Opowiada z przejęciem, że wreszcie ma normalnych ludzi do towarzystwa, z którymi idzie o fajnych rzeczach pogadać i którzy grają w te same, co on, gry, te same filmy na Netflixie oglądają i ogarniają komputery, a z nudów robią np komiksy i prezentacje. Wreszcie jego poziom, a nie durne haratanie w gałę, czy zabawy dla dzieci, na co utyskiwał w poprzednim roku. 

Ciągle bawi się na przerwach ze starą drużyną, a nawet pozaznajamiał jednych z drugimi, ale z każdym dniem jest bardziej szczęśliwy i zadowolony z chodzenia do piątej klasy zamiast do czwartej.


Ostatnio fejmu mu jeszcze dodało zdjęcie w lokalnej gazetce. Nic specjalnego. Ot, krótka notka na temat chóru dziecięcego, do którego nie dawno wszak się był przyłączył i akurat wtenczas zdjęcia do gazetki robili i się farciarz załapał. Ale wszyscy tę gazetkę dostają za darmo do skrzynki, przeto każdy zdjęcie widział i każdy o tym mu powiedział. Tylko tyle i aż tyle, bo to wszak zawdy miłe, gdy cię nagle zauważają w tłumie i czujesz się wyróżniony, i cieszysz się tą krótką chwilą popularności umacniając poczucie własnej wartości i pewności siebie.


To wszystko zaowocuje kiedyś w przyszłości, bo takie drobiazgi zostawiają swój wielce pozytywny ślad w psychice i zapisują się we wspomnieniach. Takie chwile chwały i radości wszystkim są potrzebne. I dużym i małym. Nie szczędźmy ich zatem innym, a sami też z nich korzystajmy, gdy tylko się zdarzy.










14 listopada 2021

Jasne promienie słońca w jesiennej beznadziei…

 Tydzień roboczo krótki, ale kilka rzeczy trzeba zapisać.

Poniedziałek był bardzo ważnym i bardzo pozytywnym, acz intensywnym dniem



Najstarsza zaczęła staż u tapicera.

Tego pierwszego dnia była z nią do południa asystentka. O 8.30 zaczynały. Odprowadziłam zatem Córkę na rowerze pod bramę, bo to tylko kilka kilometrów od nas. Gdy asystentka przyjechała, ja pognałam do roboty, bo 2 domy czekało na posprzątanie.

Młoda w tym samym czasie odprowadziła brachola pod szkołę. Najważniejsze, by go przez główną drogę przeprowadzić, bo to co kierowcy ostatnio wyprawiają, to ludzkie pojęcie przechodzi. Zaczyna się tu robić  jak w PL, że strach przez ulicę przejść i dziecko samo do szkoły puścić. Jeszcze taki pech, że z naszej strony prawie nie ma teraz dzieci. Za czasów dziewczyn z naszej ulicy cała wielka banda jeździła z kilku klas. Teraz na rowerze oprócz naszego jeszcze jeden chłopak z szóstej klasy jeździ i tyle. Ze szkoły już łatwo, bo nauczyciele przeprowadzają wszystkich we wszystkie strony przez główną drogę. Dobrze jednak, że Młoda uczy się w domu, to w razie biedy brata odprowadzi, gdy ja nie mogę. Po lekcjach też mu pomoże i frytek nasmaży. Dobra starsza siostra.

A ja zasuwając na odkurzaczu ciągle myślałam, jak Najstarszej tam idzie, jak się czuje, czy sobie radzi… 

Wieczorem wróciłyśmy do domu niemal jednocześnie w okolicach 17tej. Okazało się, że nasza stażystka bardzo zadowolona z pierwszego dnia. Przez większość dnia obszywała jakieś materiały, co ponoć świetnie jej szło. Po południu wszywała zamki, ale z tego już nie była zadowolona, bo długo się męczyła. Jednak mówi, że ludzie są bardzo fajni i wszystko jej porządnie wytłumaczyli. 

Jeszcze się wiele nie nagadałyśmy, jak zadzwoniła asystentka, by zrelacjonować ten dzień ze swojej perspektywy. O jaka była zadowolona z naszej Najstarszej! Opowiadała z dumą i radością, że szybko jej szło z robotą i że dokładnie, i że ludzie byli zadowoleni z jej pracy. Cieszyła się też, a wręcz była pozytywnie zdziwiona, że Najstarsza rozmawiała z ludźmi na przerwie. No bo kto by się po autystyku takich rzeczy spodziewał? 

Myślę, ze ona jeszcze nie raz ich zaskoczy. Nas zresztą też, bo ona jest czasem nieprzewidywalna. Robi i mówi co jakiś czas rzeczy, których nikt się po niej nie spodziewa, ale to zawsze jest pozytywne i świetne po prostu.

 Pierwsze koty za płoty. Od przyszłego tygodnia będzie chodzić na staż dwa razy w tygodniu. Mam nadzieję na dalsze pozytywne relacje, choć negatywnych pełnych wkurzenia też się spodziewam.

Tak czy owak cieszę się niesamowicie, że właśnie w takim miejscu ma staż. Praca wydaje się stosunkowo dla niej przystępna choć na pewno nie lekka. Jednocześnie tam może używać i rozwijać swoje talenty do szycia, wykorzystać swój perfekcjonizm i dokładność oraz wrodzone chyba umiejętności obsługi różnych maszyn i urządzeń. Co najważniejsze dziś już jest nadzieja, że kiedyś zostanie tam przyjęta do pracy. Nie ma oczywiście co chwalić dnia przed zachodem słońca, ale nadzieja i perspektywy na przyszłość są niezmiernie ważne, by chciało się żyć.

Młoda ryje do egzaminu z matmy. Pytam jej kiedyś, czy wszystko rozumie, czy daje rady, czy nie potrzeba jej jakich korków czy innej pomocy. Odpowiada szybko, że nie. Spoko jest, ogarniam. Po chwili zastanowienia dodaje jednak trochę zafrasowana, że w sumie to jest jedna rzecz, której nie rozumie. Pytam zatroskana, czy mogę jej jakoś pomóc, myśląc, że ja z matmy byłam przecież dobra i że może jakbym sobie przypomniała, to bym jej wytłumaczyła, co już drzewiej mi się zdarzyło…No więc pytam, czego konkretnie nie rozumie… A ta na to szczerząc aparat nazębny - Nie rozumiem po jakiego ciula mam się tego uczyć! No ludzie, po co FOTOGRAFOWI jakieś durne funkcje?! W czym mi to pomoże przy robieniu zdjęć? 

Uśmiałam się z czuba. Ale co racja to racja. 

We wtorek w końcu wybrałam się do optyka z moją receptą. Młoda korzystając z okazji pojechała ze mną na wieś i wybrała sobie jakieś szalone słoneczne okulary, które były w 50% promocji. Ja wybrałam oprawki za 20€, ale łącznie zapłaciłam 222€, choć też niby jakaś promocja. To nie są tanie rzeczy, ale też prawda taka, że okularów nie kupuje się codziennie. Bryle będą do odebrania za tydzień lub dwa, a mi z 50€ powinni wrócić z ubezpieczenia. 

W środę Młody był po raz ostatni w tym sezonie u psycholożki. Sam stwierdził, że ostatnio świetnie się czuje i że nie potrzebuje psychologa. Świetnie. Psycholożka zasugerowała jednak, byśmy pomyśleli wkrótce o teście na autyzm, bo ziomek wydaje jej się (tak samo zresztą jak mnie) podejrzanie  podobny do  starszej siostry w wielu aspektach. Byłam na tyle zmęczona i rozkojarzona, że nie wpadłam na to, by go od razu do niej na ten test zapisać gdzie po Nowym Roku. Tyle, że takie badanko to blisko 300€ kosztuje… ale mimo wszystko dobrze by było wiedzieć. Dziś już wiemy, ile daje posiadanie wyjaśnienia dla dziwnych zachowań i potrzeb dziecka, a szczególnie w szkole oraz adekwatnego dokumentu.

Napisałam też mejl do dietetyczki z prośbą o dwa spotkania dla Młodego i Najstarszej. Zobaczymy, co odpowie.

Młody ciągle z radością i entuzjazmem chodzi na próby chóru. Jak korona pozwoli, to pierwszy występ będzie miał już w  tym miesiącu, a 2 następne w grudniu. Chcę to zobaczyć! 

Nasz Komitet Rodzicielski szykuje się do grudniowego Wieczoru Sera i Wina, gdzie zgłosiłam oczywiście chęć pomocy, bo bardzo lubię tę imprezę. Pytanie tylko, czy będzie mogła się ona normalnie odbyć, czy znowu wszystkiego nie pozakazują, bo już tam coś stękają barany o zaostrzeniach. Kurwa, dopiero co ogłosili że świat jest bezpieczny i wolny od pandemii, a nagle znowu więcej zachorowań niż kiedykolwiek…  Mówcie se co chcecie, ale dla mnie normalne to to nie jest. Eksperci od siedmiu boleści szlag by ich trafił. W sumie ja wiedziałam, że tak będzie. Każdy myślący chyba wiedział… Nie zmienia to faktu, że znowu jesteśmy w sytuacji (zaplanowanej i pożądanej…?), gdy każdego dnia żyjemy w niepewności i strachu, co jutro będzie, gdy absolutnie niczego nie można zaplanować nawet tydzień naprzód, o miesiącu czy roku nawet nie mówiąc, ale może właśnie oto biega... Pewnym można być tylko jednego. Mamy przejebane i przyszłość radosna, a już na pewno bogata, nas na pewno nie czeka.

Cieszmy się zatem z małych rzeczy, żyjmy tu i teraz, korzystajmy z wszystkiego, z czego dziś korzystać jeszcze możemy… bo jutro znowu możemy nie mieć na chleb. No, może wy będziecie mieć dłużej niż my… My jednak spodziewamy się najgorszego w kolejnych miesiącach i latach, bo dziś już czytamy w gazetach czarno na białym i obserwujemy gołym okiem w realu, to czego każdy rozgarnięty spodziewał się, gdy tylko rozpętano ten pandemiczny cyrk…. Jestem w pełni świadoma, że za kilka miesięcy możemy znowu nie mieć na chleb, czynsz, prąd, ubrania czy leczenie dzieci. Ja wiem, jak to jest i boję się tego. Ale ci którzy biedy jeszcze nie zaznali w swoim życiu, pewnie jeszcze chwilę beztrosko pocieszą się spokojną nieświadomością, czego im życzę, bo w takiej sytuacji lepiej nie wiedzieć, co to na prawdę znaczy nie mieć na chleb… 

Przyszła ponura i zimna jesień. Ogólnie nie chce mi się żyć, boję się marzyć i pozytywnie myśleć o przyszłości, bo wszystkie fakty sugerują, że to niebezpieczne i że nie ma sensu. 

Staram się wstawać odpowiednio wcześnie i właściwą nogą i dzień zaczynać od pobudzającej i poprawiającej nastrój gimnastyki. Dzień kończę czytając w łóżku książkę i słuchając w ciemności i samotności relaksującej pięknej muzyki Beethovena. Dbanie o dzieci i zwierzęta dodaje mi otuchy. Ciężka praca i rozwiązywanie niekończących  się problemów ciągle mnie satysfakcjonuje.  To wszystko trzyma mnie na powierzchni, ale beznadzieja i brak perspektyw ciągnie mnie ku dołowi. Obawiam się ponurej pogody, bo wtedy mogę nie dać rady. Już w ten durny długi ponury beznadziejny chujowy weekend miałam tego przedsmak. Mentalne wyczerpanie i stan mojego umysłu mnie przeraża. Cieszę się, że jutro mogę znowu iść do pracy i czymś sensownym się zająć. Wkurzają mnie te wszystkie jesienne wolne rozlazłe dni. Choć dzieci się nimi cieszą i to jest okej. 







11 listopada 2021

Alkohol w szkole i Polacy po praniu mózgu.

Przed przeczytaniem poniższego artykułu (i całej reszty bloga) radzę zapoznać się ze znaczeniem takich terminów jak sarkazm i ironia oraz skontaktować się ze swoim psychiatrą. Wszelakie podobieństwa występujących tu postaci do osób żyjących są zamierzone. Złośliwość również nieprzypadkowa.

Alkohol a to bardzo ciekawy temat w kontekście emigracji, bowiem różnice pomiędzy Polską a Belgią w postrzeganiu i stosowaniu napojów z procentami są wręcz piorunujące. Potyka się człowiek o to na każdym kroku.

Do napisania o tym zainspirowały mnie wypowiedzi kilku rodaczek, które okazują się być zszokowane i wielce zniesmaczone obecnością alkoholu w belgijskiej szkole, co z kolei we mnie budzi mieszane uczucia. Z jednej strony chce mi się bowiem zwyczajnie śmiać (bo już trochę w życiu widziałam), ale z drugiej jestem trochę przerażona i zniesmaczona reakcją niektórych (mimo tego, że już sporo w życiu widziałam). Pozwólcie, że jedną tutaj zacytuję:

„Belgusy są nienormalne, bo jakoś nie spotkałam się by w polskich szkołach na dyskotekach albo balach przebierańców było piwo dla rodziców”

Po pierwsze „Belgusy”. Ileż w tym określeniu kryje się pogardy. Słysząc to określenie, zastanawiam się zawsze, po co tu jeden z drugim przyjeżdża i tkwi całymi latami (korzystając z wszelakich dobrodziejstw), gdy tak bardzo tym narodem gardzi? No po kiego, pytam się was, tak cierpieć wśród obrzydliwych Belgusów? Nie lepiej żyć wśród swoich mądrych, normalnych, pięknych rodaków na cudownej wspaniałej świętej bogatej polskiej ziemi? No chyba, że to rodzaj katolickiego samobiczowania czy innego tam umartwiania w imię celów wyższych, niezrozumiałych dla takich bezbożnych prostaków jak ja. Przyjeżdżają do tego beznadziejnego złego miejsca, by cierpieć za bezbożników i szerzyć tu swoją patologię mądrość i wiarę.

Mnie w każdym bądź razie jest zawsze cholernie przykro, bo przez osiem lat zaznałam tyle ciepła, przyjaźni, wsparcia ze strony Belgów, co nie zdarzyło się przez 30 lat wśród Polaków w Polsce, a co tylko potwierdza określanie Belgów przez społeczność polską pogardliwie Belgusami. To bardzo wiele mówi o rodakach. Bardzo wiele. I nie mówi bynajmniej dobrze. Więcej, ja sama już czuję się Belguską, zatem i mnie za każdym razem ci Polacy obrażają tymi słowy. A nie, przepraszam, to nie Polacy. To Poloczki. Oko za oko, obelga za obelgę. 

Czym innym jest rzucić „belgusem” czy innym tam epitetem w nerwach, gdy ktoś ci porządnie na odcisk nadepnie, a czym innym nazywanie tym określeniem tubylców na każdym kroku, jak czyni ta wyżej zacytowana delikwentka, która - wielce prawdopodobnie (trochę pofilowałam po chamsku w jej soszjalmedjach) - nie poznała jeszcze osobiście jednego Belga. Z moich wieloletnich obserwacji wynika, że  to zachowanie jest właśnie typowe dla Polaków, którzy zagranicą będąc latami tylko w polskim towarzystwie się obracają i wszystko co belgijskie, nie polskie zawsze krytykują, co jednak zwykle nie przeszkadza im w wyciąganiu rączek po belgijskie pieniążki i czerpania innych profitów wynikających z mieszkania na belgijskiej ziemi. Nie, pieniążki i inne dobra im już jakoś nie śmierdzą belgią.

Po drugie „nienormalni”…

Bo inni niż Polak?! Jakby Polak był jakimś wyznacznikiem normalności, standardów, przykładem, wzorcem człowieczeństwa. Śmiech. Jakby to Polacy zawsze zachowywali się tak jak należy i jakby wszyscy powinni Polaków naśladować. Jeszcze większy śmiech. Ba, niedopuszczalne jest, by gdziekolwiek na świecie ludzie mogli żyć inaczej niż w Polsce, świętować czego innego i w inny sposób, czy w końcu jeść i pić innych rzeczy niż Polacy. Inny niż Polak = nienormalny. 

 Wspomnijmy tutaj jeszcze przy okazji bardzo inteligentną i wiele mówiącą o „naszych” uwagę rzuconą kiedyś do mnie przed świętami przez pewną właścicielkę polskiego sklepu w Belgii, która nota bene - co sama przyznaje - ani jednych świąt nie spędziła w tym kraju, bo zawsze na święta do ojczyzny jeździ(bo tylko tam są normalne święta):

 „Belgowie nie mają żadnych tradycji, bo oni jedzą indyka w święta i piją szampana, to przecież nie jest normalne”. 

Belgowie są nienormalni, bo nie zachowują się jak Polacy. Więcej, Polacy zachowujący się inaczej niż nakazują polskie wytyczne, nie powinni nazywać się Polakami. Ja też jestem zatem nienormalną Belguską i czuję się obrażana systematycznie przez Polaków wspominanych w dzisiejszym wpisie. Sorry, POLOCZKÓW! (taki specyficzny gatunek Polaka… zwykle dosyć zacofany,  niezbyt lotny i bezwzględnie odporny na prawdę, naukę i fakty rzeczywiste, ale chętnie i łatwo wierzący w różne bujdy i zabobony). 

Wróćmy jednak do tematu alkoholu.

Już w 2014, czyli na początku mojego blogowania, wspomniałam tu o tym, jak zdziwiła mnie obecność alkoholu na szkolnych imprezach. Dlatego też i rozumiem zdziwienie innych Polaków. To faktycznie może być szok dla niektórych. 

Tyle tylko, że dziwienie się różnicami to jedno, a krytykowanie i pogarda dla wszelakich inności  i różnic to drugie.

Polakom najwyraźniej bardzo trudno jest zaakceptować fakt, że nie wszyscy na całym świecie żyją i myślą tak jak w Polsce. Myślę, że wieloletnia izolacja i zamknięcie tego kraju ciągle zbiera żniwo. No i katolicyzm, czy ten  tzw polski patriotyzm, które sprawiają, że Polacy uważają się za naród wybrany i nadają sobie wyższość nad innymi narodami, a wszystkimi innymi gardzą. 

Przeszliśmy wszyscy w Polsce niezłe pranie mózgu niestety i dlatego dziś jest jak jest. Dziś zresztą nic wiele w tej kwestii się nie zmieniło, jak widzę… A może nawet gorzej jest, bo Polska mentalnie zdaje się chyba cofać w rozwoju… tak wynika przynajmniej z wiadomości, które pojawiają się co jakiś w naszej flamandzkiej prasie. To jednak trudno oceniać nie będąc tam ciałem i duchem, a tylko z boku patrząc. Z drugiej strony jednak będąc tam ciałem i duchem, a nie widząc z boku to chyba jeszcze trudniej… 

Ja sama w każdym razie leczę się z tego wieloletniego katolickopatriotycznego prania mózgu już długi czas, a jeszcze się nie wyleczyłam. Dlatego rozumiem poniekąd tych, którzy jeszcze nawet nie są świadomi, że ich myślenie sformatowano w określony sposób.  Niektórzy pewnie z tą błogą dla nich, ale wkurzającą dla innych nieświadomością umrą. 

Czy jednak znaczy to, że mam tego nie zauważać, nie reagować? Ani mi się śni! Będę o tym pisać i będę tępić polactwo dla dobra zwyczajnych ludzi, zwyczajnych Polaków, którzy chcą i potrafią się dostosować do zastanych warunków, którzy potrafią zaakceptować i szanować miejsce w którym żyją i które je karmi.

 Jak się komuś Belgia nie podoba, to pakować majtusie, różańce, cyfrowy polsat i zjazd! W czym kurde problem?  Można przecież też innego, bardziej odpowiadającego miejsca poszukać - Ziemia dosyć dużą jest planetą i każdy powinien znaleźć na niej swoje miejsce. 

Przez takich Poloczków cierpią uczciwi, normalni Polacy, bo prawda jest taka, że zacofana, homofobiczna i rasistowska chołota robi nam wszystkim złą prasę, o co na każdym kroku się potykamy w szkołach naszych dzieci, u lekarzy, w urzędach, pracy. Ocenia się nas na podstawie patologicznych zachowań naszych rodaków. Doświadczyliśmy tego nie raz, dlatego ja będę tępić polactwo na każdym kroku i wytykać je palcami i głośno o nim mówić zwyczajnie dla własnego dobra.

Mówiłam tu już kiedyś, zdaje się, co ja myślałam o alkoholu, dopóki nie przyjechałam do Belgii i nie zaczęłam się przyglądać i analizować tego, co widzę. 

Moja rodzina, szkoła, kościół i ogólnie cała tamtejsza społeczność przekonała mnie, że od wypicia dwóch piw w tygodniu zostaje się alkoholikiem. Że alkohol to zło w czystej postaci. Że kobiety nie powinny pić alkoholu pod żadnym pozorem, choć mężczyznom wolno. Że emerytów to już w ogóle alkohol może zabić. Po alkohol sięga tylko patologia. W szkole nie wolno pić alkoholu. Są tylko dwa rodzaje ludzi: alkoholicy i abstynenci, jak pijesz alkohol to automatycznie jesteś alkoholikiem, pijakiem, patologią. Nie ma czegoś takiego jak zdrowe umiarkowane picie alkoholu. Tak mnie nauczono i ja w takie brednie wierzyłam ponad 30 lat! Serio! Bałam się napić piwa, które lubiłam, bo jak raz w miesiącu sobie kupiłam, by wypić do spółki z siostrą czy bratem, matka wyzywała mnie od pijaków. Babcia straszyła mnie piekłem i tym, że wpadnę w alkoholizm. Od jednego piwa w miesiącu! Te młodziutkie wspomniane powyżej Matki Polki pewnie miały podobne matki, babcie i nauczycieli, a jeśli przy tym zetknęły się fizycznie z alkoholizmem, to ich reakcje są w pewien sposób zrozumiałe, a jednak to ciągle one same są swoim największym problemem. Polecam porozmawiać z jakimś specjalistą od głowy albo i samemu próbować wydobyć się z gówna niezdrowych przekonań, zacząwszy samodzielnie myśleć i patrzeć.

 Powiem Wam jednak dziś jedno.

Ja osobiście czuję się cholernie oszukana przez ludzi kiedyś mi bliskich (alkohol to oczywiście tylko jeden z wielu tematów, gdzie mnie w konia zrobiono). Wierzę jednak, że nikt mnie nie okłamał z premedytacją, tylko zwyczajnie przekazał prawdę, w jaką sam wierzył. A prawda jest wszak jak dupa, każdy ma inną. Co zdają się tylko potwierdzać zbulwersowane wypowiedzi Polaków mieszkających w Belgii na temat picia alkoholu czy obecności alkoholu w szkole.

Tutaj alkohol w szkole jest czymś normalnym, zwyczajnym, pospolitym, jak to że po nocy przychodzi dzień i że kury niosą jaja, a krowy dają mleko. W sensie, że dorośli piją piwo, wino, gin z tonikiem itp na szkolnych imprezach a nie że dzieci się tu alkoholem poi, czy coś (kto wie, co jak kto zrozumie nie znając sytuacji). Tutaj tego nikt nie rozkminia. Gdyby Polak powiedział, że go to gorszy, to Belgowie byli by pewnie w szoku i nie rozumieli by, o co w ogóle chodzi. Ba, gdyby to był ktoś, kto kiedyś mieszkał w Polsce i widział, co tam się odpiernicza, to chyba by się w głowę popukał i śmiał by się do rozpuku, na coi ja mam ochotę. No bo przepraszam, ale to przecież właśnie Polacy są znani na całym świecie z tego, że mają problem z alkoholem i jakoś zakazywanie go przez długie lata w szkole nie poprawiło sytuacji c’nie? No więc może trza się jednak puknąć w łeb i zastanowić na tym, zanim się zacznie bredzić bez sensu i jojczyć bez powodu? Czy może teraz w Polsce od patrzenia na piwo też można zostać alkoholikiem? Nie wiem, czego tam teraz uczą młodych przy okazji przekazywania cnót niewieścich i tego typu tentegesów chłe chłe. 

Dla mnie alkohol w belgijskiej szkole to też dziś zwyczajna rzecz i gdyby nie spotykane co jakiś czas utyskiwania rodaków, nawet bym na to już uwagi nie zwracała. Tyle że ja nigdy nie byłam zbulwersowana tym faktem, a tylko lekko zdziwiona i zaciekawiona bardzo. Jeszcze bardziej zdziwiona, wręcz zszokowana byłam długo faktem, że mimo masowej sprzedaży alkoholu na szkolnych imprezach nikt na moich oczach nie nawalił się w cztery dupy, czego spodziewała by m się, gdyby alkohol podano kiedykolwiek w szkole w PL. Pomijając już fakt, że w PL też był alkohol na szkolnych imprezach. Tyle, że pewnie jak nieoficjalnie, wnoszony pod kurtką i że nie piwo tylko wódka, to się nie liczy albo zwyczajnie te biedne zbulwersowane młode mamusie widzą tylko, co chcą widzieć, nawet jak tego tam nie ma… zobaczą drzazgę w oku drugiego, ale belki we własnym to już nie. 

Belgowie piją dużo alkoholu, ale rzadko dużo na raz. Polakom jak pozwolisz pić, to będą pić aż stracą nad tym kontrolę lub zabraknie alkoholu czy pieniędzy. To jest oczywiście duże uogólnienie, ale jednak to w dużej mierze właśnie różni Polaków od Belgów w kwestii alkoholu. Kultura picia, co już wielokrotnie podkreślałam na kartach mego pamiętnika. Nie znaczy to jednak bynajmniej, że żaden Polak nie potrafi pić kulturalnie i z umiarem, a żaden Belg nie upija się do nieprzytomności. W Belgii alkoholizm też jest dobrze znaną chorobą i patologią, a w Polsce ludzie też potrafią pić jak ludzie. Jednakowoż te narody się różnią kulturą picia i rodzajami spożywanych alkoholi. 


Kolejna kwestia to alkohol do jedzenia. Ludzie tu chodzą często do restauracji, barów, kawiarni i to nie tylko miastowi, nie tylko burżuje. Każdy. Młodzi spotykają się z przyjaciółmi z raz w tygodniu systematycznie. Rodziny wychodzą do knajp często na obiady, gdzie rodzice i uprawnione duże dzieci zamawiają alkohol. Emeryci też zbierają się w knajpach w swoich grupach kumpelskich. Większość pije tam jakiś alkohol. Jedno piwo, jedna lampka wina. Czasem dwie, ale nie wiadro w każdym razie. Na poprawę apetytu, na trawienie, na zdrowie, nie żeby się napróć.

Każda rodzina ma w domu alkohol - w garażu skrzynkę ulubionej marki piwa, w lodówce kilka flaszek ulubionego wina, w szafce whisky, gin, rum. Nie ważne bogaty czy biedny, wysoko wykształcony bankier czy zwykły robol po zawodówce. Zapasy różnią się marka i ilością wyboru, ale większość Flamandów ma w domu najróżniejsze alkohole na stanie zawsze. Ale nie są oni alkoholikami. 

Emeryci kupują mnóstwo alkoholu i piją go systematycznie. Ci których znam, ludzie po 70tce, 80tce piją codziennie lampeczkę winka lub jedno piwko. CODZIENNIE! No i może dlatego Belgowie należą do najdłużej żyjących narodów. Kto wie? W każdym razie, jak widać, ich to zdecydowanie nie zabija, jak mi w Polsce wmawiano przez całe życie. 

W końcu dochodzimy do rodzaju pitych alkoholi.

W Belgii piwo, winko. W Polsce wódka to podstawa.

Nie dawno nawet znajomy sąsiadki wspominał wesele, na którym był przed kilkoma laty w Polsce u znajomych Polaków. Ten Flamand wspominał tę imprezę z przyjemnością i wymieniał wszystkie rzeczy, które dla niego były inne i fascynujące. Wódka jednak dla niego była szokiem. Nie to że był tym zgorszony czy coś, po prostu w głowie mu się nie mieściło, że tylko wódka była na stołach, bo w Belgii czegoś takiego na weselach nie widział. Sąsiadka mu nawet nie bardzo chciała uwierzyć (to ludzie z pokolenia moich rodziców).

Nie dawno jakoś wywiązała się też rozmowa o alkoholach u moich nowych klientów. Starsze małżeństwo wypytuje mnie o kraj, z którego pochodzę, zwyczaje itd. No i pytają, czy wódkę lubię, bo wiedzą że w Polsce i Rosji pija się właśnie czystą wódkę. Babcia pyta, czy do posiłku też w Polsce pija się wódkę, ale jej małżonek wyprzedza mnie w odpowiedzi, wspominając że przecież jak byli kiedyś w rosyjskiej restauracji w Antwerpii to do posiłku otrzymali wódkę i jeszcze musieli kieliszek za siebie rzucić, by się rozbił, dzięki czemu zapamiętali dobrze tę restaurację i ten dzień. Belgowie jednak nie piją wódki na codzień. Piją piwo i wino. Niektórzy, zwykle bardziej zamożni, pijają też np koniaczek. Tyle, że to jest kieliszek a nie cała flacha. Wódkę czy inne tego typu trunki często też do różnych drinków dodają.

Belgowie preferują bowiem lekkie alkohole, w małych ilościach, ale często, praktycznie codziennie. Polacy dużo mocnego na raz przy jakiejś konkretnej okazji. 

To jest spora różnica, a jednak mam podejrzenia, że wielu rodaków nie potrafi (albo nie chce) jej dostrzec ani zrozumieć jej konsekwencji dla zwykłego obywatela i postrzegania alkoholu przez społeczeństwo.

Teraz moje wspomnienia z PL.

Pracowałam w bibliotece w centrum wsi, koło szkoły, gdzie był też sklep oraz kościółek.

 Codzienny obrazek to faceci szczający pod murem albo pod drzewem, bo po piwsku szczać się chce a jeszcze kilka piw przed zamknieciem sklepu trzeba obalić.

 Codzienna rzeczywistość to kilku mieszkańców płci obojga od rana do wieczora stojących lub siedzących w tym sklepie z piwem w ręce. Niektórzy nie będący w stanie nawet ustać prosto bez podpierania ale świetnie opawiadających sprośne dowcipy i przeklinający. A wśród tych pijusów i smrodu przetrawionego alkoholu dzieciaki z tornistrami stojące po lekcjach po lizaka albo na przerwach przylatujące po bułkę. Od czasu do czasu ktoś bardziej cywilizowany zadzwonił po policję, ale na hasło „policja” albo  „obce auto” wszyscy chowali piwo pod sweter i wychodzili ze sklepu. Wszyscy święci, nikt nie widział, nie słyszał, nie powie.

Ważne jednak, że na szkolnej imprezie nikt piwa nie wypił, bo to by było straszne, gorszące, szokujące i karygodne. 

I uwaga, moja wioska to nie był przecież jakiś patologiczny wyjątek! To przecież typowa polska wioskowa i małomiasteczkowa rzeczywistość! Mąż jeździ co roku do Polski i tam w swojej wsi chodzi do sklepu. Obrazek jak wyżej, tyle że w wakacje dziatwa nie ma tornistrów. Nic się nie zmieniło zatem w ciągu tych kilku lat mojego tam niebytu. Należy zatem podejrzewać, że te młode dziewczyny mogą mieć podobne wspomnienia i doświadczenia z ojczyzny. Tyle, że Belgia to NA SZCZĘŚCIE nie jest druga Polska i dobrze by było być tego świadomym przekraczając granice. Widzę jednak, że wielu nie jest.

Inny obrazek, widziany systematycznie przez takie czy inne polskie okno, czy gdzieś tam podczas takich czy innych wędrówek po tamtym kraju czy po gazetach lub internetach. Zatrzymuje się auto, w którym siedzi cała rodzina. On i ona z przodu. Z tyłu troje czy dwoje dzieci. Wysiadają. Kierowca się przerwraca i nie moźe wstać, bo tak jest pijany. Dobrze jednak, że w szkołach nie podają piwa, to tylko z imienin i wszystkich świętych rodzinę wiezie pijany kierowca, a po pasowaniu ucznia i dnia babci wracają wszyscy trzeźwi. 

W Belgii nie pije się pod sklepami. A nie, sorry, czekaj, wróć. Widuję od czasu do czasu pod sklepami albo w krzakach chłopów w ubraniach roboczych z piwem w ręce. Mówią zwykle po polsku albo po rumuńsku i są pokazywani palcami przez tubylców. Ciekawe, czy ich też gorszy widok piwa na szkolnej belgijskiej imprezie…? 

Dlatego właśnie mając w głowie ciągle te i podobne obrazki, śmiech mnie zbiera na to zgorszenie Matek Polek na widok piwa sprzedawanego na belgijskich imprezach szkolnych, z których to imprez nikt nie wychodzi pijany, nikt nie rozbija flaszek o mur (tak robią systematycznie polscy sąsiedzi naszych flamandzkich znajomych), nikt nie szczy pod szkolnym murem, no i po szkolnej imprezie nie musi wstępować na piwo do sklepu. Tragedia po prostu.

Ludzie, a czy wy potraficie trzeźwo ocenić otaczającą was rzeczywistość? Zobaczyć rzeczy takimi jakie faktycznie są, a nie jakimi wam kazano myśleć, że są? Czy potraficie przyjąć do wiadomości, iż to że wasz sąsiad, wujek, ojciec, partner, wy sami (niepotrzebne skreślić) nie zna umiaru w piciu alkoholu, nie potrafi się kontrolować, to wcale nie znaczy, że inni ludzie nie potrafią pić kulturalnie i z umiarem?  

 Zapomnijcie choć raz, o tym co mówił wam jakiś czarny na religii i co babcia wam mówiła potrząsając przed wami różańcem. Spróbujcie użyć raz własnego mózgu, własnych zmysłów, własnej wiedzy i doświadczenia, a potem wyciągnijcie całkowicie samodzielnie z tego wszystkiego wnioski. Wbrew temu, co mówią, myślenie nie boli ani diabeł nikogo przez to nie opęta (raczej wprost przeciwnie).

Tylko uwaga. Wyniki myślenia samodzielnego i trzeźwej oceny rzeczywistości mogą być dla was zaskakujące a nawet szokujące. Może się nawet okazać, że dwa i dwa to wcale nie jest siedem, jak wam mówiono, a zwyczajnie cztery, jak mówi matematyka.

Ja dziś, jako w miarę wolny i świadomy człowiek, samodzielnie decydujący o swoim życiu, testuję najróżniejsze piwa i lubię sobie zwyczajnie od czasu wypić piwerko po robocie albo w weekendzik. Systematycznie wypijam lampkę wina lub piwko z moimi klientami po skończonej pracy. Dziś wiem, że to wszystko jest normalne, zwyczajne, ludzkie i nie ma w tym nic a nic złego ani gorszącego.

Od czasu do czasu wypijam cydr, piwko czy lampeczkę winka razem z moimi nastoletnimi (ale uprawnionymi do legalnego spożywania i zakupu alkoholu) córkami i także nie widzę w tym niczego zdrożnego ani złego. Od tych córek wiem, że większość ich rówieśników również pija od czasu do czasu alkohol razem ze swoimi rodzinami podczas rodzinnych uroczystości. Bo po pierwsze, jak możesz, to nie jest to takie ciekawe, jak zakazane rzeczy. Po drugie, lepiej jak dziecko wypije to piwo pod okiem matki i jak jest okazja wtedy porozmawiać o zagrożeniach z tym związanych, niż jak próbuje tego z równie niedoświadczonymi rówieśnikami. 

Opinie można na temat alkoholu mieć różne. Można alkohol lubić i go nie lubić. Można go pić jak ja albo być abstynentem jak mój mąż. Pięknie jest się róznić i ciekawie jest wymieniać się doświadczeniami i opiniami. 

Jednak gdy ktoś mi mówi, że jestem głupią, nienormalną Belguską, bo sprzedaję i piję alkohol na szkolnej imprezie to powinien się liczyć, z zaliczeniem plaskacza na swoim paskudnym ryju, gdy będzie w moim zasięgu a i w necie potrafię być suką, gdy ktoś mnie wkurzy, choć staram się być w miarę kulturalna ale raczej bardzo kąśliwie i złośliwie kulturalna…

 Niby mam świadomość, że jak komuś mamusia naturcia rozumku mało dała to on biedaczyna nic na to nie poradzi, ale też ja nic na to nie poradzę, że mam alergię na głupotę i polactwo i że z każdym dniem mniej mnie obchodzi, co ludzie poczują, gdy o nich napiszę. 

I uwaga, w tym wpisie nie chodzi o przekonywanie kogokolwiek do picia alkoholu, ale o przekonanie do samodzielnego myślenia i zajęcia się przede wszystkim ogarnięciem własnego życiowego pierdolnika a nie cudzego. 

I o szacunek należny temu krajowi i ludziom, wśród których się mieszka oraz wdzięczność za dobrodziejstwa, z których się tu korzysta. Jeśli jednak uważa się, że Belgia i Belgowie na szacunek nie zasługują i że nie mają niczego wartościowego do zaoferowania, to nie widzę najmniejszego powodu, byście tu tkwili. Pakujemy się i wracamy do ojczyzny. I niech was gówno prowadzi. 











7 listopada 2021

Osiem lat we Flandrii nam właśnie minęło

Ferie jesienne dobrze nam się kojarzą, bo to na tych właśnie feriach w roku 2013 przeprowadziliśmy się z Brukseli do Flandrii. To oznacza, że mieszkamy tu już 8 pełnych lat. Nie do wiary!


To było osiem trudnych, ale też osiem dobrych lat. Mimo, że z domu prawie się nie ruszamy, przeżyliśmy mnóstwo przygód. Niektóre były wesołe, na wspomnienie innych włosy stają dęba i ciarki przechodzą. Wszystko jest spisane w tym pamiętniku, który też już przecież ósmy rok prowadzę, bo pisać zaczęłam zaraz, jak tylko internet nam podłączyli. Czytając dziś własne stare wpisy wspominam nasze przeżycia, nasze problemy, nasze smutki i radości dnia powszedniego. Widzę też, jak bardzo zmieniło się moje spojrzenie na świat i poglądy oraz system wartości i priorytetów. 

Jestem przekonana, że niektórzy znajomi z poprzedniego życia, czyli przedbelgijskiego, raczej by mnie dziś nie poznali. Powiem więcej, mam podejrzenia, że sporo z nich nie chce mnie dziś znać i wstydziło by się przyznać publicznie do znajomości ze mną i wytyka mnie palcem jako coś obrzydliwego i godnego pogardy. Szczególnie ci, którzy utknęli w miejscu i nie chcą albo nie mogą się z niego ruszyć, którzy boją się zmian, wiedzy, prawdy oraz postępu i którzy nienawidzą inności i nie akceptują odmiennych poglądów.

A ja byłam zawsze inna niż reszta, ale teraz po ośmiu latach we Flandrii poświęcanego na obserwację, doświadczanie oraz zadawanie trudnych pytań i szukanie na nie odpowiedzi jestem już w ogóle inniejsza od tych tam z tamtego obcego świata. Wiem, że dziś za cholerę nie odnalazła bym się w Polsce. Co się raz zobaczyło, usłyszało i zrozumiało to się nie odzobaczy, nie odsłyszy, nie odzrozumie. 

Dobrze, że mi się udało wyrwać na świat i że moje dzieci mogą dziś żyć w miarę normalnym i w miarę wolnym kraju. Co przyszłość przyniesie, nie wie nikt, ale nie ukrywam, że nie chciała bym, nawet w najgorszych koszmarach sobie nie wyobrażam, my moje dzieci musiały żyć w takim miejscu, gdzie promuje się rasizm, homofobię, gdzie człowieka pozbawia się prawa do decydowania o sobie, o swoim ciele, wyborach życiowych, gdzie próbuje się wszystkim narzucać patologiczną, destrukcyjną religię, gdzie chore średniowieczne ideologie i prawo odbierają młodym ludziom życie… 

Dobrze, że nas tam nie ma. 

Dobrze, że jesteśmy tutaj, gdzie co prawda raju nie ma, ale przynajmniej na razie idzie w miarę godnie i w miarę bezpiecznie żyć. 

A żyjemy ciągle dosyć intensywnie, choć nibywiedziemy bardzo zwyczajne i pospolite życie. Intensywność bierze się stąd, że jest nas 5 ludzi i jeszcze więcej zwierząt, a z każdym jest zawsze trochę takich czy innych problemów, a nie mamy nikogo do pomocy, bo nie dysponujemy tu żadnymi ciotkami, wujkami, dziadkami, kumplami a pieniędzy mamy na styk, a co za tym idzie, nieustannie musimy kombinować, by wszystkiemu sprostać. Co stosunkowo łatwym się zdawało, gdy dziatwa była mniejsza i gdy wszyscy czuliśmy się zdrowi i silni jak byczki. Bo wiecie, nawet brak pieniędzy ani tym bardziej wszystkie inne problemy nie są tak dotkliwe, gdy zdrówko wszystkim dopisuje. Gdy jednak to czy tamto niedomagać zacznie, człowiek traci lekko grunt pod nogami. Gdy co raz to nowe niedomagania pojawiają się systematycznie u kolejnych członków załogi, to już na nogach bardzo ciężko jest ustać. Problemy zdrowotne, nawet niewielkie ale liczebne, dosyć szybko sieją spustoszenie w portfelu, a w głowie straszliwy zamęt.

Czasem doprawdy nie wiadomo, gdzie ogon jest a gdzie głowa. Wiem, że już to sto razy pisałam, ale cóż, nie polepszyło mi się ostatnio, a raczej wprost przeciwnie. Mózg mi się zlasował od nadmiaru zadań do wykonania i ma dosyć wyraźne objawy przegrzania. Dosyć często się zawiesza i laguje. Okropnie mnie to wpienia. Nienawidzę siebie w takim stanie. Przez 40 lat przyzwyczaiłam się do tego, że szybko i sprawnie myślę i działam, że mam dosyć dobrą pamięć, że potrafię robić 5 rzeczy jednocześnie, że zawsze mam chęć do działania i siłę do walki, że żeby nie wiem co, to ja i tak a jak. No i że kto jak kto, ale ja zawsze widzę szklankę do połowy pełną, a jutro wzejdzie słońce i będzie lepszy dzień. 

Tak było, ale się zbyło. 

Czasy mamy takie, że optymistą być raczej jest ciężko, o ile nie jest się przy tym bardzo naiwnym albo bardzo głupim. Najbliższy czas raczej cukierkowo się nie zapowiada przynajmniej pod względem finansowym. Ceny towarów i usług już są ciężkostrawne dla zwykłych roboli, jak my, a będzie przecież tylko gorzej, co chyba już nawet najwięksi naiwniacy zdążyli zakumać…

Jednak z optymizmem u mnie jeszcze nie jest tak źle, jak z myśleniem i realizacją myślenia. Niedowład mojego mózgu mnie przeraża. Nadal nie wymyśliłam, jak go zresetować i przywrócić ustawienia fabryczne. A tylko roboty co raz mu dokładam, bo to bo tamto, bo siamto owamto.

Staram się raz w tygodniu pisać coś na blogu, by rozładować trochę niepotrzebnych i toksycznych myśli. Pomaga odrobinę. Lepsze to niż nic.

Miniony tydzień też był zakręcony, choć niby ferie, to mniej dziać się powinno. Poniedziałek był beznadziejny. Są czasem takie wolne dni, kiedy człowiek o wiele chętniej by do roboty poszedł. No i to był taki dzień. Budzisz się i nawet nie chce ci się wstawać, ale i tak wstajesz o szóstej czy góra o siódmej, bo przecież masz obowiązki no a poza tym wkurza cię zwyczajnie leżenie w tym łóżku. Znaczy mnie konkretnie ono wkurza, bo czy ciebie też, to nie wiem. 

Wkurza mnie, bo jak leżę obudzona, to od razu wszystko zaczyna mnie boleć i od razu mi się odechciewa tego leżenia bezczynnego. Wstaję i zabieram się do roboty - karmię zwierzęta, nastawiam pranie, wynoszę kuwety, składam wyschnięte pranie, rozwieszam wyprane pranie, nastawiam kolejne, jem, szykuję jedzenie, sprzątam no i dotąd jest okej. Niestety z robotą wyrabiam się z pomocą małżonka zwykle w parę godzin i potem pozostaje tylko bezczynność. Niezaplanowana bezczynność jest cholernie męcząca. Są takie dni, że nic się nie chce i na nic się nie ma siły, ale brak zajęcia bardzo irytuje i wyczerpuje. Poniedziałek był takim dniem bezsensownym i zmarnowanym.

Wtorek już był lepszy, bo hej ho hej ho do pracy znów się szło. Kolejne dni podobnie, a przy tym jeszcze różne dodatkowe zajęcia były. W środę np pyknęłam z Najstarszą do banku, by zeskanowali jej dowód, bowiem osiemnastkę skończyła blisko rok temu i odtąd ma już niezależne konto, a jeszcze w banku nie była, bo jakieś lokdałny nie lokdałny. Dopiero jak nie udało się konta w aplikacji Itsmy założyć za pomocą karty bankowej, to nam uświadomiło, że trza się udać chyba do banku wreszcie… I tak też uczyniliśmy. Tyle, że nie wiem, czy teraz apka współpracuje z kartą bankową, bo jeszcze nie chciało się Najstarszej za to zabrać. Zarobiona kobieta jest przy minecraftingu i temu podobnych… 

Co to jest Itsmy? O tym mam zamiar osobny post stworzyć, bo to coraz bardziej się popularne robi i pewnie nie długo każdyn będzie musiał mieć w telefonie. Apka zastępuje czytnik dowodów i w sumie w ogóle dowód. Służy bowiem do identyfikacji, logowania do instytucji rządowych, banków i wielu innych firm no i do podpisu elektronicznego…. Dla mnie bomba i często używam… No ale o tym innym razem.

Najdzikszym dniem tego tygodnia był piątek. No i tu trzeba wspomnieć, jak zabłysnęłam z rejestracją Najstarszej do ginekologa, bo to był hit tygodnia.

Ginekolożka, do której syćkie trzy chodzimy, pracuje na co dzień w jednym z okolicznych szpitali. Pacjentki przyjmuje jednak zarówno w gabinecie przyszpitalnym jak i prywatnej praktyce u nas na wiosce. Przy czym rejestrowanie do obydwu gabinetów odbywa się przez szpital, czyli ten sam numer telefonu, na który się dodzwonienie graniczy, nawiasem mówiąc, z cudem. Nienawidzę tam dzwonić. Już prawie znienawidziłam „Cztery pory roku” Vivaldiego, bo tyle się tego osłuchałam w oczekiwaniu na połączenie… 

Przy rejestracji najważniejsze, by powiedzieć, gdzie ma być ta wizyta. No i my zawsze na wiosce chodzimy, bo to 5km, a do szpitala jakieś 16km. Tym razem jednak jakiś błąd w systemie wystąpił. Dobrze, że oni tu automatycznie przypomnienie esemesem przysyłają i że tam jest napisane, gdzie ta wizyta jest. I że akurat przeczytałam ten sms. 

W środę rano otrzymałam to przypomnienie. Zerknęłam.  Tak, wiem, ginekolog, okej. Chowając telefon do kieszeni uświadomiłam sobie, że moje oczy widziały  „Szpital NMP” a nie nazwę wsi. What? Wyjmuję, czytam ponownie. WHAT?! No kurde, święcie byłam przekonana, że zamówiłam wizytę u nas a nie tam. No dobra, możemy jechać i  do szpitala, tylko dobrze by było to na 100% wiedzieć… 

Dzwonię. Cztery pory roku. Wszyscy konsultanci są zajęci. Proszę czekać. Cztery pory roku. Wszyscy konsultanci nadal są zajęci. Vivaldi. Kaszana na lini. Brak sygnału. Dzwonię od nowa. Ze względu na zbyt dużą ilość dzwoniących nie możemy cię teraz obsłużyć zadzwoń ponownie za chwilę…. Dzwonię. Vivaldi… Po kilku godzinach dzwonienia z przerwami na robotę udało mi się dowiedzieć, że faktycznie w szpitalu ta wizyta. Nie wiem, czy to ja nie powiedziałam, gdzie chcę wizytę, czy to oni po anulowaniu pierwszej wizyty (bo Najstarsza miała szkolną wycieczkę) i ustalaniu nowej inne mi miejsce wybrali. 

W piątek rano po ujarzmieniu nurofenem migreny (tak, kuźwa, znowu) poleciałam do roboty. Po powrocie  zjadłam jakieś stare ziemniaki z mlekiem i zobaczyłam, że właśnie zaczęło lać. Kozacko. Założyłyśmy te wszystkie poncza, portki nieprzemakalne i pojechałyśmy. Nie rozumiem dlaczego mój kask nie ma wycieraczek. Przecie ja nic nie widzę, jak pada. Łapą przecieram, ale to słabo pomaga. Jak te ludzie motórzą w deszcz? Pewnie mają kaski z wycieraczkami… W drodze powrotnej nawet nie padało, więc wdepnęłyśmy do sklepu po trochę szamy. 

W domu rozwdziałyśmy się z przeciwdeszczowców, po czym załadowałyśmy Luśkę do skrzynki i pojechaliśmy znowu do weta, bo królik schudł kolejne 200g przez 3 tygodnie i wyraźnie zaczął się gorzej czuć. Tym razem dostała jakiś zastrzyk i syrop, który podaję jej 3 razy dziennie, za co mnie już nie lubi bardzo, bo chyba jej nie smakuje. 

Miejmy nadzieję, że jej się poprawi, ale nie powiem, bym się dobrze czuła, gdy naszej małej Lusi coś dolega. Ciągle o niej myślę. Nawet spać nie mogę spokojnie. Dla nas te wszystkie puchate maluchy są jak dzieci. To przecież nasza rodzinka. 

Ginekolożka przepisała Najstarszej piguły na sztuczne wywołanie okresu. Ostatnie badania krwi wykazały bowiem zero estrogenu. Jednak zaleciła też pójście do dietetyka, bo Najstarsza musi spróbować jakoś choć trochę przytyć, gdyż niedowaga, czego sami się wszak od dawna domyślaliśmy, jest tu główną przyczyną braku menstruacji, a i inne problemy też w przyszłości może powodować. No ale weź przytyj! Ja wiem coś na ten temat, a to wszak moja córka jest. Opierdoli wagon ciastek, osiem świń i trzy woły i nic to w jej tuszy nie zmieni. Najstarsza jednak nie żre, tyle co ja żarłam za młodego i to widać. No, panie, nie powiem, by głodowała. Nie wiele jest też potraw, których nie lubi. To dwójka młodszych ma problem z tolerowaniem jedzenia takiego czy innego. Ona lubi i mleczne potrawy, i mięcho z ziemniakami, i warzywa… i chleb… Ale faktem jest, że nie znamy się na kaloriach i tym, co i jak trzeba jeść, by nabrać trochę ciała. Duża ma jakieś 162cm wzrostu i waży 40 kilo, a czasem nawet mniej. Chudzielec po prostu.

No to teraz mam już dwójkę dzieci wymagających wizyty u dietetyka. Zdecydowałam już nawet do kogo pójdziemy, ale to znowu 60€ za wizytę, co razem daje 120€ na dzień dobry. 

Młody ciągle odwiedza psychologa, co tyle samo kosztuje i już nie mamy zwrotów, bo wyczerpaliśmy limit 6 wizyt. Nie długo też poznamy pumonologa, którego spytamy o alergię.

Czekamy na fakturę za pumonologa Młodej i wszystkie jego badania. Nie mam pojęcia, jaka to będzie kwota… Psychiatra Młodej kosztuje 106€ za wizytę a ortodonta zwykle około 70€ (choć i po 200 faktury bywały). 

Ginek Dużej kosztował 40€. Piguły ma za darmo, tak samo jak Młodszej. To choć tyle. Antydepresanty też dużo nie kosztują - 7€ za paczkę piguł. 

Ja ciągle nie wybrałam okularów, bo mi szkoda 200€ i ciągle nie byłam na mammografii, bo nie znam ceny badania i trochę się jej boję, a tymczasem guzek w cycku trochę się powiększył. Trzymam się jednak tego, iż ginka powiedziała, że to raczej zwykła cysta… Jednak trzeba by w końcu zapisać się do radiologa i zobaczyć, bo cholera tam wie, czy to serio nic złego. Muszę się w końcu zebrać w sobie i zadzwonić się poinformować o cenę całego badania, bo wszędzie piszą, że przy mammografii nie rzadko robią też od razu inne badania, by mieć pewność… 

Małżonek w tym tygodniu odwiedził dentystę i też parę dych mu zostawił za czyszczenie kamienia, no i ostatnio kilku specjalistów od stóp odwiedził, ale poważniejsze i dosyć podejrzane dolegliwości też czekają wciąż na swoją kolej. 

Luśka zapłaciła poprzednio 20€, a teraz 40€. I tak się kurde zbiera ziarnko do ziarnka.

Wydaje się, że człowiek nie najgorzej zarabia, ale wydatki z serii PODSTAWOWE I OBOWIĄZKOWE to u nas ponad 2 tysiące euro miesięcznie. Gdy dochodzi do tego leczenie i profilaktyka zdrowotna to niestety trzeba się bardzo zwijać a i tak trzeba sobie dawkować te wątpliwe przyjemności, jakimi są wizyty u lekarzy, bo niewyróbka. 

A to jest tak, że jak nie chodzisz do doktora, to nie chodzisz latami i jest cacy, a jak raz się coś zdarzy, to wywoła lawinę… Ja już mam w każdym razie dość, a tu końca nie widać… a na koncie pustki. 

A tu grudzień tuż tuż, a z nim urodziny, mikołajki i te wszystkie inne prezentolubne okazje. Już to i owo udało mi się kupić, by nie zostać o niczym. Wszak nasze dzieci tylko na nas mogą liczyć, a dzieci trzeba rozpieszczać, by choć odrobinkę im to durne życie osłodzić…

A wczoraj byłam w sklepie z rzeczami z drugiej ręki, gdzie kupiłam se portki narciarskie za 5€, które mam zamiar używać na skuter, gdyby była zima w tym roku, bo spokojnie mogę je na jeansy zakładać. Teraz jeszcze kurtkę dobrze by było znaleźć z używanych hehe. No a Młody se sprężynowe szczudła (pogo) kupił za 3€ i było kombinowanie, jak to na skuter zabrać, ale daliśmy rady. Uwielbiam sklepy z rzeczami używanymi. Zawsze coś czaderskiego się znajdzie. Jak np grę z dzieciństwa, którą wczoraj wyhaczyłam. Master mind. Graliśmy już z 50 razy od wczoraj. Młodemu podeszła. 


Jutro Najstarsza zaczyna staż. Ależ jestem ciekawa pierwszych wrażeń. Tydzień pewnie znowu będzie ekscytujący i bogaty w wydarzenia, jak zawsze.